Rozdział 50

Gdy się przebudziłem, zobaczyłem znajomą szarą ścianę. Oparta o nią stała Haures. Upadła przyglądała mi się ze znudzonym wyrazem twarzy. Gdy jednak zauważyła, że się obudziłem, posłała mi pełen jadu uśmiech.

- Jednak mnie rozczarowałeś. Już myślałam, że wytrzymasz dłużej.

Teraz zorientowałem się, że znajdowaliśmy się w piwnicy. Siedziałem oparty o podest, na którym stała skrzynia. Musiała mnie tu przynieść.

- Ufam, że teraz nie będziesz już próbował stawiać oporu. Otwórz dla mnie skrzynię, a nic złego już cię nie spotka.

- Skąd mam mieć pewność? Liczysz, że ci uwierzę?! Po tym... co zrobiłaś?

Głos wciąż mi drżał. Gardło miałem zdarte od krzyku, a dłonią ledwo mogłem ruszać. Skorzystałem z tego, że w tym pomieszczeniu mogę używać magii i podleczyłem się lekko. Najgorsze obrażenia zagoiły się, ale ból w wielu miejscach pozostał. Wyrwała mi paznokcie... tak po prostu. Dlaczego miałbym uwierzyć, że nie zrobi tego ponownie?

- Oczywiście nie będziesz miał pewności. Musisz mi zaufać. Nie chcę też, by mój towarzysz był na mnie zły. Dowie się, jeśli niepotrzebnie cię poturbuję. Widzisz... Abaddon liczy, że dołączysz do nas w pełni... świadomy. Mogłabym cię złamać, ale twój stan umysłu będzie oddziaływać na twoją magię. Tego chcemy uniknąć.

- Już kilka razy okłamałaś mnie co do mojego losu. A teraz mam ci tak po prostu uwierzyć?

- Tak. Nie masz innego wyjścia. Jeśli nie otworzysz tej skrzyni... Jeszcze dzisiaj wyrwę ci resztę paznokci. A jutro pobawimy się ogniem. Oszczędź sobie cierpienia dziecko i zrób, o co cię proszę. Nie zamierzam się powtarzać.

Jeśli jest jakaś szansa, że uniknę dalszych cierpień... wykorzystam ją. Powoli podniosłem się z podłogi. Było mi słabo, ale jakoś dałem radę. Tak jak wcześniej położyłem dłonie na skrzyni. Zadrżałem, gdy zobaczyłem swoją dłoń i zakrwawione palce. Zamknąłem oczy, bo nie byłem w stanie zebrać myśli, gdy patrzyłem na tę okaleczoną dłoń.

Od razu wyczułem magię skrzyni. Była neutralna. Jakby jeszcze nie oceniła czy jestem przyjacielem, czy wrogiem. Miałem wrażenie, że wręcz z ciekawością reagowała na dotyk. Zupełnie jakby była żywym stworzeniem. Magia taka już jest... W jakiś sposób żywa... Chyba nigdy tego nie pojmę. To po prostu... zbyt abstrakcyjne.

Skupiłem się na tej dziwnej mocy. Starałem się ją zrozumieć i poczuć. Nie była ani zimna, ani ciepła. Wydawała się doskonale zrównoważona. Doskonała harmonia pomiędzy białą a czarną magią.

Byłem wręcz zafascynowany tą równowagą. Potrafiłem posługiwać się oboma rodzajami magii i nigdy nie pomyślałbym, że może panować między nimi taka harmonia.

Jaki mag tego dokonał? A może kilku magów? Jak w ogóle powstały te zaklęcia? Te dziwne runy... to wszystko... wydaje się w jakiś sposób wręcz nienaturalne.

Gdy skupiłem się na tej czystej mocy, czułem wręcz... spokój. Przez moment nawet zapomniałem o bólu. Spróbowałem zanurzyć się w tej mocy. Poczuć ją całym sobą. W końcu sięgnąłem po swoją. Była inna, więc spróbowałem dopasować ją do tej ze skrzyni.

To było... trudne. Proces był długi i żmudny. Moja moc zbytnio zbaczała w to mroczne spektrum. Czy to dlatego, że praktykuję głównie czarną magię?

Musiałem być ostrożny i precyzyjny. Czułem, jak moja magia powoli zmienia się i coraz bardziej przypomina tą ze skrzyni. Byłem coraz bliżej. Czułem, jak ta obca magia zaczyna mieszać się z moją. Na początku powoli. Jakby wciąż nie były wystarczająco podobne.

Aż w końcu udało mi się odtworzyć tę harmonię. Magia skrzyni przyjęła moją. Akceptowała ją i wręcz przyciągała. Wtedy zebrałem jej w sobie więcej. Zbierałem ją. Wiedziałem, że by otworzyć skrzynię, potrzebuję jej dużo. Czułem, jak mnie otacza. Sięgałem głębiej i głębiej do studni mocy, która znajdowała się gdzieś we mnie. A gdy byłem już bliski sięgnięcia dna, przestałem.

Odetchnąłem głęboko, a gdy byłem pewien, że to jest właśnie to, pchnąłem cała tę moc w skrzynię. A ona ją przyjęła. Wchłonęła całkowicie.

Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że runy zalśniły tak jak poprzednio. Tym razem jednak nie odrzuciło mnie. Zamiast tego rozległ się metaliczny dźwięk, gdy wieko lekko się uchyliło.

Światło w końcu zgasło, a ja wpatrywałem się w moje dłonie ułożone na wieku. Zastanawiałem się... co właśnie zrobiłem. Miałem nadzieję, że... że to da się jakoś naprawić. Że to nie jest coś istotnego. Miałem nadzieję... że mi to wybaczą.

Nie zauważyłem, kiedy kobieta znalazła się obok mnie. Wpatrywała się w moje dzieło z zadowoleniem.

- No dalej nefalemie... Otwórz.

Przełknąłem nerwowo ślinę i drżącymi dłońmi chwyciłem za wieko. Uniosłem je ostrożnie, niepewny co może znajdować się w środku. A gdy ją otworzyłem, poczułem się... zdezorientowany.

Miałem przed sobą sztylet. Zwykły sztylet. Leżał na aksamicie w kolorze krwi. Był wykonany z tego samego metalu co skrzynia, czarnego jak noc i nieodbijającego światła. Ostrze było cienkie, trójkątne i doskonale proste. Musiało mieć jakieś dwadzieścia centymetrów. Jelec także był wykonany z metalu. Nie dostrzegłem żadnych ozdób. Tylko runy. To była bardzo... prosta broń.

Gdy jednak dokładniej się jej przyjrzałem... zauważyłem, że ostrze zostało wykonane z innego metalu. Widać na nim było delikatne żyłki jak na marmurze. Były ciemnoczerwone. Trochę jak krew w żyłach.

Dlaczego? Dlaczego... to? Przecież to tylko sztylet. Co jest w nim takiego niezwykłego? Dlaczego tak bardzo zależy im na zdobyciu... tego?

Haures sięgnęła do wnętrza skrzyni i chwyciła broń. Podniosła ją i przyjrzała jej się, unosząc do światła. Gdy to zrobiła, czerwone żyłki stały się wyraźniejsze. Wydawała się zadowolona i usatysfakcjonowana. Miałem nadzieję, że to oznacza, choć chwilowy koniec moich problemów. Przesunęła palcem po ostrzu, podziwiając jego krzywizny.

Musiałem przyznać, że broń była piękna w swojej prostocie. Niemniej... nie rozumiałem skąd aż taki zachwyt. Jest coś, o czym nie wiem. Oby to nie było coś niebezpiecznego... Obym nie przysporzył moim przyjaciołom problemów... Aby nie okazało się to tragicznym błędem.

- Doskonale... Doskonale nefalemie. Zrobiłeś to, czego od ciebie chciałam. Dostarczyłeś mi klucz... Widzisz? To nie było takie trudne. Prawda?

Nie odpowiedziałem. Zresztą... kobieta chyba nie oczekiwała odpowiedzi.

- Dobrze... Teraz... ja muszę zająć się pewną sprawą. Ty nefalemie... poczekasz w swojej celi. Nie martw się... Wkrótce ją opuścisz.

Haures wsunęła sztylet za pas. Była przygotowana. Wiedziała, że w skrzyni znajduje się właśnie sztylet. To oczywiście nie jest zwykła broń... ale nadal nie potrafiłem dostrzec w nim żadnej specjalnej mocy.

Upadła dała mi znak, bym szedł pierwszy. Tak też zrobiłem. Znałem drogę do pomieszczenia z celami. Wyjątkowo nie gubiłem się i wiedziałem gdzie, czy kiedy skręcić.

Tym razem sam wszedłem do mojej celi. Było to lepsze niż zostać tam brutalnie wrzuconym. Kobieta zamknęła za mną drzwi i przyglądała mi się przez chwilę.

- Nefalemie... jesteśmy ci wdzięczni za twoją współpracę.

- Wymuszoną współpracę.

- Niemniej... chyba właśnie zostałeś zdrajcą.

- ... Masz rację. Jestem zdrajcą. Zdrajcą... Mordercą...

- Och... Nie przeceniaj się malutki. Uwierz mi... Daleko ci do prawdziwego mordercy.

- ... Kiedyś się zemszczę. Zapłacisz mi za to wszystko.

- Tak myślisz? To urocze... ale ja jeszcze z tobą nie skończyłam.

Poczułem, jak moje ciało sztywnieje. Miałem wrażenie, że moja prawa dłoń nagle zabolała mocniej.

- Powiedziałaś...

- Że cię nie złamię. Nie całkowicie. Jednak... Abaddon zrozumie. W końcu trudno oczekiwać od drapieżnika by powstrzymywał swoją naturę. Nie martw się... nie zamierzam cię skrzywdzić... za bardzo.

- Obiecałaś!

- Obietnice... są dla słabych. Dam ci radę dziecko. Gdy następnym razem będziesz chciał mieć nad czymś kontrolę... to, co się liczy to strach... i siła. Odrzuć inne wartości. One nie mają znaczenia... Bez nich będzie ci łatwiej... w nowym świecie. O ile oczywiście przeżyjesz. Wyśpij się. Jutro dokończymy naszą dzisiejszą zabawę... A później zmienimy nieco otoczenie. Abaddon nie może się doczekać, by cię poznać nefalemie. Do jutra.

Kobieta wyszła, zostawiając mnie samego. Chyba powinienem czuć się oszukany... jednak w głębi serca wiedziałem, że tak się to skończy. Czułem... złość. Prawdziwą wściekłość. Na to jaki słaby jestem. Na to, jakiej niesprawiedliwości doświadczyłem. Na to... Na to wszystko.

Usiadłem pod ścianą, przyciągnąłem kolana do klatki piersiowej i płakałem. Musiałem uwolnić te wszystkie emocje. Złość, rozgoryczenie, smutek, strach. Było tego za dużo. W ciągu tych dwóch tygodni... nie miałem chwili wytchnienia.

Samotność, ból, strach... Chciałbym, by to wszystko już się skończyło. Nie ważne jak... Niech się po prostu skończy. Niech mnie zabiją... ja już naprawdę nie wytrzymam.

Ile to trwało? Jak długo dzisiaj się nade mną znęcała? Podejrzewam, że nie dłużej niż kwadrans a... a ja nie byłem w stanie tego wytrzymać.

Co zrobi ze mną jutro? Wyrwie mi resztę paznokci? Tak powiedziała... To więcej... Znacznie więcej bólu... Moja dłoń wciąż bolała. Nie mógłbym nawet utrzymać w niej broni.

Jestem żałosny... Taki żałosny. Ja... ja tylko chciałem móc żyć w spokoju u boku mojego ukochanego. Czy to naprawdę tak wiele? Co takiego zrobiłem... że skończyłem tutaj? Czy to dlatego, że... że zabiłem? A może chodzi o moje poprzednie grzechy? Kłamałem... Kradłem... Życzyłem ludziom śmierci za to, co mi robili... a może nie powinienem był.

Haures mnie zabije. Jeśli nie ona... to Abaddon to w końcu zrobi... Skoro ona go respektuje... słucha się go... to on musi być jeszcze gorszy.

Nie chcę umierać... ale jednocześnie nie dam rady tak dalej żyć. Chciałbym... Chciałbym jeszcze raz zobaczyć Ariela. Chciałbym, by mnie przytulił... by powiedział, że wszystko będzie dobrze. Chciałbym... chciałbym się z nim pożegnać. Tak dawno go nie widziałem. Jak długo? Miesiąc? Dłużej? Już niemal nie pamiętam jego głosu. Pamiętam tylko, że gdy do mnie mówi, jego ton jest taki łagodny. Nawet kiedy się zdenerwuje, jest dla mnie dobry.

Mieliśmy... mieliśmy zamieszkać razem w jego domu. Gdy to wszystko się skończy. Mieliśmy... stworzyć rodzinę. Czy to jeszcze możliwe? A może zaprzepaściłem to w chwili, gdy otworzyłem skrzynię i dałem Haures to, czego chciała.

Uniknąłem gorszego losu... Jestem pewien... Nie mam wątpliwości, że spełniłaby swoje groźby. Torturowałaby mnie ogniem a później... Nie mogę sobie nawet wyobrazić, co mogłoby przyjść jej do głowy. Uniknąłem tego losu... Jednak jutro i tak będzie przepełnione bólem. A ja mam dość... Mam dość bólu.

Płakałem długo. Dopóki nie zasnąłem. Przynajmniej sny wyjątkowo były przyjemne.

Śniłem o Arielu. O tym, jak trzymaliśmy się za ręce i spacerowaliśmy ulicami Ohio. Mojego domu... w przeszłości. To już nie mój dom. Jednak... cieszyłem się. Tak naprawdę... mój dom jest tam, gdzie jest Ariel. Czy to ludzki świat, czy Niebo. To nieistotne tak długo, jak jest obok mnie.

***

Usłyszałem kroki. Otworzyłem oczy, ale nawet nie drgnąłem. Nie próbowałem rzucić się do krat i padać na kolana tak jak wcześniej. Nie dlatego że zdawałem sobie sprawę, iż nic by to nie dało. Zwyczajnie moje ciało sparaliżował strach. Czyste przerażenie. Drżałem, ale nie mogłem poruszyć kończynami. Zwyczajnie mnie nie słuchały.

Zwinąłem się mocniej w kłębek, jakbym miał dzięki temu stać się niewidzialny. Nie od razu zorientował się, że po moich policzkach płyną łzy.

W mojej głowie pojawiły się obrazy. Paznokieć powoli odrywany od mojego ciała. Upiorne metalowe szczypce pokryte moją krwią. Ten nieprzyjemny zapach i szkarłat na stole. Upiorny uśmiech upadłej. Głód w jej oczach.

Nie byłem na to gotowy. Nie byłem gotowy, by to powtórzyć. Kroki zbliżały się. Zasłoniłem dłońmi uszy, by ich nie słyszeć. Palce prawej dłoni miałem zesztywniałe od ciągłego pulsującego bólu.

Nadal słyszałem kroki. Powolne, coraz bliższe. Aż w końcu zatrzymały się. Tuż przed moją celą.

Nie... Proszę jeszcze nie... Dlaczego... Dlaczego mnie to spotyka?

Usłyszałem szczękanie metalu. Musiała otwierać celę. Załkałem cicho. Szloch po prostu wyrwał się z moich ust.

Ja nie dam rady... Nie dam rady...

- Sky?

Głos był niski, głęboki i zdecydowanie męski. Ton natomiast spokojny, pewny, ale jednocześnie kojący. Zamarłem. Zastanawiałem się... czy to kolejny sen, w którym ktoś po mnie przyszedł. Sen, z którego wkrótce się obudzę...

- Sky... spokojnie... spójrz na mnie.

Znałem ten głos. Zazwyczaj był bardziej oschły i stanowczy. Teraz był... łagodniejszy. Nigdy się tak do mnie nie zwracał... ale słyszałem, jak używał tego tonu, gdy mówił do małej Raum.

Coś w mojej głowie mówiło, że nie warto. Nie warto marnować energii. To kolejna ułuda. Jednak... ja musiałem. Nawet jeśli szansę były małe.

Zebrałem w sobie nieco determinacji, podniosłem się nieznacznie i niepewnie spojrzałem w stronę krat. Gdy go zobaczyłem, wciąż nie byłem pewny co myśleć. Przykląkł przy drzwiach celi. Spoglądał na mnie wyjątkowo łagodnie. Belzebub nigdy tak na mnie nie patrzył.

Zobaczyłem, że wyciąga coś z kieszeni. Jakieś... druciki. Gdy wsadził je do zamka, zrozumiałem, że to wytrychy. Nie minęło pół minuty a zamek wydał ciche kliknięcie a drzwi otworzyły się. Belzebub wszedł do środka i uklęknął obok mnie. A ja wciąż nie byłem pewny czy to, co się dzieje, jest prawdą. Po prostu siedziałem na podłodze i patrzyłem na niego szeroko otwartymi oczami.

Upadły sięgnął do mnie i chwycił moją prawą dłoń. Delikatnie przesunął palcami po jej grzbiecie, ominął wciąż nie do końca zaleczoną ranę po gwoździu. Był bardzo... ostrożny i... łagodny.

- Już dobrze Sky. Spójrz na mnie...

Niepewnie spojrzałem brunetowi w twarz. Nigdy nie pomyślałam, że uznam czarne oczy upadłego za kojące i uspakajające.

- Wszystko będzie dobrze. Musisz tylko wstać i wytrzymać jeszcze trochę. Zabiorę cię stąd... Dlatego musisz jeszcze trochę powalczyć. Tylko trochę... a później wrócimy do domu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top