Rozdział 22

Ariel

   Czekaliśmy skryci w cieniu dawnych murów. Chwilowo tylko to mogliśmy robić. Zephon i Tarys rozdzielili się, by przeprowadzić zwiad i wykonać przydzielone im zadania. Podzieliliśmy się na dwie grupy. Plan był w teorii prosty. Najpierw musieliśmy pozbyć się strażników na wieżach. To zadanie należy do dwójki upadłych. Zephon zapewnił, że w każdej wieży zawsze znajduje się tylko jeden strażnik. Zwiadowcy mieli pozbyć się ich w tej samej dokładnie wymierzonej chwili. W ten sposób obie grupy: moja i ta prowadzona przez Hamona z dwóch przeciwnych stron miały przedostać się bliżej zabudowań.

   Na tę chwilę wszystko wydawało się układać zgodnie z naszymi oczekiwaniami. Strażnicy patrolowali teren zgodnie z zapewnieniami starszego zwiadowcy. Dokładnie za minutę, może dwie powinniśmy znaleźć się w martwym punkcie. To będzie nasza szansa, by przedostać się dalej.

   Zerknąłem na moich ludzi. W mojej grupie było łącznie ze mną sześć osób. Była więc większa. Zabrałem ze sobą upadłych (Maalika, Maro, Virgila i Dardariela) oraz Laotha, zastępcę Hamona. Hamon był więc z niemal całą swoją drużyną. Jego grupa była mniejsza, ponieważ musieli przemknąć przez bardziej odsłonięty teren.

   Odliczałem sekundy i z uwagą wpatrywałem się w ciemność na prawo od nas. Dokładnie w miejsce, gdzie widoczne było okno wieży. Nie. Widoczne to niewłaściwe słowo. W miejsce, gdzie zobaczyłbym okno wieży, gdyby nie to, że była noc a księżyc był w nowiu. To był jeden z powodów, dla których postanowiłem nie zwlekać z naszymi działaniami. Sekundy mijały, a ja z każdą stawałem się coraz bardziej nerwowy. Co, jeśli coś poszło nie tak? Co, jeśli Tarys został zauważony?

   Poczułem niewyobrażalną ulgę, gdy zobaczyłem trzy ledwo zauważalne błyski w oknie. Teren był czysty. Ponadto dwóch strażników mieliśmy z głowy. Zostało dziesięciu i musieliśmy pozbyć się ich równie cicho i sprawnie.

   Gestem ręki nakazałem reszcie iść za mną. Szybko, ale i ostrożnie przemknęliśmy przez otwarty teren i schowaliśmy się w najbliższym budynku. A raczej w tym, co z niego zostało. Był to zapewne fragment jednego z wyższych pięter. Reszta znajdowała się głęboko pod piaskiem. Maro władająca arkanem ziemi, maskowała nasze ślady. To samo robił Bariel w drugiej drużynie. Teraz musieliśmy czekać. Ponownie. Minęły dwie minuty, gdy nagle przez dziurę w dachu wsunął się Tarys.

- Jak poszło?

- Druga grupa zajęła swoje pozycje. Nikt nie zauważył, jak pozbywaliśmy się ludzi z wież. Wszystko poszło zgodnie z planem. Wygląda na to, że straże poruszają się zgodnie z naszymi przewidywaniami.

- Dobrze... Kolejny etap. Rozdzielamy się. Tak jak ustaliliśmy. Maro, idziesz z Laothem. Daradielu ty z Virgilem. Pamiętajcie... musicie pozbyć się ich szybko. Tak by reszta się nie zorientowała.

   Plan wyglądał tak. Dzielimy się w dwuosobowe zespoły na zasadzie dopełnienia. Dwie osoby ze sprzecznymi umiejętnościami. Przykładowo Maro władająca arkanem ziemi będzie mogła unieruchomić strażnika w piasku, a nawet sprawić, że będzie to wyglądało jak naturalny obrót zdarzeń. Laoth wykorzysta nieuwagę strażnika i z łatwością poderżnie mu gardło, nim ten zorientuje się, że to sprawka magii, a nie zwykłe niefortunne stąpnięcie. W drużynie drugiej były dwa zespoły w mojej trzy. Tak więc mogliśmy pozbyć się połowy strażników i o ile dobrze zgramy się w czasie, reszta tego nie zauważy.

   Oczywiście to nie są głupcy. Po tym będziemy mieli naprawdę mało czasu na rozeznanie się w lokalizacji reszty i pozbyciu się ich nim wszczą alarm. Zostanie ich pięciu... w tym najsilniejsza trójka. Dlatego rola Tarisa i Zephona są ważne. Obaj zmierzali właśnie do najwyższego punktu, jaki mogą zająć by dokładnie obserwować ruchy pozostałych i móc nas dostatecznie szybko ostrzec. Każdy z nas wiedział dokładnie gdzie się udać i co robić. Dlatego nie marnowałem już czasu i dałem im sygnał do działania. W końcu zostaliśmy z Maalikiem sami.

- Więc... ruszamy aniołku?

- ... Idziemy.

   Wymknęliśmy się z budynku i dobiegliśmy do kolejnego. Wskoczyliśmy do środka przez okno. Ten budynek wyglądał tak samo. Wybudowany z litej skały. Wyglądał jak szkielet. Tak wyglądał każdy fragment budynków... a może jednego wielkiego budynku na miarę Kapitolu. Kto wie. W każdym razie tutaj też powitały nas gładkie ściany, puste jamy służące niegdyś za okna i piasek... mnóstwo piasku.

   Jeszcze raz przeanalizowałem mapę w mojej głowie. Przysunęliśmy się pod ścianę i obserwowaliśmy okno naprzeciw tego, którym tu weszliśmy. Jeśli nasze obliczenia były poprawne, za minutę maksymalnie trzy pojawi się nasz cel. Tak też się stało.

   Po niecałych dwóch minutach strażnik przeszedł obok budynku. Cicho wyszliśmy przez okno, tak więc znajdowaliśmy się tuż za strażnikiem. Spojrzałem na Maalika a ten posłał mi pewny siebie uśmiech. Cóż... miejmy nadzieję, że się uda.

   Pierwszy krok należał do upadłego. Ognik. Mały niebieski błędny ognik pojawił się dzięki jego mocy. Znajdował się w oknie budynku znajdującego się kilkanaście metrów dalej. Był tam tylko przez sekundę, a jednak uważny strażnik dostrzegł dziwny błysk i jego obowiązkiem było to sprawdzić.

   Poruszał się ostrożnie. Zapewne na tej pustyni nie wydarzyło się nic, co wymagałoby interwencji strażników. Musieli być znużeni ciągłymi patrolami. Tym bardziej odczułem pewien respekt do tego mężczyzny. Podchodził do tego poważnie. Nie dał się zwieść dniom o ile nie tygodniom beztroski. A przynajmniej nie w pełni. Podchodził do budynku, jakby przypuszczał, że coś może tam być. Nie był jednak na tyle skupiony, by domyślić się tak oczywistej (i ryzykownej z naszej strony) pułapki.

   To było szybkie. Musiało być. Nie wybrałem Maalika ze względu na to, że był magiem. Nie. Wybrałem go, dlatego że to ja nim teraz byłem. To zadanie nie wymagało wiele wysiłku. W końcu moim arkanem jest właśnie powietrze. Podczas gdy upadły szybko przemknął do kolejnego budynku i wspiął się na jego dach, ja skupiłem się na wybraniu odpowiedniego momentu. Gdy ten nastąpił, gwizdnąłem cicho. To wystarczyło, by mężczyzna gwałtownie się odwrócił. Nie zobaczył nic, bo nagły podmuch wiatru sprawił, że piasek dostał się mu do oczu i w momencie, w którym próbował je przetrzeć, smukła sylwetka skoczyła i z kocią gracją wylądowała tuż za nim. Maalik jednym ruchem podciął mu gardło, a następnie trzema szybkimi ruchami dobił mężczyznę.

   Nie lubiłem takiego działania. Wolałem... wolałem otwartą walkę, w której szanse były po obu stronach. Wygrywał lepszy. To było... zbyt okrutne. Nieistotne jak dużą moc miał ten anioł. Jak dobrym szermierzem był. To wszystko było nieistotne, gdy wróg używał podstępu.

- Co jest aniołku? Ruchy. Nie mamy czasu.

   Tak. Nie mieliśmy go. To wrogowie. Liczyło się tylko to, by moi ludzie nie wystawiali się na niepotrzebne ryzyko. Jeśli taka taktyka miała zapewnić nam zwycięstwo... nie mogłem podjąć innej decyzji.

   Ruszyliśmy zawczasu ustaloną drogą, tak by nie zostać przez przypadek zauważonymi przez kogoś z pozostałych. Spotkaliśmy Laotha i Maro tam, gdzie powinniśmy, a więc u nich także poszło dobrze.

- Laoth?

- Zabiliśmy nasz cel. Spotkaliśmy Tarysa. Przekazał nam, że druga grupa pozbyła się swoich. Zephon zabił jednego, który zmienił kierunek obchodu. Na szczęście nikt tego nie zauważył. Nie wiemy co z Virgilem i Darą.

- Poczekamy.

   Mijały sekundy... minuty. Jedna. Dwie. Trzy. Cztery, Pięć... aż nagle na fragmencie jakiegoś budynku, który właśnie służył nam za schronienie, przycupnął mały ptaszek. Nie wydał żadnego dźwięku. Jego struny głosowe bowiem od dawna nie działały. Ptak był martwy od dłuższego czas.

- A więc im też się udało.

   Przywiązałem do nogi ptaka czarną wstążeczkę. Czarna znaczyła, że wszystko poszło z naszej strony zgodnie z planem. Były też inne kolory oznaczające inne wiadomości... ale na szczęście nie musiałem ich używać. Ptak odleciał, a my mogliśmy przejść do trzeciego punktu naszego planu.

   Zostało czterech strażników. Dwóch zawsze stoi przy jedynym wejściu do głównego budynku. Był duży. Górował nad resztą. Co najmniej cztery piętra nad powierzchnią piasku. Z tego co mówił wcześniej starszy zwiadowca, strażnicy przy wejściu to dwaj serafini. A więc pozostaje nam jeden zwykły strażnik i jeden serafin kręcący się po okolicy. Dowódczyni straży jest przy głównym wejściu. Ponadto zauważy, że coś jest nie tak, jeśli nie dostrzeże swoich ludzi. W końcu co najmniej co jakiś czas ktoś musi mijać ich podczas swojej warty.

   Ta część planu była najbardziej ryzykowna, ponieważ... cóż... to miał być bezpośredni atak. Grupa Hamona miała zająć się pozostałymi trzema... a w tym wypadku dwoma strażnikami, którzy wciąż patrolowali teren. My musieliśmy zająć się dwójką przy głównych wrotach. Virgil i Dara mieli opóźnienie, a my nie mogliśmy na nich czekać. Tak więc została nas czwórka, licząc zwiadowców szóstka. Mogliśmy liczyć, że dwójka upadłych dołączy w trakcie. Jednakże... to była wersja ostateczna. Pierwotny plan opierał się w głównej mierze na nekromancie i jego umiejętnościach. Nie mieliśmy jednak czasu, by na niego czekać.

   Przemknęliśmy najbliżej głównego wejścia, jak mogliśmy. Wciąż dzieliło nas co najmniej piętnaście metrów, ale doskonale widzieliśmy strażników. Kobieta o krótkich, rudych włosach i brunet z blizną na policzku. Tak jak opisywał Tarys. Dwójka serafinów, a więc tym razem dorównujący nam przeciwnik. Obserwowałem ich. Wciąż mieliśmy czas. Może upadli zdążą.

   Niestety... kobieta musiała coś zauważyć. Być może właśnie zorientowała się, że nie widziała jednego ze swoich ludzi. Może któryś z nich powinien był przechodzić w pobliżu. Cholera. Nie mogliśmy czekać. Może powiadomić kogoś w środku o tym, że dzieje się coś niepokojącego.

   Właśnie miałem wyjść z ukrycia i ruszyć do otwartej walki, gdy Laoth złapał mnie za ramię, powstrzymując przed ruchem. Podążyłem za jego wzrokiem. Wszyscy strażnicy mieli identyczne jasne stroje w beżowych kolorach. Nie było więc wątpliwości, że to jeden z nich prowadził czy raczej siłą ciągnął za sobą Dardariela. Upadły szarpał się, ale jego ręce były związane. Twarz prowadzącego go mężczyzny była dobrze widoczna. Kobieta przyjrzała się tej scenie i ruchem ręki nakazała swojemu towarzyszowi iść za nią.

   Ruszyli w stronę strażnika i prowadzonego przez niego więźnia. A wtedy obaj zwiadowcy jak cienie pomknęli w stronę jedynego wejścia do środka. Obaj zniknęli w ciemnym przejściu dokładnie w chwili, gdy ruda kobieta zwolniła, aż w końcu zatrzymała się zaledwie cztery może pięć metrów od strażnika. Jej towarzysz zrobił to samo najwidoczniej ufając intuicji swojej dowódczyni. Cóż... przyznam, że i tak poszło lepiej, niż sądziłem.

   W tym momencie... wszystko zaczęło toczyć się błyskawicznie. Dardariel jednym ruchem uwolnił się ze sztucznych więzów. Nie zdążył zaatakować. Wróg był szybszy. Mężczyzna z blizną poruszał się zwinnie jak wąż. Jednym płynnym ruchem zaatakował, wbijając szpadę prosto w ciało... na szczęście nie w ciało upadłego. Ten zdążył zasłonić się żywą tarczą w formie prowadzącego go wcześniej strażnika. Chociaż... ten dobór słów był zły. Mężczyzna był bowiem martwy od jakiegoś czasu.

   Przyznam, że... nie byłem przekonany do tego fortelu. Nie wierzyłem, że może się udać. Kto by pomyślał, że... że kiedykolwiek posłucham jakiegoś nekromanty i pozwolę mu na bezczeszczenie anielskich zwłok. Cóż, dzięki jego umiejętnościom właśnie zyskaliśmy ogromną przewagę.

   Dałem moim ludziom sygnał do działania. Upadły poradził sobie dobrze, ale teraz potrzebował pomocy. Nie znaliśmy umiejętności wroga, dlatego początkowo nasz podział był przypadkowy. Ja natychmiast ruszyłem na kobietę. Skoro była wyższa rangą to była też bardziej niebezpieczna.

   Po chwili okazało się, że zabicie wszystkich pozostałych strażników było kluczowe. Tej walki nie dało się bowiem nie dostrzec z daleka. Kobieta władała ogniem. Kątem oka zauważyłem, że mężczyzna z blizną musi używać magii bitewnej. W każdym razie ewidentnie skupiał się na walce za pomocą brutalnej siły i szybkości.

   Moi ludzie byli dobrze wyszkoleni więc od razu wiedzieli co robić. Maro i Daradriel skupili się na mężczyźnie. Virgil pomagał im z bezpiecznej odległości, kontrolując swoją marionetkę. Czy może marionetki, gdyż w powietrzu krążyło kilka większych i mniejszych ptaków, które utrudniały mężczyźnie wyprowadzanie kolejnych ataków, szarpiąc za jego włosy i próbując go oślepić. Tak więc ja, Laoth i Maalik musieliśmy zająć się kobietą. Najtrudniejsze było odcięcie się od tego, jak inni toczą walkę. Musiałem skupić się na swoim wrogu i zignorować to, co działo się zaledwie kilkanaście metrów dalej. Udało nam się ich rozdzielić. Każdy miał swoje zadanie. Swojego przeciwnika.

   Laotch walczył w zwarciu przy pomocy topora. Nie miał jak chronić się przed płomieniami. My musieliśmy go chronić. Za każdym razem, gdy kobieta atakowała ja i Maalik staraliśmy się zbić jej magię. Ja zmieniałem kierunek płomieni za pomocą silnych powiewów powietrza. Upadły próbował pokonać ogień ogniem. Wbrew pozorom nie był to głupi pomysł. Silniejsza magia zawsze zbija słabszą. Upadły był młody. Nie był jednak słaby. Korzystał też z tego, że potrafił chronić się przed magią ognia. Płomienie nie robiły na nim większego wrażenia. Dlatego nie tylko mógł zakłócać kontrolę, którą kobieta sprawowała nad swoimi płomieniami, ale i mógł podchodzić do niej bliżej, nie bojąc się, że się sparzy. Oczywiście przy tym trudno mu było atakować wręcz. Zwłaszcza że jego bronią były dwa zakrzywione sztylety, a więc broń krótkodystansowa.

   Maalik jednak wiedział, co robi. Narażał się na ataki, ale sam tak naprawdę nie zamierzał atakować. Chciał po prostu utrudnić kobiecie walkę. W ten sposób Laoth miał szansę na wyprowadzanie kolejnych ciosów. Rudowłosa walczyła buzdyganem. Broń stosunkowo krótka, a więc nie stanowiła dużego problemu. Obaj mężczyźni walczyli bronią w broń z anielicą. Część mnie rwała się do tej walki, ale moje zadanie było inne. W tym momencie bardziej niż moja broń przydatna była moja magia. Zdążę jeszcze zawalczyć. Teraz liczyła się ochrona mojego towarzysza, który w pełni mi zaufał, wierząc, że ochronię go przed ogniem.

   W końcu nadarzyła się okazja. Maalik oślepił kobietę płomieniami. Odruchowo cisnęła własne prosto w Laotha. Wiedziała, że mężczyzna wykorzysta okazję, by zaatakować, a bronią musiała odbić sztylet upadłego.

   Jednym silnym podmuchem zdusiłem płomienie, a topór anioła zagłębił się w boku kobiety. Maalik nie wahał się ani sekundy przed ukróceniem jej cierpień.

   Nie było jednak ani sekundy na wytchnięcie. Usłyszałem krzyk Maro. Najwidoczniej mieli problem. Mężczyzna się im wymknął. Był ciężko ranny, ale biegł proso do wejścia. Chciał ostrzec swoich.

   Przyglądałem się, jak dobiega do prostokątnego wejścia wyciętego w litej skale i nim zdążył przekroczyć próg, jego głowa odskoczyła do tyłu. Padł na ziemię ze strzałą wbitą w czaszkę.

   Tarys wyłonił się z wnętrza budynku z kolejną strzałą nałożoną na cięciwę. Przyjrzał się mężczyźnie i po chwili zdjął strzałę i zakręcił nią w dłoni... zniknęła. Tak jak po chwili jego łuk.

   Udało nam się... Mój plan... zadziałał. Cóż... przyznam, że... że się tego nie spodziewałem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top