Rozdział 65

Michael

Za mało. Za mało informacji, by zaplanować skuteczną obronę. By zaplanować... Cokolwiek.

Minąłem strażników i skinąłem im głową na powitanie. Odpowiedzieli tym samym gestem. Może nieco niżej pochylili głowy. Przywykłem już do ich obecności. Patrole w Kapitolu jeszcze nigdy nie były tak wzmocnione. Uriel i Zafiel się tym zajęli. Biorąc pod uwagę, jak często mijałem strażników, dobrze sobie poradzili. Przynajmniej to miałem z głowy.

Wszedłem do swojego pokoju i odetchnąłem głęboko. Przymknąłem oczy i pozwoliłem sobie na kilka sekund spokoju. Gdy je otworzyłem byłem gotów powrócić myślami do istotnych, bieżących spraw.

Usiadłem przy dużym, dębowym biurku i sięgnąłem po dwie mapy. Rozłożyłem je obok siebie i przycisnąłem tym, co leżało na biurku, by papier się nie zwinął. Miałem przed sobą mapę Nieba. Dość szczegółową. Przede wszystkim oznaczone były na niej wszystkie posterunki, mury, wieże strażnicze i co najważniejsze bramy. Druga z map przedstawiała szkic podziemnych tuneli. Starałem się je porównać i znaleźć miejsca, które mogłyby posłużyć jakoś naszym wrogom. Tak jak chociażby tunel, którym przedostała się Jofiel.

Problem leżał w tym, że ta mapa nie przedstawiała wszystkich odnóg. Tylko te, które zbadaliśmy w ostatnim czasie oraz te, które znaleziono na starych mapach. Dokładna pierwotna mapa podziemi nie istnieje. Wybudowano je zbyt dawno temu, a później o nich zapomniano. Mapy uległy zniszczeniu lub zapomnieniu.

Pocieszająca była myśl, że nasz wróg prawdopodobnie także nie ma dokładnej mapy. Podejrzewam, że Zachariel przez ostatnich kilka lat badał tunele i odkrył niektóre z ich sekretów. Jednak na pewno nie wszystkie. My też ich kilka odkryliśmy. Zablokowaliśmy wszystkie, które mogły posłużyć wrogom... a przynajmniej wszystkie, które znaleźliśmy. Mam taką nadzieję.

Nie znalazłem jeszcze niczego niepokojącego, ale wolę się upewnić. W końcu... może wydarzyć się wszystko. Abaddon nie ma wielu ludzi. Nie tylu ile my mamy. Dwa archanioły, jedna potężna upadła... Najprawdopodobniej kilka setek anielskich popleczników. Haniel zrobił listę aniołów, które zniknęły po zdradzie swoich przełożonych. Najprawdopodobniej podążyli ich śladem. To nadal tylko niewielka grupa przeciw niemal całej niebiańskiej armii.

Co prawda... być może Abaddon ma też na swoich usługach upadłych. Trudno powiedzieć ilu... ale na pewno nie tylu byśmy nie mogli im podołać. Zwłaszcza że ci wierni... wierni swojemu obecnemu panu staną po naszej stronie.

Dlaczego więc tak bardzo się denerwuję? W teorii nic nie może nam zagrozić. A jednak... Abaddon ma Klucz. Nie... ma dwa Klucze. Najwyraźniej nic tak naprawdę nie wiedzieliśmy o tym artefakcie. Owszem uważaliśmy go za niebezpieczny i potężny... ale być może i tak go nie doceniliśmy.

Abaddon zaczął swoją grę lata temu... być może rozstawia pionki dłużej nic sądzimy. Nie wierzę, by prowadził rozgrywkę, nie będąc pewnym, że wygra. Coś sprawia, że jest pewien, iż ma z nami szansę. A ja nie wiem, co to jest. Ma jakiś plan... jakiś as w rękawie. Coś, co może nam zagrozić. Czyżby... jakaś broń? Ale jaka broń mogłaby zapewnić mu zwycięstwo nad całą armią... być może nawet dwiema armiami, jeśli Lucyfer zostałby zmuszony do sprowadzenia swoich oddziałów na ziemie Elizjum.

Co może mieć nasz wróg? A może to nie broń? Może to... podstęp. Do tej pory Abaddon był nieuchwytny. Zdobywał, to co chciał... ale dopiero gdy był przyparty do muru, używał siły otwarcie. Gdy... syn Uriela zginął... to zapewne nie było częścią planu. Pojawił się Nefalem... Co też zapewne było czymś zaskakującym. Zmusiło to zdrajców do ujawnienia się i otwartej walki. Tak samo było z Reguelem i Cervielem. Dwójka ponoć poległych żołnierzy Haniela. Nefalem mówił, że początkowo jakiś anioł próbował słodkimi słowami i obietnicami przekonać go do opuszczenia Ariela. Gdy to się nie powiodło... w pewnym momencie wysłał anioły, które miały pojmać go siłą. Gdy wysłał Jofiel i gdy wysłał Haures... w obu przypadkach miało nie dojść do odkrycia. Nefalem miał po prostu zniknąć.

Więc skoro Abaddon najwyraźniej lubuje się w działaniu od wewnątrz... używaniu podstępów i sztuczek... może to postęp jest jego bronią. Jednak co takiego mogłoby nam zaszkodzić na tyle, by był w stanie przejąć władzę. Musiałby dokonać jakiegoś... wielkiego przewrotu. Miał w Radzie czterech swoich. Aż czterech. A teraz... A co jeśli...

Poczułem coś... dziwnego. Jakby ukłucie... w sercu. Spróbowałem uspokoić drżenie dłoni. Potrzebowałem kilku głębokich wdechów. Czy to możliwe... że upadli przez cały czas kłamali?

Do tej pory zakładałem, że to nasi sojusznicy. Dwie armie po naszej stronie. A co jeśli upadli są naszymi wrogami? W takim wypadku... Jest ich czterech... nie... Piątka. Ta upadła... Amdusias. Lucyfer ją sprowadził. Więc piątka przeciw naszej szóstce... Mogliby wyrżnąć nas, a my nie zorientowalibyśmy się do samego końca. Abaddon miałby Kapitol... a później armia upadłych mogłaby przejąć resztę Nieba. Jednak... Ramiel i Zachariel nie oddaliby Nieba upadłym... Chyba że od samego początku kłamali.

Zachariel chce władzy i potęgi czyż nie? Ramiel... podobnie. Pierwszy pragnie mocy dla siebie a drugi dla naszego rodzaju... Jofiel nigdy nie pracowałaby z upadłymi. Nie w takim stopniu... ale jej już nie ma. Może ją wykorzystali i pozbyli się jej, gdy przestała być potrzebna... lub gdy jej obecność stała się niewygodna. Pozostała dwójka nie ma takich moralnych skrupułów. Mogliby współpracować z upadłymi, by osiągnąć swój cel. W ten sposób Abaddon zdobyłby Niebo... Upadli wbiliby nam noże w plecy... i nikt już by go nie powstrzymał.

Wpatrywałem się chwilę w biurko. W leżące na nim mapy. Patrzyłem, ale nie widziałem. Moje myśli krążyły wokół potencjalnej zdrady. Lucyfer... już raz zdradził. Odszedł. Był wrogiem. Lucyfer... Jego moralność pozostawia wiele do życzenia... ale czy naprawdę mógłby postąpić tak... niehonorowo. Tak... haniebnie. Czy ta teoria jest nieprawdopodobna... czy może zwyczajnie nie chcę w nią wierzyć? Jedliśmy przy wspólnym stole, zaufaliśmy im...

Nagle coś przerwało tok moich myśli. Jakiś dziwny wysoki i piskliwy dźwięk. Zerwałem się z miejsca i gdy się odwróciłem, dłoń zaciskałem już na rękojeści miecza wymierzonego w stronę źródła niepokojącego odgłosu. Mierzyłem we własne łoże... i dopiero po chwili pełnej niezrozumienia pojąłem, na co właściwie patrzę. Ostrze nie zrobiło wrażenia na niewielkim, białym stworzeniu. To był... kot.

- Co na bogów...

Stworzenie ponownie wydało ten dźwięk. Miauknięcie. Po czym przeturlało się po pościeli i rozciągnęło. Schowałem miecz i obserwowałem zwierzę. Do tej pory go nie zauważyłem. Był cicho... pewnie spał. Obudził się i najwyraźniej nabrał ochoty na zabawę. Jak on właściwie się tu dostał? Jak długo tu jest? Wyszedłem... jakieś pięć godzin temu. Czy to możliwe, że wślizgnął się, gdy wychodziłem i spał tu przez ten cały czas?

Podszedłem bliżej, a gdy tylko znalazłem się wystarczająco blisko, kot wstał i otarł się o moją rękę. Cóż... nie widziałem powodu, by go nie pogłaskać. To w końcu... kot. Wydał z siebie dźwięk, który odczytałem jako zadowolenie i zamknął oczy, gdy zacząłem drapać go za uchem.

- Co tu robisz maluchu?

Kot oczywiście nie odpowiedziała. Nie był to mały kociak... ale to zdecydowanie wciąż młody kot. Jego sierść była śnieżnobiała. A oczy... niebieskie... zupełnie jak... Oczywiście, że tak.

- Twój pan pozwala ci chodzić po całym Kapitolu? Nie dziwi mnie to. Mogłem się domyślić, że koty Lucyfera będą takie jak on.

Nie tylko oczy miał jak swój właściciel. Był też tak samo bezczelny. Przyszedł tu, rozgościł się bez zgody i nie widzi nic niewłaściwego w swoim zachowaniu.

Całkowicie zapomniałem o tych kotach. Lucyfer ma ich czworo. Zamieszkały w kwaterach upadłych jakiś czas temu. Do tej pory nikt nie widział ich poza nimi. Cóż... ja ich nie widziałem. Możliwe, że strażnicy je widzieli, ale nie uznali za coś istotnego. Nie stwarzały żadnych problemów, więc nikt nie sprzeciwiał się ich obecności w Kapitolu. Najwyraźniej zaczęły się nudzić i zapuszczać coraz dalej.

Kociak otworzył oczy i spojrzał prosto w moje. Wyglądał, jakby na coś czekał. Westchnąłem i usiadłem na brzegu łóżka. Ten natychmiast skorzystał z okazji i zwinął się w kłębek na moich kolanach. Gładziłem jego sierść, aż zaczął cicho mruczeć.

- ... Twój pan o ciebie dba czyż nie? Zabrał was tu by mieć na was oko, bo się o was martwił. Troszczy się o was. Tak jak troszczy się o swoich ludzi.

Puszysta sierść była czysta i gładka. Kot nie miał nadwagi. Nie był też za chudy. Był po prostu okazem zdrowia i szczęścia. Zawsze uważałem Lucyfera za nieodpowiedzialnego... ale gdy już brał za kogoś odpowiedzialność, to wypełniał swoje obowiązki.

- Twój pan nie zdradziłby... Nie wiem, czy to kwestia mojej głupiej, nieuzasadnionej sympatii do niego, czy intuicji i doświadczenia, ale jestem pewien, że upadli nie są dla nas zagrożeniem. Są naszymi sojusznikami. Możemy im ufać. Być może bardziej niż sobie nawzajem. Ponadto... Lucyfer sprowadził tu tylko tych którym ufa. Jeśli on byłby w stanie powierzyć im swoje życie, my też możemy to zrobić.

Kot miauknął jakby potakująco i przewrócił się na grzbiet, tak więc teraz mogłem głaskać go po brzuchu. Czy to nie jest przypadkiem jakąś oznaką zaufania?

- Daleko zaszedłeś. Twój pan nie boi się, że możecie nie wrócić? Łatwo się tu zgubić. Co prawda kręci się tu mnóstwo straży, więc gdyby ktoś was szukał, szybko by was znaleźli... niemniej... Lucyfer może się o ciebie martwić.

Kot spojrzał na mnie raczej frywolnie. Chyba nie podzielał moich obaw.

- Wydaje mi się, że powinienem zabrać cię do twojego pana. Lub któregoś z jego towarzyszy. Nie możesz tu zostać.

Może tylko nadinterpretowałem, ale spojrzenie, które mi posłał, było jakby pytające.

- Nie ma mnie tu przez większość czasu. A ty musisz jeść i załatwiać inne swoje potrzeby. A tu nie mam kuwety.

Kot tym też się chyba nie przejmował. Za bardzo był zajęty dawaniem się głaskać.

- Muszę przyznać, że najwyraźniej obu nam się to podoba... ale mimo to nie możesz zostać. Jeśli naprawdę siedzisz tu od dawna, to na pewno jesteś głodny.

Wziąłem kota na ręce, a ten na szczęście nie protestował za bardzo. Był chyba do tego przyzwyczajony. Gdy niosłem go przez korytarze Kapitolu, strażnicy reagowali na to zaskoczeniem. Co prawda byli bardzo taktowni i wyrażali je dość subtelnie. Nie zadawali też pytań. Nim dotarłem do kwater upadłych, kot zdążył wygodnie ułożyć się w moich ramionach i chyba przysnął.

Muszę przyznać, że po części rozumiem zainteresowanie Lucyfera tymi zwierzętami. Sam nigdy nie miałem zwierząt. Nie mam czasu, by poświęcić im wystarczająco wiele czasu i uwagi. Niemniej... zaczynam dostrzegać zalety takiego małego przyjaciela. Czułem się nieco lepiej. Jakby czarne chmury, które od dłuższego czasu nade mną wisiały w końcu, choć na chwilę się rozwiały.

W bawialni nikogo nie było. Zastanowiłem się, czy nie zostawić kota tutaj jednak ostatecznie stwierdziłem, że nie powinienem zostawiać go samego. Najlepiej będzie, jeśli Lucyfer się nim zajmie. Nie wiem, co jedzą jego koty. Ani jakie mają zwyczaje. Poza tym... może miałem małe wyrzuty sumienia. Zwątpiłem w niego. Oskarżyłem o zdradę. Co prawda to była tylko myśl... Niemniej... Lucyfer zasługuje na moje zaufanie i... szacunek. Ma wiele wad... ale... kto ich nie ma. Ma też wiele zalet.

Zawahałem się przed drzwiami do jego komnat. W końcu jednak zapukałem. Gdy usłyszałem zgodę, wszedłem do środka. Ku memu zaskoczeniu Lucyfer siedział po turecku na swoim wielkim łożu. Z niemal wszystkich stron był otoczony książkami. Wydaje mi się, że nie były porozrzucane byle jak. W tym pewnie był jakiś sens. Niektóre były otwarte. Inne zamknięte, ale z co niektórych wystawały kolorowe zakładki. Upadły dopiero po chwili podniósł wzrok znad grubej księgi która leżała przed nim.

- Michael? Tak się zastanawiałem kto to. Moi nie pukają. Wiedziałem, że to jakiś anioł, ale ty byłeś na samym końcu listy podejrzanych.

- ... Dlaczego?

Lucyfer spojrzał na mnie i zmarszczył brwi.

- No... Bo nigdy mnie nie odwiedzasz. Pierwszy raz jesteś w tym pokoju. Ostatnio albo biegasz po całym Niebie, albo siedzisz całymi dniami zamknięty u siebie. Co jeszcze? Nie masz powodu, by do mnie przychodzić. Gdyby chodziło o jakieś sprawy Rady, to wezwałbyś mnie oficjalnie. Lubisz załatwiać sprawy służbowe w sposób oficjalny. Praca to praca i takie tam. No a szczerze mówiąc, byłem pewny, że przez długi czas nie przyjdzie nam spotkać się nieoficjalnie. Ostatnio dość jasno określiłeś swój stosunek do mnie.

- ... Jesteśmy sojusznikami. W pewnym sensie... przyjaciółmi czyż nie?

- Nie. Słyszałem o tym. To ludzki koncept, ale sprawdza się i w przypadku istot boskich. Śmiertelnicy mówią na to friendzone. Wolę już skończyć w Tartarze.

- ... Przyszedłem tylko oddać twojego kota.

- ... To gdzie go właściwie znalazłeś?

- Na moim łóżku.

- Świetnie. Więc mojego kota tam wpuszczasz a mnie już nie?

- Sam się wpuścił. Ty też tak robisz.

- ... Nie mogę zaprzeczyć, że uskuteczniam takie metody. Postaw go na ziemi. Znając życie, to będzie koniec mojej pracy, bo rozłoży się na książce i tyle będzie z prób czytania.

- Czy mogę wiedzieć...

- Co robię? Najprawdopodobniej marnuję czas.

- Szukasz czegoś konkretnego?

- Tak... i nie. Podejrzewam, że jak to znajdę, to będę wiedział.

- ... Nie przemęczaj się.

Lucyfer uniósł wysoko brwi i przez chwilę trawił moje słowa.

- Cóż... Mogę cię zapewnić, że dbam o swoje zdrowie fizyczne i psychiczne. Śpię co najmniej siedem godzin. Jem trzy razy dziennie. Co jakiś czas idę powkurzać moich podwładnych, by się odstresować. A czy ty możesz powiedzieć to samo o sobie?

- ... Mam nadzieję, że nie. Chciałbym zachować raczej pozytywne relacje z twoimi podwładnymi.

- ... Żart. Hmm... Spałeś dzisiaj?

- ... Niezbyt. Ciągle... myślę. A przed chwilą przyłapałem się na tym, że moje myśli przybierają bardzo... nieprawidłowy tok.

- Rozumiem.

- Twój kot... jest bardzo sympatyczny.

- Śmierć to pieszczoch. Zaraza to zołza. Wojna gryzie, ale to taka zabawa. A głód to łasuch. Już dostałem kilka skarg z kuchni. W każdym razie to porządne koty. Wszystkie są... sympatyczne. Ta. To słowo w sumie pasuje.

- Myślisz, że może być głodny? Wydaje mi się, że sporo czasu spędził w moim pokoju.

- Nie. Gdy są głodne, to o tym wiesz. Nie zamkną się, póki nie dostaną żarcia... Trochę jak Maalik.

- W takim razie... zostawię go tutaj.

- Michaelu?

- Tak?

- ... Czy masz problemy ze snem?

- Tak... Oszczędź sobie. Porozmawiam z Rafaelem. Poproszę o coś. Wiem, że potrzebuję odpoczynku.

Upadły patrzył na mnie przez chwilę, po czym zaczął przekładać wszystkie książki z jednej strony na drugą. Przesunął się nieco w lewo, po czym poklepał pustą prawą stronę.

- Kładź się i się zdrzemnij.

- Mam swój pokój.

- W którym ktoś może cię zaraz obudzić, bo nie wyznaczasz sobie czasu wolnego i każdy przybiega do ciebie, gdy tylko czegoś potrzeba. I gdzie jesteś otoczony dokumentami, o których będziesz myślał tak długo, aż odpuścisz sobie próby zaśnięcia na rzecz przejrzenia ich po raz dwusetny tak dla pewności. A poza tym... u ciebie nie ma już kota, a nie pozwolę ci go zabrać. Kładź się. Będę trzymał rączki przy sobie. Będę też taki dobry, że obudzę cię, jeśli naprawdę będziesz komuś do czegoś potrzebny.

Wahałem się przez chwilę. Ale spojrzenie Lucyfera było poważne. Wyjątkowo w jego głosie nie było słychać zawadiackiego tonu. Z jakiegoś powodu to mnie dotknęło. Podszedłem do łóżka i najpierw przesunąłem Śmierć. Lucyfer już na mnie nie patrzył. Wrócił do księgi. Położyłem się na wolnej stronie i odwróciłem plecami do upadłego. Kot już po chwili zwinął się przy moich nogach. Przez około minutę panowała kompletna cisza przerywana jedynie odgłosem przewracanych stronic.

- Śpij spokojnie.

Nie odpowiedziałem... ale wziąłem sobie słowa Lucyfera do serca.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top