Rozdział 51

Ariel

Czy wolno mi jest mieć nadzieję? Nadzieję na to, że w końcu jesteśmy blisko odnalezienia Sky'a? Nie znaleźliśmy żadnych wskazówek co do jego porywacza ani jego miejsca pobytu. Szukaliśmy bez skutku. Zadkiel prowadził swoje badania, jednak jeszcze nie znalazł nic, co by nam pomogło. Powoli zaczynałem się poddawać. Byłem zmęczony brakiem snu, ale przede wszystkim przybity tym, że stoimy w miejscu. Mój Sky gdzieś tam był, w niebezpieczeństwie, a ja nie mogłem mu pomóc. To było najgorsze.

Cierpiałem z tej bezsilności. Miałem wrażenie, że nie ma bólu większego od świadomości, że nie możesz pomóc osobie, którą kochasz. Każdy raport i każdy dokument, który czytałem, był tylko pustym zbitkiem słów. Nie było w nich niczego wartościowego, jednak musiałem je przeczytać. Osobiście uczestniczyłem w wielu przesłuchaniach, jednak nie zyskaliśmy wielu nowych informacji. Nic co miałoby znaczenie. Zebrania Rady odbywały się często, jednak głównie rozmawiano na nich o wprowadzonych procedurach, codziennych obowiązkach Rady czy postępach Zadkiela. W sprawie Sky'a już niewiele dało się zrobić.

To w czasie jednego z takich spotkań doszło do przełomu. Uriel z Michaelem właśnie omawiali czy powinni wprowadzić stan gotowości dla wojska. Michael twierdził, że to za wcześnie i może wywołać niepotrzebną panikę. Uriel uważał, że lepiej zrobić to za wcześnie niż za późno. Wkrótce rozwinęła się dyskusja, w której udział brał niemal każdy, wyrażając swoją opinię. Wszystko było w zasadzie zwyczajne. Wtedy nagle Belzebub wstał i... zniknął. Tak po prostu rozpłynął się w cieniu ku zaskoczeniu wszystkich zebranych. Zapanowała długa cisza. Spojrzenia aniołów i moje skupiły się na Lucyferze, a także pozostałych upadłych. Ci także wydawali się dość zaskoczeni. Wtedy Mammon najwyraźniej połączył wszystkie fakty. Powiedział tylko jedno zdanie. "Sky go wezwał".

To wywołało lawinę pytań. Upadły wyjaśnił, czym są pierścienie i jak działają. Belzebub daje je tym, którym ufa i którym jest gotów pomóc. Ponoć ma je tylko pięć osób. Mammon, Lucyfer, Raum i jej matka oraz Sky. Belzebub odpowiedział na jego wezwanie, ale... nie wrócił. Upadli zapewniali, że powinien wrócić natychmiast, ale mijały kolejne minuty. Lucyfer wyjaśnił, że Belzebub na pewno ma się dobrze. Nic mu się nie stało. Jednak musiały zaistnieć jakieś trudności.

Minuty zmieniały się w godziny, a upadły nie wracał. Nawet jego towarzysze zaczęli się martwić. Lucyfer próbował jakoś skontaktować się z przyjacielem, jednak ten dość dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Był to jednak jakiś znak. Znak, że Sky żyje, że gdziekolwiek jest, stawia jakiś opór, walczy i robi co w jego mocy, by do mnie wrócić. Belzebub zniknął, ale żyje... Wszystko teraz w jego rękach. Tylko on ma teraz szansę uratować Sky'a.

***

Sky

To naprawdę był on. Był... prawdziwy. Złapał mnie delikatnie za dłoń (za tą zdrową) i pomógł mi wstać. Przyjrzał mi się od stóp do czubka głowy.

- Jesteś gdzieś jeszcze ranny?

- Ja... Nie wiem. Może kilka złamań. Trochę się uleczyłem magią, ale... niecałkowicie.

- Rozumiem... Żadnych poważnych ran?

Zaprzeczyłem ruchem głowy. Upadły przez chwilę wydawał się nie być pewien czy mówię prawdę.

- Musimy się stąd wydostać. Sky posłuchaj mnie. Nie spotkałem tu nikogo. Żadnej straży. Dlaczego?

- Bo... nie potrzebują jej. Magia sprawia, że trudno znaleźć to miejsce.

- Tego doświadczyłem na własnej skórze.

- Jest tu tylko... Haures.

Belzebub zaklął pod nosem. Po chwili na powrót przybrał postawę całkowitego spokoju.

- Powinienem był już dawno ją przycisnąć. Wiedziałem, że coś kombinuje... Przynajmniej nie musimy się martwić, że ktoś nas powstrzyma.

- Ona jest silna.

- Wiem, że nie należy do słabych. Nigdy nie miałem okazji zobaczyć jej pełnego potencjału, jednak wątpię, by stanowiła problem...

- Ma sztylet.

- ... Jaki sztylet?

- Ja... Ja przepraszam... Bałem się... Ona... kazała mi otworzyć skrzynię. Zrobiłem to, bo... bo powiedziała, że...

Głos zaczął mi się łamać. Nie wiedziałem jak... jak przyznać, że ich zdradziłem, bo... bałem się. Musiałem przyznać się do tchórzostwa. Było mi wstyd... Belzebub delikatnie położył mi dłonie na ramionach.

- Sky... spokojnie. Zrobiłeś to, co musiałeś zrobić, by przeżyć... A teraz powiedz mi... Co takiego było w tej skrzyni?

- Wyglądało jak zwykły sztylet. Nie wiem... Nie wiem, dlaczego tak im na tym zależało.

- ... Wiesz, gdzie Haures może go trzymać?

- Nie... Nie wiem. Może... przy sobie. Nie wiem.

Belzebub przez chwilę się nad czymś zastanawiał. W końcu spojrzał na mnie jeszcze raz i chyba podjął ostateczną decyzję.

- Nie mamy czasu szukać sztyletu. Musimy cię stąd zabrać.

Nie byłem pewien czy to dobra decyzja jednak postanowiłem powierzyć wszystko Belzebubowi. Upadły wyprowadził mnie z piwnicy. Zastanawiałem się, gdzie może być wyjście z posiadłości, w końcu nie miałem okazji zwiedzić zbyt dużej jej części.

Ku memu zaskoczeniu upadły poprowadził mnie do najbliższego okna, zerwał z niego zasłonę, po czym bez chwili wahania kopnął w ramę z taką siłą, że drewno pękło, szyba się roztrzaskała, a hałas rozniósł się po korytarzu. To nie było subtelne i w jego wykonaniu raczej zaskakujące... ale zadziałało. Po co używać drzwi skoro masz okna.

Belzebub podał mi rękę i pomógł mi przejść. Byliśmy na zewnątrz... Ja byłem na zewnątrz. Powietrze było takie czyste, chłodne i rześkie. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo za tym tęskniłem. Właśnie zmierzchało. Niebo miało intrygujący fioletowy odcień. Kilkaset metrów od posiadłości zaczynał się las. Wybudowano ją najwyraźniej na jego obrzeżach. Byłem na zewnątrz... Naprawdę byłem na zewnątrz. Uśmiechnąłem się po raz pierwszy od dawna. Wolność! Czułem też magię. Poza murami budynku ona także była wolna. Czułem, jak niemal rozsadza mnie od środka. Wciąż nie odzyskałem pełni sił po wczorajszym wyczynie, ale moc, która mnie wypełniała była dość silna. Nie wiedziałem, czy powinienem się wyleczyć, czy może jeszcze zachować tę moc. Chciałem zapytać o to Belzebuba, ale ten nagle położył dłoń na moim ramieniu.

- Sky... Nie ruszaj się. Ja to załatwię.

Nie rozumiałem, o co chodzi, dopóki nie spojrzałem tam gdzie Belzebub. Haures zmierzała do nas niespiesznym krokiem. Szczerze wątpiłem, by dotarła do nas z powodu hałasu. Raczej spodziewała się, że ktoś przybędzie. Gdy znalazła się na tyle blisko, byśmy mogli ją usłyszeć, zatrzymała się i przekrzywiła lekko głowę.

- Witaj Belzebubie. Miło cię widzieć.

Brunet milczał. Chyba się nad czymś zastanawiał. Czyżby rozważał zmianę planów? Chyba... chyba bez problemu udałoby mu się pokonać Haures. W końcu zasłużył sobie na swoją pozycję drugiej najważniejszej osobistości w Piekle. Moje rozmyślania jednak zostały przerwane, gdy kobieta tym razem zwróciła się do mnie.

- Nefalemie muszę przyznać się do błędu. Nie jesteś aż tak głupi. - Haures wskazała na kieszonkę. - Zabrałeś go, gdy chwyciłeś za tunikę. Nie zorientowałam się.

- Zapomniałem wspomnieć, że złodziejem też jestem.

- Przez moją nieuwagę musimy zmienić nasze plany. Więc... Najpierw zabiję Belzebuba. To może być nawet miły dodatek. Nie powinno to kolidować z planami Abaddona.

Niepewnie spojrzałem na upadłego. Ten dalej coś analizował.

- Ej... Zamierzasz z nią walczyć?

- Sztylet przy jej pasie... To ten?

Przyjrzałem się lepiej, ale byłem pewien, że to on. Dokładnie tam, gdzie go umieściła... Ile? Kilka godzin temu?

- Tak to ten sztylet.

- ... Odsuń się nieco i uważaj na siebie. Zajmę się nią, ale może próbować cię zaatakować, by rozproszyć moją uwagę. Dlatego bądź czujny. Cokolwiek to jest... Odbierzemy to.

Belzebub był chyba dość zdeterminowany to zrobić. Miałem okazję zobaczyć go w bitwie... w zasadzie po raz pierwszy. Przyznam, że zaimponowało mi, gdy cienie w ciągu kilku sekund owinęły się wokół jego ciała, tworząc zbroję. Całą zbroję. Mnie z trudem przychodziło utrzymanie jednej rękawicy, a on zrobił cała cholerną zbroję. Oczywiście była czarna, prosta, pozbawiona ozdobników, ale imponująca. Była doskonale dopasowana i złożona z wielu nakładających się na siebie elementów. Belzebub nie potrzebował wzorów, świecidełek czy zbędnych dodatków. Jego pancerz mimo to był piękny w tej swojej prostocie. Miał też hełm. Prosty, bez przyłbicy... ale z niewielkimi wywiniętymi w tył rogami. W jego dłoni pojawił się miecz. Równie prosty i czarny jak noc.

Wiedząc, że będę tylko zawadzał, wycofałem się nieco by dać upadłemu więcej miejsca do walki. Nie chcę, aby się ograniczał mną stojącym mu za plecami. Haures nie miała zbroi. Nie wyciągała też broni. Chyba walczy głównie w oparciu o magię. Tylko że... na czym w ogóle polega jej magia?

- Haures... Mam obowiązek poinformować cię, że możesz się poddać i liczyć na uczciwy proces.

- Uroczy... Pies Lucyfera. Głośno szczekasz, ale czy potrafisz ugryźć?

- Uznam to za odrzucenie mojej propozycji.

Belzebub nie zwlekał. Nawet nie ruszył w stronę upadłej. Zwyczajnie zniknął się i pojawił za kobietą. Ta uniknęła śmiertelnego ciosu, ale została zraniona w szyję. Płytkie cięcie, jednak było blisko. Upadły kontynuował, a Haures zwinnie unikała ataków. Co prawda niemal za każdym razem kończyła z płytkim nacięciem na ciele, jednak nie zagrażało to jej życiu.

Belzebub miał przewagę. Był lepszy. Widziałem już Haures w akcji i byłem pewien, że się nie powstrzymuje. W końcu mój mistrz trafił w jej brzuch. To już była głębsza rana. Kobieta szybko cofnęła się na bezpieczną odległość. Przykładała dłoń do rany, z której obficie płynęła krew. Belzebub stał między mną a nią. Z bronią gotową do ataku. Byłem pewien, że to koniec. Walka była całkowicie jednostronna. A jednak Haures się nie wycofała... Nagle spostrzegłem lekki uśmiech na twarzy kobiety i... wszystko wydarzyło się błyskawicznie.

Tylko lekko poruszyła ręką. Jej moc śmignęła w stronę Belzebuba wysoka jak fala, ale cienką jak ostrze. Cienie w ułamku sekundy zgromadziły się wokół upadłego, gotowe by przenieś go w inne miejsce... i... z jakiegoś powodu... zastygły... a cios dosięgnął celu. Zbroja pękła z trzaskiem, a krew trysnęła obficie. Stał do mnie plecami, więc nie byłem w stanie dostrzec, jak poważna jest rana. Mężczyzna zatoczył się jednak do tyłu i ledwo ustał na nogach.

Nie mogłem... nie mogłem tak stać. Podbiegłem do mojego mistrza i podtrzymałem, gdy ponownie się zachwiał. Wtedy dopiero zobaczyłem, co się stało. Rana biegła na ukos od biodra przez cały tors aż do lewego obojczyka. Przeszła przez zbroję jak ostry nóż przez kawałek materiału. Krwi było dużo, więc rana musiała być też dość głęboka. Chciałem coś powiedzieć, ale upadły odepchnął mnie.

- Trzymaj się... za mną.

Słowa wypowiadał z trudem. Ta rana... czy jest taka jak moje? Gdy Haures zraniła mnie w rękę... drobne zadrapania wyglądały jakby miały mnie zabić. W dodatku ból był ogromny. Więc... rana Belzebuba musiała być... O... O nie...

Belzebub wydawał się jakoś znosić ból. Z perspektywy kogoś, kto go nie zna, pewnie wyglądało to na łatwe. Mój mistrz jednak zazwyczaj nie okazywał uczuć. Dlatego trzeba było przy nim zwracać uwagę na szczegóły. Dłonie drżały mu delikatnie. Mocno zaciskał szczękę, a między jego brwiami pojawiły się ledwo zauważalne zmarszczki. Miecz nadal jednak trzymał pewnie.

Haures zrobiła krok w naszą stronę, a Belzebub zareagował od razu. Ariel mi o tym opowiadał, ale sam nigdy tego nie widziałem. Upadły wyciągnął rękę, a przed nim pojawiła się duża plama czerni. Jak kałuża roztopionego asfaltu, z której coś zaczęło się wynurzać. Ariel opisywał stworzenie jako ogromnego, cienistego ptaka o gorejących, czerwonych oczach. Przypominał mi kruka lub gawrona tylko takiego... z koszmaru. W jakiś sposób przypominało mi to mgliste wilki, które wysyłał za mną jego brat... Niezbyt miłe wspomnienie. To stworzenie miało jednak ponad trzy metry wysokości a rozpiętość skrzydeł zapewne ponad sześciometrową. To była prawdziwa bestia z koszmarów z ostrym dziobem i długimi szponami.

Ptak wzbił się w powietrze i zaatakował. Haures nie wydawała się przerażona, ale potraktowała atak poważniej niż poprzednie. Gdy zwierzę zanurkowało, uskoczyła na bok i przetoczyła się po ziemi.

Podczas gdy demoniczny twór zajmował się upadłą, Belzebub próbował dojść do siebie. Widziałem, jak zbroja odzyskuje dawny kształt, ale byłem pewien, że rana pod nią nie zrasta się. Tak samo było z moimi ranami. To źle wróżyło. Miałem bardzo złe przeczucia, które dość szybko okazały się właściwe. Haures bowiem tak samo, jak wcześniej magią zraniła Belzebuba, tak teraz raniła jego chowańca. Ten jeszcze walczył, mimo że jego cieniste ciało właściwie się rozpadało. Nie możemy... Nie możemy tu zostać...

- Belzebubie! Uciekajmy!

Upadły spojrzał na mnie i przez krótką chwilę bił się z myślami. Chyba próbował ocenić czy warto ryzykować i jak istotny może być sztylet. Nim jednak zdążył podjąć decyzję, Haures dosłownie rozerwała cieniste stworzenie swoją magią i ruszyła w stronę upadłego. A ten... Było z nim coraz gorzej.

Uniósł miecz, gdy Haures zaatakowała. Gołymi rękami... Przypomniałem sobie, co się stało, gdy tylko mnie dotknęła. Ręce upadłego zadrżały, gdy unosił miecz. Nie... ta magia... osłabiła go. On... nie da rady. Myśl ta uderzyła mnie niczym młot. Ta magia była jak choroba. A mój mistrz krwawił i zmagał się z nią... podczas gdy Haures była w pełni sił. Podjąłem decyzję. Muszę jakoś... jakoś zadośćuczynić.

Wszytko wydarzyło się w ciągu kilku sekund. Otworzyłem wyrwę i przeniosłem się za kobietę. Ta zorientowała się, więc szybko próbowała się odwrócić i zaatakować, ale ja tylko chwyciłem za sztylet i... po chwili zniknąłem i pojawiłem się... tuż przed Haures, pomiędzy nią a upadłym.

To, co zrobiłem, było... trudne. Jednocześnie otworzyłem dwie wyrwy. Rzuciłem się do tyłu, wpychając mojego chwiejącego się na nogach mistrza do wyrwy za nami. Upadła jednak dosięgłaby mnie. Jej ręka już sięgała w moją stronę, by mnie pochwycić i zatrzymać przy sobie. Ja jednak otworzyłem drugą wyrwę tuż przede mną. Zasłoniła mi widok i odgrodziła od upadłej dosłownie na sekundę, nie więcej. Po tym czasie sama się zamknęła, gdyż nie byłem w stanie utrzymać dwóch na raz. To jednak wystarczyło.

Gdy znikaliśmy w ciemności. Widziałem jeszcze zaskoczoną Haures patrzącą na kikut po ręce. Najwyraźniej otworzyłem wyrwę w dobrym momencie, gdyż kobieta nieumyślnie wsadziła do niej rękę... i nie zdążyła jej wyjąć. To... To ciekawe odkrycie. Pewnie bym to dokładniej przeanalizował, gdyby nie pochłaniała mnie ciemność.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top