𝓧𝓧𝓧𝓘𝓥

Stanęłam przed przeszkloną ścianę i spojrzałam na miasto. Mieszkałam tutaj od zawsze. Znałam je od tej najmroczniejszej i najsztuczniejszej strony. Znałam jego rozkład i wiedziałam kogo pytać, by czegoś się dowiedzieć. Jak lubię to określać to moje miasto. Jednak ostatnio straciłam kontrolę. Grunt runął mi spod nóg i kosztowało mnie to naprawdę wiele. Straciłam ludzi. Jedni zginęli, a drudzy stracili do mnie szacunek. Teraz nawet kiedy pokonam Azjatów, będę musiała walczyć o to, by znowu, zaczęto mnie szanować. Stoczę walkę o swoją pozycję. A z walki o władzę jedno z nas, Victor lub ja bez wątpienia nie wyjdzie żywe.

- Nad czym tak dumasz? - Spytał Carter, który siedział przy biurku, sprawdzając broń.

- Nad konsekwencjami tej wojny. - Oświadczyłam, obracając się do niego przodem. - Wiesz, jak jest.

- I to aż zbyt dobrze. - Stwierdził, odkładając broń, by skupić na mnie całą swoją uwagę. - Jednak ty nigdy nie byłaś słaba, a Victor ma swoje lata. Może walczyć, jednak popracują raczej nikt, nie będzie po jego stronie.

- Będzie. Ktoś pokusi się o to, by wykorzystać okazję i zrzucić mnie z piedestału. Pomoże w tym Victorowi, a potem wystawi i jego.

- Tylko honor decyduje o tym, co w tym świecie można a co nie. - Podsumował, a ja skinęłam głową.

Podeszła do biurka i włączyłam telewizor. Raczej rzadko zdarzało mi się go oglądać. Jednak teraz chciałam mieć jakąś kontrolę nad tym całym chaosem. A lokalna telewizja z niesamowitą ekscytacją podchodziła do tego, co aktualnie dzieje się w mieście.

- W mieście zapanował kompletny chaos. - Oświadczyła blondynka z wyjątkowo poważnym wyrazem twarzy. - W kilku miejscach wybuchły strzelaniny. Lokalne władze policji wyjaśniają, iż najpewniej są to porachunki gangów. I zalecają, pozostanie w domach. - Wyjaśniła, zaplatając dłonie na stole. - Przedstawimy państwu materiał z jednej ze strzelanin, jednak ostrzegamy, że wszystko dzieje się na żywo i nie wiemy, co może pokazać nam materiał.

Materiał oczywiście musiał się dziać w okolicach klubu mojego ojca. Bo przecież kogo obchodzi jakaś przystań czy stare magazyny? Zwłaszcza kiedy możemy pokazać strzelaninę w okolicach klubu bogatego człowieka, którego nie raz posądzano o różne rzeczy. Chociaż opinia publiczna reaguje na niego całkiem pozytywnie to zawsze dobrze wzbudzić pewną wątpliwość.

- Świat się kończy, a my siedzimy tutaj. - Warknął Carter, a ja wyłączyłam telewizor.

- Siedzimy tutaj dlatego, że my pojedziemy do miejsca, gdzie urzędują nasi Azjaci. W końcu muszą mieć gdzieś bazę. I uderzenie w tamto miejsce będzie najbardziej kluczowe. - Wyjaśniłam, czując się jakbym, rozmawiała z rozkapryszonym dzieckiem. Dobrze wiedział, dlaczego czekamy, a jednak musiał sobie ponarzekać.

- Dobra już nawet nic nie można powiedzieć? Wprowadzasz rządy totalitarne? - Spytał, rozbawiony a ja parsknęłam śmiechem.

- Przemyśle to. - Obiecałam, a zanim Carter zdołał odpowiedzieć, mój telefon dał o sobie znać. - Masz coś? - Spytałam od razu, robiąc kilka kroków w stronę biurka.

- Kojarzysz te starą fabrykę, którą niedawno ktoś podkupił? - Spytał Drake, jednak nawet nie czekał na odpowiedź. - Wychodzi na to, że podkupili ją Azjaci i teraz tam się chowają.

- Dzięki. - Rzuciłam i się rozłączyłam. - Twoja godzina nadeszła. Zbieraj ludzi i jedziemy.

- No wreszcie. - Carter niemal zerwał się z miejsca i od razu skierował się do wyjścia.

Ja podeszłam do biurka i z szuflady wyjęłam broń. Zazwyczaj nie trzymam jej na wierzchu. Jednak dzisiaj potrzebowałam mieć ją w gotowości. Od razu schowałam broń za pasek spodni i skierowałam się do wyjścia. Zeszłam do podziemnego garażu i wsiadłam do samochodu. Droga trwała trzydzieści minut a ja przez cały ten czas myślałam, jak to wszystko się skończy. I czy w ogóle przeżyje ten dzień.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, wysiedliśmy z samochodów. Teren fabryki był ogrodzony, dlatego musieliśmy pokonać siatkę. Co dla wilkołaków nie było większym problemem. Dlatego szybko pokonałam płot i wylądowałam po drugiej stronie. Powoli ruszyłam przed siebie, a kiedy dostrzegłam Santiago, spojrzałam na niego z mordem w oczach.

- Jesteś łaskaw mi wyjaśnić, co tutaj robisz? - Spytałam, szeptem podchodząc do niego.

- To miejsce jest najbardziej kluczowe i musimy ich stąd wypędzić. Te pomniejsze strzelaniny stracą dostawy broni i amunicji i nie będą mieli gdzie się schować. Więc nasz problem rozwiąże się sam.

Nic już nie odpowiedziałam. Jedynie przewróciłam oczami, z bólem serca przyznając sama przed sobą, że on ma rację. Następnie dałam sygnał ludziom, by weszli do budynku. Ci bez chwili wahania wykonali moje polecenie.

- Nie daj się zabić. - Rzucił na odchodne Santiago.

Ja nic nie mówiąc, ruszyła za swoimi ludźmi. Budynek wcale nie był jakoś mocno zniszczony. Może nieco zaniedbany jednak wyglądał całkiem dobrze. Niestety w powietrzu unosił się silnie chemiczny zapach, który uniemożliwiał lokalizację wroga po zapachu. I przy okazji robiło się od niego niedobrze.

Pokonaliśmy długi korytarz i dotarliśmy do sali produkcyjnej. Obstawiałam, że broń znajduje się w garażach lub właśnie tutaj. A zważywszy na ilość wilków, które tutaj spotkałam, wcale się nie pomyliłam.

Padły pierwsze strzały a po chwili zrobiło się naprawdę głośno. Kule uderzały o metalowe maszyny i się od nich odbijały, co wcale nie było dla nas korzystne. Zresztą dla naszych przeciwników też nie koniecznie.

- Zabijcie wszystkich. Dzisiaj nie bierzemy jeńców. - Oświadczyłam z pełnym przekonaniem, co moi ludzie wzięli sobie do serca.

Przeładowałam broń, czując, że to wszystko nie skończy się zbyt szybko. Przeciwników było sporo. I mimo celnych strzałów wcale nie wydawało się, by ich ubywało.

~ Spadaj stamtąd i chodź tutaj. Mam lepszy pomysł. - Zasugerował telepatycznie Santiago.

Nie do końca przekonana jednak ruszyłam do wyjścia. Jakimś cudem wydostałam się z hali. I jedynie całkowitym przypadkiem dostrzegłam, że kula utkwiła w mojej nodze. Przez adrenalinę nawet nie poczułam postrzału. Całkowicie zignorowałam ten fakt, a Casasa odnalazłam dopiero na drugim piętrze.

- Znajdźmy dowódcę tego pierdolnika. Tak rozwalimy ich najszybciej. - Stwierdził, kierując się przed siebie.

- Ty i te twoje wiecznie genialne pomysły. - Prychłam, idąc za nim.

W ten sposób sprawdziliśmy piętro biurowe. I pewnie błądziliśmy dalej, gdyby to nasz cel nie znalazł nas. Nagle poczułam jak ktoś, przystawia mi broń do głowy. Pokornie uniosłam ręce. A po chwili dostrzegłam tego, kogo szukaliśmy.

- Plan był nie najgorszy, ale wykonanie takie se. - Stwierdził młody chłopak, który był mniej więcej w moim wieku... To znaczy chyba. Wszyscy Azjaci wyglądają strasznie młodo. Przynajmniej jak dla mnie.

- Więc jaki był twój? - Dopytał Santiago, który znajdował się w nie lepszej sytuacji niż ja.

- A co to film, że będę wam przedstawiał własny plan? Po prostu powiedzmy, że niektórzy nie wiedzą, kogo powinni szanować. I kto jest ich przyszłością, więc trzeba im to udowodnić. - Stwierdził z szerokim uśmiechem.

~ Jak bardzo jesteś gotowa dzisiaj umrzeć? - Spytałam telepatycznie wilkołak.

~ Umrę, ratując się lub jak ostatni tchórz więc tutaj chyba nie mam zbyt wielkiego wyboru.

Wymierzyłam kop w tył, trafiając w krocze przeciwnika. Od razu złapałam za broń, która mu wyrwałam. Po odgłosach dochodzących z boku mogłam wywnioskować, że Santiago też zaczął działać. Wyciągam broń przed siebie i nie mając czasu, na zbyt dokładne celowanie strzeliłam. I tak po raz kolejny znalazłam się w samym centrum strzelaniny.

Kiedy wszystko ucichło, opuściłam broń, której nie zdołałam utrzymać w ręce. Ta padła na ziemię. Czułam,  jak adrenalina ze mnie schodzi, a dłoń z jakiegoś powodu położyłam na brzuchu. Poczułam krew. Hormony chwilowo uśmierzały ból i pozwalały trzymać mi się na nogach jednak to już niedługo.

Czułam, jak tracę siłę i zaczęłam odczuwać konsekwencja utraty znacznej ilości krwi. Usiadłam na ziemi, powoli tracąc kontakt z rzeczywistością. Gdzieś w tle słyszałam huki i czyjeś krzyki. Jednak były one na tyle niewyraźne, że nie byłam w stanie nic z nich zrozumieć. Zaczęłam brać głębokie oddechy i czułam jak kręci mi się w głowie. Po chwili przed oczami miałam czarne plamy. Ostatnią rzeczą, jaką poczułam, było uderzenie o ziemię.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top