Rozdział 34

Sky

Nie bardzo wiem co się dzieje wokół mnie. To znaczy, wiem, że odbył się proces Razjel i nawet pamiętam, co postanowili. Ostatecznie zgodzili się na propozycję Michaela i później jeszcze ustalali dokładnie szczegółu, ale na tym już mnie nie było. Wyszedłem.

Z jednej strony nie życzyłem Razjel źle. Wiem, że była przyparta do muru. Ja pewnie nie zawahałbym się zrobić czegoś złego, by na przykład ratować Ariela. Jestem pewien, że posunąłbym się dla niego daleko. Dlatego rozumiem, dlaczego to zrobiła.

Nie zmienia to jednak tego, że jestem wściekły. Nawet nie na nią. Na to wszystko. Uwolniła moje moce... i co teraz? Myślałem, że robi to, by mi pomóc a ona zrobiła to, bo jej kazali. A ja się zgodziłem, więc w zasadzie zrobiłem dokładnie to, czego chcieli. Nie wiem po co tego chcieli i to mnie wkurwia jeszcze bardziej.

A najbardziej wściekły jestem na siebie. Bo wszystko im ułatwiam. Jak nie pcham się tam, gdzie nie trzeba, to ochoczo robię to, czego ode mnie oczekują albo zwyczajnie nie potrafię ich powstrzymać, bo jestem frajerem.

Koniec tego dobrego. Teraz mogę władać znacznie większą częścią mojej mocy, więc już nie dam im się tak łatwo podejść. Będę trenował, aż będę padał z nóg. Nieustannie. Pożałują, że odzyskałem tę moc. Co prawda Rafael mówił, że jeszcze do końca nie wyzdrowiałem, jednak nie zabronił mi ćwiczeń. Poza tym czuję się już dobrze. Może czasem kręci mi się trochę w głowie no i zdarza się, że trochę boli, ale to nic wielkiego. No i są jeszcze lekkie mdłości jednak to wciąż nic groźnego.

Dzisiaj jednak... dzisiaj byłem już zmęczony. To trochę dziwne zważywszy na to, że obudziłem się... ile? Sześć godzin temu? I to ze snu, który trwał ponad dwa dni. A jednak siły dość szybko ze mnie uciekły. Dlatego wróciłem do pokoju i rzuciłem się na łóżko. Sen przeszedł szybko i był przyjemny. A przede wszystkim długi.

***

Gdy się obudziłem, okazało się, że umknęło mi dwanaście godzin życia. Cóż... nie po raz pierwszy i zapewne nie po raz ostatni. Wstałem, zjadłem śniadanie, bo byłem cholernie głodny, wziąłem długi, gorący prysznic a na koniec jeszcze wybłagałem kawałek ciasta na ładne oczy. Później, gdy nie miałem już nic innego do roboty, postanowiłem wprowadzić w życie mój plan, dotycząc treningów. Na początku byłem dość podekscytowany i pełny dobrych chęci. Nie na długo.

Nic nie szło, tak jak powinno. Od samego początku. Nie wychodziły mi najprostsze rzeczy. To nie tak, że nie potrafiłem ich zrobić. Po prostu nie mogłem przywołać tyle mocy, ile chciałem.

Używanie magii jest specyficzne. Musisz tak jakby... sięgnąć w głąb siebie, chwycić ją, wyciągnąć i dopiero wtedy możesz jej użyć. Kluczem jest, by wyciągnąć odpowiednią ilość. Nie lejesz wiadra wody, gdy chcesz zagasić pojedynczą świeczkę. Więc nie sięgasz też po dużą ilość magii, gdy chcesz zrobić coś drobnego. To bynajmniej nie wzmocni zaklęcia, a jedynie zakłóci jego przebieg. No i mniej więcej z tym miałem teraz problem. A to przecież jebane podstawy!

Po prostu sięgam po tę magię i czuję, że... że w niej tonę. Jakbym wszedł do sadzawki, którą znam jak własną kieszeń i stąpał po niej z pewnością siebie, aż tu nagle nie ma dna... a przecież zawsze było! Próbowałem się nie denerwować, ale ze średnim skutkiem. To było... irytujące. Jednak skoro wcześniej to opanowałem, to teraz też mogę.

To po prostu strasznie frustrujące. Chciałem uczyć się nowych rzeczy, a zamiast tego muszę wrócić do podstaw. To tak jakbym miał zaczynać od zera. Ostatecznie jednak zebrałem w sobie resztki spokoju i zacząłem ćwiczyć te jebane podstawy. Zacząłem od medytacji, by lepiej wyczuć i ogarnąć umysłem mój nowy magiczny potencjał.

Z czasem na szczęście zaczynałem odczuwać różnice. Jakby od nowa poznawał tę cholerną sadzawkę i uczył się jej kształtów. Teraz gdy już wiedziałem, jak się to robi, szło zdecydowanie szybciej, niż gdy robiłem w magii swoje pierwsze kroki. Zeszło mi na tym z kilka godzin, ale... w końcu osiągnąłem tę słynną harmonię. Nadal jednak byłem zły, na to ile czasu zmarnowałem. Ostatecznie jednak mogłem przejść dalej.

Trochę bałem się zajmować przejściami... Czuję, że powinienem nadać temu jakąś fajniejszą nazwę... W każdym razie skoro miałem problemy z kontrolowaniem magii, to może przechodzenie między światami nie było zbyt dobrym pomysłem. Lubię swoje kończyny i nawet nie nienawidzę już tak bardzo swojego życia, więc w sumie szkoda je teraz stracić. No i Ariel byłby smutny.

Ariel... jak o nim pomyślałem, to zrobiło mi się jakoś tak lżej na serduszku... i złość się troszeczkę jakby rozwiała.

No w każdym razie skoro nie przejścia to może cienista zbroja. Poświęciłem na to kilka kolejnych godzin i nie zauważyłem znaczących postępów. Potrafiłem zrobić jedną rękawicę jednak gdy próbowałem zrobić drugą, traciłem kontrolę nad tą pierwszą. Nie wiem, ile to ćwiczyłem. Trzy może cztery godziny. Postępy były niezauważalne.

W końcu się wkurwiłem i wyszedłem. Stwierdziłem, że może muszę odpocząć i podejść do tego z czystym umysłem. Dlatego postanowiłem spróbować następnego dnia. Wcale nie było lepiej.

***

Mammon

Czekałem oparty o ścianę w miejscu, gdzie korytarz zakręcał, tworząc kolejną odnogę. Według tego, co wyćwierkały mi śliczne ptaszyny powinien przechodzić tędy w najbliższym czasie... Jednak od dziesięciu minut nic takiego nie miało miejsca.

Ja jednak byłem cierpliwy. Bo w końcu co ta za drapieżnik, któremu braknie cierpliwości. Polowanie to w dużej mierze czekanie na swoją ofiarę. Zawsze tak jest. Zarówno w świecie zwierząt, jak i naszym.

W końcu jak zawsze cierpliwość zaowocowała. Usłyszałem zbliżające się kroki i już po chwili zza zakrętu wyłonił się anioł. Dzisiaj jego grzywkę podtrzymywała opaska do włosów ozdobiona srebrnymi liśćmi laurowymi. Zwróciłem też uwagę na to, że wyjątkowo założył bardziej bogate kolczyki. Zamiast drobnych złotych kółeczek w jego lewym uchu znajdował się drobny szafir, a z prawego natomiast zwisała piękna szafirowa łza. Chłopak niósł prześcieradła a jako że poruszał się szybkim krokiem, nie zauważył mnie i minął.

- Sarandielu.

Cóż... warto było czekać, chociażby po to, by zobaczyć, jak podskakuje przestraszony. Zatrzymał się gwałtownie i odwrócił w moją stronę już z gromami w oczach.

- Teraz zamierzasz mnie nawiedzać i straszyć?

- Skądże. Po prostu mnie nie zauważyłeś. Powinienem chyba czuć się urażony... zostałem tak bezczelnie zignorowany.

- Ty... czaiłeś się za tą ścianą?

- Podziwiałem widoki za oknem.

Chłopak spojrzał na okno stojące naprzeciw mnie. Był z niego piękny widok na ścianę wieży. Posłał mi dość jednoznaczne spojrzenie. Nie było w nim niczego przyjaznego.

- Czego chcesz?

- Jak już tak na siebie wpadliśmy, co jest prawdziwym zbiegiem okoliczności, to skorzystam z okazji i zapytam co u ciebie słychać.

- Nie udawaj, że nie przepytałeś już połowy służących.

- Ależ nie.

- Doprawdy? Bo słyszałem, jak dziewczyny wczoraj świergotały o tym, jak do nich zagadałeś i jaki byłeś względem nich szarmancki i jak bardzo mimo swojej wysokiej pozycji interesowałeś się ich pracą, znajomymi i ostatnimi zmianami kadrowymi.

- Cóż... nic nie poradzę, że troszczę się o samopoczucie niższych warstw społecznych.

- Niższych warstw społecznych? Może i wam usługujemy, ale gdy ostatnio sprawdzałem, to wszyscy mieli równe prawa.

- Ach... to przyzwyczajenie. Sporo czasu spędzałem na ludzkich dworach. Trochę trudno oduczyć się starych nawyków. Więc... co u ciebie słychać?

- Dobrze... niech ci będzie. Zakładając, że oczywiście nic o tym nie słyszałeś, poinformuję cię, że dostałem znacznie lepszy przydział. Obecnie zajmuję się pokojami Doradcy Rady i zastępcy pani Zafiel.

- ... W sensie, że Sky'em i Arielem?

- Tak. Widzisz nefalem wcale nie zostawia gorszego bałaganu od ciebie. Przez większość czasu nie ma go w pokoju i często sam idzie do kuchni po jedzenie i nie gania mnie, bym biegał w tę i z powrotem. Właściwie to nie wiem, czy nawet wie, że to ja zajmuję się jego kwaterami. Jeszcze ani razu na niego nie wpadłem. Przychodzę, gdy go nie ma, ogarniam bałagan, czasem przynoszę owoce czy wodę. Nefalem właściwie w ogóle nie korzysta ze służby. Co prawda teraz muszę mu przynosić mikstury ziołowe od pana Rafaela, ale to tylko chwilowo. No i może zdarzyło mu się ostatnimi czasy rozbić parę rzeczy ale to też niewielki kłopot. Tak więc to naprawdę przyjemny przydział. Pan Alexis nie nadużywa swojej pozycji. A przede wszystkim się do mnie nie dobiera. Słyszałem też, że pan Ariel jest odpowiedzialnym i honorowym mężczyzną, więc nie obawiam się, że po powrocie dołoży mi wiele pracy. A poza tym nie muszę się martwić, że ktoś spróbuje mnie zaciągnąć do łóżka.

- No nie wiem. Ariel na pewno nie będzie do ciebie zarywał, ale jak wróci... to ta dwójka pewnie dołoży ci trochę pracy. Zwłaszcza jak się zaczną pocieszać po rozłące.

- Nie obchodzi mnie to. I tak nie będą gorsi od ciebie.

- Och bez przesady. Zachowujesz się, jakbym był jakimś potworem.

- Przebierasz w ludziach jak w rękawiczkach. Normalnie nie zwróciłbyś na mnie uwagi, ale gdy stwierdziłem, że nie chcę się już z tobą zadawać, to nagle ci na mnie zależy. Przyznaj, że nie podoba ci się, że ktoś ci odmawia.

- Cóż... być może częściowo o to chodzi.

- I właśnie w tym leży problem. Dla ciebie to gra. Czy powiem tak, czy nie, ostatecznie cię to nie ruszy. Ja natomiast nie potrafię ot tak się od tego odciąć. Od tygodni próbuję o tobie zapomnieć. Nie myśleć o tobie. Pozbyć się tych uczuć. A jak mam to zrobić, gdy ty co chwila pojawiasz się przede mną i sączysz słodkie słówka? Dlaczego tak mi to utrudniasz i nie dasz mi się odkochać?

- ... Poczekaj więc ty... ty tak na poważnie?

- Zostaw mnie w spokoju!

Sarandiel zwyczajnie zwiał. Oczywiście mógłbym go gonić, ale... wyjątkowo stwierdziłem, że chyba uczyniłem dzisiaj już wystarczająco. Więc... on się zakochał. Cóż... spodziewałem się, że może się zauroczył lub coś w tym rodzaju, ale wygląda na to, że darzy mnie nieco bardziej skomplikowanym uczuciem. A to całkowicie zmienia postać rzeczy.

Powinienem mu odpuścić. Lubię go. Nie chcę go dodatkowo ranić. Szczerze mówiąc, niejednokrotnie stawałem się obiektem czyichś westchnięć, ale... Sarandiel jest dumny. W jego przypadku to nie szczenięce zauroczenie. Podejrzewam, że już wyrządziłem sporo szkód, a teraz jeszcze wbijam mu nóż głębiej w serce.

No dobrze... chyba naprawdę czas odpuścić. Teraz mam... podły humor. Uczucia zawsze wszystko niszczą. Wiele razy tak było. Spotkałem kogoś, z kim czułem się dobrze. Miło spędzaliśmy czas i świetnie się razem bawiliśmy. I wtedy pojawiała się miłość i wszystko niszczyła. Nie lubię, gdy moi partnerzy mnie kochają. Czuję wtedy wyrzuty sumienia, iż nie mogę odwzajemnić ich uczuć.

Dlatego zazwyczaj staram się kończyć to szybko i w miarę bezboleśnie. Zazwyczaj nie da się uniknąć łez, ale cóż... jak to mówią, trzeba wyrwać chwast, zanim się rozrośnie. Oczywiście wiem, że miłość to piękne uczucie i pewnie nie powinienem porównywać go do chwastu... ale... ja nigdy nie zrozumiem fenomenu tego uczucia.

Ruszyłem w stronę naszych kwater. Miałem już dość spacerów na dzisiaj. A jednak niedane mi było wrócić do siebie. Kogo jak kogo, ale jego się nie spodziewałem spotkać przez przypadek na korytarzu. Kapitol jest wielki, a Lucyfer raczej nie ma powodów, by kręcić się po tej jego części.

- Zwiedzasz?

- Chciałbym. Niestety staram się znaleźć Uriela. Muszę zapytać go, czy pożyczyłby kilku swoich strażników Amdusias. Chciała wybrać się do pierwszego kręgu i zebrać nieco ziół a jak wiesz nieroztropne byłoby puszczanie jej tam tylko z Zadkielem. Powiedzmy, że wolę dmuchać na zimne. Jakby coś zniszczył, to będą świadkowie, że nasi w tym nie uczestniczyli. A co ty tutaj porabiasz?

- Dostaję kosza.

- No kto by pomyślał.

Tak... zapał Lucyfera do wykonywania obowiązków był oczywisty, więc już po chwili staliśmy oparci o ścianę i gadaliśmy o pogodzie. Cóż... nie tylko o pogodzie. Jednak już dawno nie przeprowadziłem tak niewnoszącej niczego konwersacji.

Właśnie rozmawialiśmy o sadownictwie, gdy mały, wyglądający na rozwścieczonego kociak zaczął stąpać przez korytarz. Tak się składało, że musiał przejść obok nas. Gdy Sky znalazł się tuż tuż obdarzyłem go moim promiennym uśmiechem.

- Co się stało słoneczko? Czyżbyś wstał lewą nóżką? Może jutrzejszego ranka dla pewności powinieneś obudzić się obok mnie?

Ku mojemu zaskoczeniu zatrzymał się nagle i spojrzał w naszą stronę. No w sumie na mnie. Jeszcze takiej chęci mordu w jego oczach nie widziałem.

- Odpierdol się Mammon! Zamiast mnie prowokować, lepiej sprawdź, czy twój kutas już nie zawędrował pod czyjąś spódnice.

Zapanowała taka cisza, że było słychać tylko jego kroki, gdy odchodził. W końcu się otrząsnąłem i spojrzałem na Lucyfera pytająco, mając nadzieję, że wyjaśni mi, co tu się właściwie wydarzyło. Niestety on posłał mi podobne spojrzenie. Przez chwilę staliśmy tak zupełni wryci w ziemie. W końcu Lucyfer przerwał ciszę.

- Hmmm... myślisz, że to... no wiesz...

- Cóż... to w sumie możliwe. Widziałeś go ostatnio?

- Dwa dni temu na rozprawie Razjel a później już nie bardzo.

- Podobno rzadko bywa w swoim pokoju.

- ... Może wyślę Belzebuba, by z nim pogadał.

- Ja bym z nim porozmawiał, ale ostatnio trochę go wkurzyłem. Teraz może mi to wyjść bokiem.

- Ja się nie nadaję do takich gadek. Asmodeusz też nie. Belzebub to jego mistrz.

- Nie wiem, czy... no wiesz. Potrafiłby się wczuć.

- ... No ja z nim nie pogadam.

- ...

- No co?

- Nic. Tylko wiesz... to ty jesteś Panem Piekieł.

- On mi nie podlega.

- No wiesz co...

- Może zaprowadzę go do ojca.

- Bądź mężczyzną.

- Naprawdę? Ty mi to będziesz wypominał?

- Na początek może się upewnijmy. Może to po prostu hormony. Jakiś okres buntu czy coś.

- Myślisz?

- Cóż... byłoby miło. Miejmy nadzieję, że to właśnie to.

- Mam wrażenie, że nam się nie poszczęści.

- W każdym razie, ktoś tu musi być dorosły. Więc... co zrobimy?

- ... Ty znajdź Belzebuba i każ mu zgarnąć małego na trening.

- Co planujesz?

- Sprawdzimy, co gryzie naszego młodego podopiecznego. Jeśli to jednak kwestia wieku to podrzucimy go Gabrielowi. On się zna na tych... rodzicielskich rzeczach.

- A jeśli nie tu tkwi problem?

- No to będzie zabawnie!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top