Rozdział 35
Sky
Nie podobało mi się to, że Belzebub ciągnie mnie na salę treningową w środku nocy. Rozumiem trening wieczorem, ale nie o dwudziestej trzeciej. I tak mam problemy ze snem, a on mnie jeszcze ciąga. Nagle mu się przypomniało, że ma ucznia, mistrz od siedmiu boleści. Więcej się sam nauczę niż od niego. Prawda jest taka, że przez większość czasu ma mnie w dupie. Zamiast pomóc mi się czegoś nauczyć, to pokazuje mi coś, a później reszty się muszę sam domyślać.
Wpadłem do sali treningowej jak huragan. Tylko na moment trochę mnie zatkało, bo ku memu zaskoczeniu i niezrozumieniu w pomieszczeniu oprócz Belzebuba znajdowali się też pozostali upadli. Cała czwórka. Belzebub opierał się o ścianę, Asmodeusz chodził przy stojakach z bronią ćwiczebną i chyba podziwiał a Lucyfer i Mammon siedzieli na trybunach.
- ... Co jest kurwa? Jeśli zerwałem się z łóżka, bo czegoś ode mnie chcecie, to przysięgam, że komuś przyjebię.
Władca Piekieł wstał z gracją i obdarzył mnie olśniewającym uśmiechem. Miałem ochotę wybić mu kilka tych pięknych ząbków.
- Sky! Jak miło, że przyszedłeś! Dzisiaj pomyśleliśmy o tym by... sprawdzić czego się nauczyłeś.
- ... Co?!
- Belzebub trenuje z tobą magię cienia, - Upadły zaczął wyliczać na palcach. - Mammon pomagał ci w walce bronią, a Asmodeusz uczył cię tworzenia mentalnych barier czyż nie? Jednak wiesz jak najszybciej coś opanować? Przez praktykę! Banalne! Dlatego dzisiejszej nocy jesteśmy cali twoi. No dalej nefalemie. Przyzwij swoją broń. Igrzyska czas zacząć.
- ... Pojebało cię... No ale ty jesteś pojebany! Wy wszyscy macie coś nie tak z głowami! Jak chcecie, to się napierdalajcie między sobą, ja idę spać!
Odwróciłem się na pięcie i już sięgałem po klamkę, ale zatrzymał mnie głos upadłego.
- Być może to mądra decyzja. Poprawnie oceniłeś swoje szanse.
Zamarłem i ponownie zwróciłem się w stronę upadłego.
- Że co proszę?
- Cóż... w zasadzie nie masz z nami żadnych szans, więc może rzeczywiście nie ma to sensu. Nie wytrzymasz nawet dziesięciu sekund... nawet gdy damy ci fory.
- ... Że co proszę!?
- Och nie rób takiej miny. To zrozumiałe. Jesteś w końcu tylko... dzieckiem.
- ... Odszczekaj to.
- Słucham?
- Odszczekaj! Nie jestem dzieckiem! Mam krew na rękach! Zabiłem Cerviela! Walczyłem z nim i wygrałem!
- No tak... Pytanie tylko, czy wygrałeś, dlatego że byłeś silny, czy dlatego że walczyłeś z głupcem?
Arogancki dupek. Co on może wiedzieć? Nie widziałem, by kiedykolwiek trzymał miecz. Walczył na wojnie... i co z tego? Przewodził upadłymi. Pewnie przez cały ten czas siedział gdzieś i rozkazywał swoim ludziom jak pionkom. Jebany manipulator.
Walczyłem. Musiałem. Nie miałem innego wyjścia. Całe życie... nawet gdy nie miałem żadnej mocy... walczyłem na swój sposób. A on... nazywa mnie dzieckiem, jakbym nic nie wiedział o świecie.
- Chwyć za broń nefalemie.
Ten uśmiech... mam ochotę zedrzeć go z tej jego anielskiej twarzyczki. Świetnie. Tak zrobię. Jeszcze pożałuje swojej arogancji.
Poczułem ciężar broni w ręku, nim zorientowałem się, że ją przyzywam. Ruszyłem do przodu w stronę oczekującego upadłego.
- Na co czekasz Lucyferze... gdzie twoja broń!?
- Och... to nie ze mną będziesz teraz walczył.
Nagle przed Lucyfera wysunął się Asmodeusz. Nie zwracałem uwagi na to, co robił. Byłem zbyt skupiony na Lucyferze. Teraz dopiero zorientowałem się, że podczas naszej rozmowy zdążył wybrać sobie broń. Prosty miecz treningowy wykonany z drewna jednak z metalowym wnętrzem. Może i nie był ostry, ale twardy i ciężki. Każdy cios mógł zaboleć, a wy wykonaniu kogoś silnego mógł spowodować poważne szkody.
- Tylko to potrafisz?! Wysyłać swoich ludzi?!
Asmodeusz zaśmiał się głośno i przyjął odpowiednią postawę. Miecz trzymał tylko w jednej ręce, ale wydawało się, że był dla niego lekki jak piórko. Drugą ręką natomiast pokazał przywołujący gest.
Wkurwił mnie. Świetnie. W takim razie najpierw nim się zajmę.
Uderzyłem pierwszy, jednak on z łatwością odbił mój cios. Walczyłem moją bronią w jej pełnej, złożonej formie. Obracałem drzewcem w dłoni, atakując ostrzami naprzemiennie, jednak upadły unikał wszystkich ciosów lub zwyczajnie je parował.
On... nawet jebany nie atakował! Cały ten czas miał na ustach ten perfidny uśmieszek. Bawił się ze mną w kotka i myszkę... chciał zmęczyć. Ja jednak zdążyłem wyrobić sobie wytrzymałość.
Atakowałem i atakowałem. On też musi się kiedyś zmęczyć. A nawet jeśli nie nadejdzie to prędko... w końcu się odsłoni.
Czas jednak mijał, a ja powoli czułem stróżki potu spływające mi po plecach. Robiłem wszystko, co mogłem, ale on po prostu... kurwa od niechcenia mnie blokował.
Czułem, jak ogarnia mnie lodowata furia. Zbyt wiele czasu już straciłem na tą idiotyczną zabawę. Koniec tego dobrego...
Jego miecz był już w drzazgach. W wielu miejscach przeciąłem drewno, wydobywając na wierzch metalowe wnętrze. Zebrałem w sobie całe moje siły i włożyłem je w kolejny atak.
Asmodeusz go sparował... a przynajmniej próbował. Anielska i demoniczna stal są wytrzymalsze od zwykłego żelaza. Po pomieszczeniu rozległ się hałas, gdy połowa przeciętego miecza upadła na ziemię.
Tak! Poczułem adrenalinę wypełniającą moje ciało. Teraz miałem szansę zaatakować. Pchnąłem ostrzem w przód, celując w brzuch, ale nagle znikąd pojawiło się ostrze, które sparowało mój atak w bok.
Mammon posłał mi wyzywające spojrzenie i zakręcił w dłoniach swoimi mieczami. Asmodeusz usunął się gdzieś w cień. Nie miało to znaczenia. Stał przede mną nowy przeciwnik. Tym razem z bronią ostrą jak brzytwa, wykonaną ze stali tak wytrzymałej, jak moja. Świetnie.
Zaatakowałem a Mammon z łatwością odbił mój cios, po czym błyskawicznie jak żmija rzucająca się na ofiarę jego miecz wystrzelił do przodu. Poczułem delikatny ból w prawym boku i uświadomiłem sobie, że... trafił mnie. To było tylko draśnięcie, ale... Kurwa! Zabiję go!
Ostrza zaczęły uderzać o siebie w szybkim rytmie. Mammon poruszał się jak tancerz. Widziałem już kiedyś jego styl walki i momentami naprawdę przypominał jakiś egzotyczny taniec z ostrzami. Wyginał się, okręcał, a poruszał się przy tym wszystkim płynnie i szybko. Był jak... jak wąż hipnotyzujący swoimi ruchami.
Jego miecze poruszały się z niesamowitą płynnością. Gdy walczyłem sztyletami, zawsze miałem problem. Lewa ręka zawsze była wolniejsza, ataki nigdy nie były doskonale skoordynowane. Mammon nie miał takich problemów. Nie miał słabszej ręki. Miecze wirowały wokół, ale żaden nigdy nie znalazł się w nieodpowiednim miejscu.
W końcu mogłem już tylko parować ataki. Nie miałem czasu ani szansy na wykonanie ataku. Odbijałem jego miecze i starałem się unikać zabójczych ostrzy. Próbowałem stworzyć odpowiednią sytuację do ataku, znaleźć jakieś luki. Upadły nie dawał mi jednak czasu nawet na przemyślenia. Gdy tylko moje myśli zaczynały płynąć w kierunku taktyki ataku, na moim ciele pojawiała się kolejna płytka rana.
To było jeszcze bardziej frustrujące. Asmodeusz wkurwiał mnie, bo nawet nie próbował zaatakować. Mammon z kolei nie robi nic innego, a ja muszę całą swoją energię poświęcać na obronę. Gdybym tylko miał choć jedną szansę, by wyprowadzić atak... ale jej nie miałem. Nie miałem nawet jednej kurwa sekundy wytchnienia!
Szczęk metalu zaczynał mnie wkurwiać. Wżynał mi się w głowę. Był taki irytujący...
Nagle broń wyleciała z moich rąk. Nie jestem pewien, jak to zrobił. Nagle uderzył mocniej pod takim kątem, że poczułem rwący ból w nadgarstku. Moja broń upadła jakieś dwa metry ode mnie i uderzyła o podłogę po raz ostatni, wydając ten okropny dźwięk.
Oddychałem szybko. Byłem zmęczony. A upadły... nie miał nawet zadyszki. Spoglądał na mnie z ostrzami skierowanym w dół.
- Nie mam broni. Dalej zamierzasz atakować!?
- Nie. Poza tym... nie potrzeba broni, by cię pokonać.
- ... Co...!?
Nie dokończyłem tego, co miałem powiedzieć, bo nagle z plamy cienia tuż przede mną wyłonił się Belzebub. Nie wiedziałem co się dzieje, ale odruchowo uniknąłem jego ciosu. Prawego sierpowego skierowanego prosto w moją głowę.
Odchyliłem się i jakoś udało mi się nieco wycofać. Upadły wpatrywał się we mnie z pięściami gotowymi do kolejnych ciosów. Potrafiłem walczyć wręcz. Agares mnie uczyła.
Próbowałem zaatakować z dołu, jednak brunet uniknął mojego ataku. Zaczęliśmy wymieniać kolejne ciosy. Udało mi się trafić go kilka razy, raz nawet kopnąłem go w bok. Nie zrobiło to na nim jednak większego znaczenia.
Gdy natomiast on trafiał... wracały wspomnienia, gdy dostawałem od moich rówieśników. Te chwile, gdy dostawałem z pięści w brzuch a czasami po prostu w twarz. Poniewierali mną... traktowali jak śmiecia... jak jakiś worek treningowy... zostawiali wijącego się z bólu.
Poczułem, jak wzbiera we mnie furia, a z mojego gardła wyrywa się krzyk. Magia owinęła mnie lodowatym kokonem. Poczułem ją wyjątkowo intensywnie na mojej dłoni. Owinęła się ciasno wokół niej, twardniejąc i przybierając odpowiedni kształt. Uderzyłem dłonią pokrytą twardą zbroją. Ten cios musiał go zaboleć.
A jednak tak po prostu... zablokował go gołą dłonią. Przez chwile wpatrywałem się, jak ją trzyma, a chwilę później zwijałem się na podłodze.
Przywalił mi w brzuch. Cios ten wyrwał powietrze z moich płuc i miałem problemy, by ponownie zacząć oddychać. Przez dłuższą chwilę zwijałem się na podłodze, kaszląc i walcząc o oddech. To bolało... o kurwa jak to bolało...
W końcu zacząłem wstawać. Najpierw ukląkłem, podpierając się rękoma, później powoli podniosłem się, jednak przez jakiś czas stałem skulony, nie mogąc w pełni się wyprostować. W końcu byłem w stanie normalnie oddychać i zacząłem być świadom otoczenia.
Asmodeusz, Mammon i Belzebub usunęli się na bok. Naprzeciw siebie miałem Lucyfera. W dłoni trzymał miecz. Jednoręczny z dość cienkim, ale długim ostrzem czarnym jak noc. Wokół jelca miał osłonę, na której wykwitały metalowe róże. Kwiaty... jednak nie są dla bab. Pamiętam mój pierwszy sztylet...
- Na co czekasz nefalemie? Chwytaj za broń.
Broń... Szybkim krokiem podszedłem i chwyciłem moją broń w dłonie. Po chwili namysłu zmieniłem ją w dwa długie sztylety.
- No dalej dziecino. Atakuj.
Cholerni upadli... Niech ich Piekło pochłonie... niech spłoną w Tartarze...
Zaatakowałem. Tym razem także bezowocnie. Mój cios został z łatwością sparowany. Upadły nie dał mi nawet chwili na przemyślenie kolejnego ruchu, bo zaraz po odbiciu mojego ataku wyprowadził swój. Poczułem krew spływającą mi po policzku. Zostawił cienką i płytką szramę na mojej twarzy.
Pozwalał mi atakować. Czekał na to. A za każdym razem, gdy to robiłem, on kontratakował.
Wzrok zaczął mi się mącić. Nie dlatego że byłem zmęczony... Byłem wściekły! Moje ręce drżały. Myśli były chaotyczną masą. Atakowałem bez namysłu. Cios za ciosem a za każdym razem oznaczało to kolejne rany.
Atakowałem szybciej. Rany pojawiały się jeszcze szybciej.
Ryknąłem z wściekłości i zaatakowałem. Upadły wykonał delikatny ruch mieczem, okręcił się lekko i nagle... był za mną. Odwróciłem się szybko i wtedy rozległ się głośny plask, a ja czułem pieczenie na policzku.
Cios był tak silny, że zatoczyłem się do tyłu. Lucyfer stał wyprostowany z dłonią lekko uniesioną i delikatnym, pełnym wyższości uśmiechem na ustach. Przez dłuższą chwilę nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Jeden ze sztyletów w którymś momencie wysunął mi się z dłoni. Nawet tego nie zauważyłem. Z niedowierzaniem dotknąłem swojego policzka, co jeszcze wzmogło ból.
- Ty... spoliczkowałeś mnie!
- Tak. Jestem dżentelmenem. Przecież nie uderzę dziecka pięścią. Moja matka dobrze mnie wychowała. Gdy byłem krnąbrny, zawsze wymierzała mi policzek.
- Ty... Ty złamasie jebany!
- Za taki język dostałbym drugi policzek.
Zaatakowałem, mimo że miałem w dłoni tylko jeden sztylet. Lucyfer nie wykonał nawet żadnego gwałtownego ruchu. Sparował mój atak mieczem, wykorzystał siłę mojego ataku i pozbawił mnie równowagi, uderzył mnie w dłoń płazem miecza, a ból spowodował, że wypuściłem sztylet.
A gdy tylko stanąłem pewnie na nogach, moja głowa nagle odskoczyła w bok... gdy dostałem w drugi policzek.
Wpatrywałem się w upadłego i... i co? Co... co się właściwie właśnie stało? On... To... bezczelne... Cham... Ja...
- Co ty właśnie zrobiłeś?
- Spoliczkowałem cię. Po raz drugi.
- ... Acha... okej.
Powinienem chyba być wściekły, ale... Właśnie zostałem dwukrotnie spoliczkowany podczas walki.
- Czego ty właściwie ode mnie chcesz? Po co mnie tu wezwaliście? Żeby się ze mnie naśmiewać? Proszę bardzo... pokonaliście mnie. Wszyscy mnie pokonaliście! Zadowoleni!? No dalej! Śmiejcie się! Przecież wiem, jaki jestem żałosny!
- Dżentelmen nie zaśmiałby się z dziecka...
- Nie jestem dzieckiem!
- Naprawdę? A zachowujesz się jak dziecko.
- NIE!
- Jak bachor któremu coś nie wyszło. Przegrałeś. Dorosły, by się z tym pogodził. A ty? Czego chcesz? Mam pogłaskać cię po główce?
- Zamknij się...
- Zastanawiam się czasem... co ty właściwie tu jeszcze robisz? Po co taki dzieciak miesza się w politykę? Po co tak garnie się do bójki?
- Zamilcz...
- Ciągle trzeba cię ratować. Ciągle pakujesz się w jakieś bagno i ktoś musi cię ratować. Dlaczego po prostu nie będziesz grzecznie trzymał się z dala od spraw dorosłych?
- Stul pysk!
- Jak długo jeszcze zamierzasz żerować na innych? Kiedy w końcu zrozumiesz... że jesteś tylko przeszkodą na drodze? Zapytaj swojego ukochanego, gdzie teraz by był... gdyby nie ty.
W mojej głowie rozległ się dźwięk przypominający ryk wodospadu. Poczułem lodowate, wręcz bolesne zimno na całym ciele. Widziałem, ale i nie widziałem. Wszystko działo się tak szybko, że po prostu do mnie nie docierało.
W jednej chwili krzyczałem z wściekłości, a w następnej... Lucyfer przyciskał mnie do ziemi. Jednak coś się zmieniło. Jakby... jakby ktoś skradł fragment czasu.
Włosy Lucyfera były rozwichrzone i oddychał ciężko. Usłyszałem jakiś hałas i zwróciłem głowę w tamtą stronę. Asmodeusz podnosił się spod poprzewracanych stojaków na broń. Jakby na nie wpadł, ale... to się przecież nie wydarzyło. Poza tym na ziemi walały się kawałki szkła.
Spojrzałem z powrotem na Lucyfera. Jego twarz nie wyrażała zbyt wiele, a ja nie mogłem się zmusić do zadania pytania. Ten jednak nie czekał. Chwycił mnie za bluzkę i pociągnął do pionu. Musiałem chwycić go za ramie, by się nie przewrócić. Czułem się bowiem odrobinę... niepewnie.
Rozejrzałem się po pomieszczeniu i... przeżyłem szok. Szkło rzeczywiście leżało na podłodze. To były wybite okna. Wszystkie były kompletnie zniszczone. Większość szkła wypadła jednak na zewnątrz. Wszystkie stojaki też były zniszczone, nie tylko te, na które wpadł As.
Mammon też nie wyglądał zbyt dobrze. Na jego ustach była odrobina krwi i trzymał się za ramię, jakby w coś uderzył... Dopiero po chwili zobaczyłem pęknięcia na ścianie.
Belzebub wyglądał na całego ale wokół niego wiły się cienie, zupełnie jakby przed chwilą używał magii i jeszcze nie chciał jej wyciszyć.
Co tu się właściwie wydarzyło. Spojrzałem na Lucyfera a ten... uśmiechnął się w ten charakterystyczny chytry sposób.
- Nie patrz tak na mnie. To nie ja to zrobiłem. A teraz jak już uwolniłeś całą tę zbędną energię... to sobie pogadamy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top