Rozdział 1

   Obserwowałem, jak kropla wody powoli spływa po jasnej skórze, a następnie z cichym pluskiem wpada do ciepłej wody. Oczekiwałem, że może zabarwi ją na czerwono. Oczywiście nic takiego się nie stało. Jeszcze raz przyjrzałem się mojej drobnej, bladej dłoni, którą już dłuższą chwilę trzymałem wyciągniętą przed siebie. Obróciłem ją powoli, poruszyłem palcami. Czysta. Krople wody, które po niej spływały były doskonale przeźroczyste.

   Oparłem się wygodniej i zanurzyłem nieco bardziej w wodzie, tak że sięgała mi do szyi. Nie jestem pewien, jak długo już siedzę w łaźni. Woda nigdy tu nie stygnie, więc jej temperatura nie może być moim wyznacznikiem czasu. Po chwili zastanowienia uniosłem nogę do góry, wystawiając moją stopę nad powierzchnię parującej wody. Moje palce były już pomarszczone. Mogę więc założyć, że trochę tu siedzę.

   Zanurzyłem dłonie pod wodę i przyglądałem się ich niewyraźnemu kształtowi, dopóki woda na powrót nie zmieniła się w gładką nieruchomą taflę. Po chwili wyjąłem je i ponownie się im przyjrzałem. Tym razem przysunąłem je bliżej twarzy. Nic. Nawet paznokcie były zadbane. Dokładnie je sprawdziłem, by upewnić się, że nie ma pod nimi choćby odrobiny zaschniętej krwi.

   Odetchnąłem głęboko i całkowicie zanurzyłem się pod wodę. Policzyłem powoli do dziesięciu i wynurzyłem się. Przetarłem twarz, odsunąłem na bok zbłąkane pasma mokrych włosów, które opadły mi na czoło... a następnie spojrzałem na swoje dłonie. Nadal były doskonale czyste. Musiałem jednak się upewnić.

   Gdy obudziłem się jakąś godzinę temu, czułem metaliczny zapach krwi i byłem przekonany, że szkarłat pokrywa moje dłonie. Spojrzałem na nie, ale w otaczających ciemnościach nie dostrzegłem zbyt wiele. Może dlatego wydawało mi się, że pokrywają je ciemne plamy.

   Ponownie obudziłem Ariela w środku nocy. Całymi dniami ciężko pracuje, gdy ja nie robię kompletnie nic. Wraca zmęczony wykonywaniem swoich obowiązków jako Virtui i tymczasowy asystent Zafiel i nie może nawet spokojnie odpocząć po ciężkim dniu. Ponownie musiał mnie uspokajać i tłumaczyć mi, że nic się nie stało, że wszystko jest w porządku. A przecież wiem, że nic się nie stało. Ja po prostu... nie kontroluję tego. To tak jakby było mnie dwóch.

   Jeden jest tutaj. W pełni świadomy, że zrobił to, co musiał. Albo my, albo ona. Ktoś musiał tamtej nocy zginąć. To była wyłącznie jej wina. Ariel dał jej szansę... chciał ją oszczędzić, a ona bez wahania próbowała go zabić. To była logiczna decyzja i najsłuszniejsza. Każdy to mówi. Ariel, Samael, Gabriel, Mammon... każdy powtarza, że postąpiłem właściwie. I ten obecny ja to wie.

   Jest jednak ten drugi ja. Pojawia się w nocy lub czasem w przypadkowych momentach za dnia. Przychodzi niespodziewanie jak nieproszony gość i na szczęście zazwyczaj znika dość szybko. Jednak... zawsze pozostawia za sobą nieprzyjemne uczucia. Ten drugi ja żałuje i boi się tego pierwszego mnie. Ten drugi budzi się w środku nocy i potrafi dostrzec tę krew, którą mam na dłoniach. Tak jakby ona cały czas tam była, po prostu nikt inny nie jest w stanie jej zauważyć. Ale on ją widzi, czuje jej zapach, a także posmak w ustach. Tak jakby wsiąkła w moją skórę.

   To przecież nie był pierwszy raz, gdy kogoś zabiłem. Więc dlaczego teraz popadam w paranoję? Czy to dlatego, że Cerviel był kimś, kogo nie znałem? Kimś, kto był mi i moim bliskim kompletnie obojętny? A może to dlatego, że nie pamiętam momentu, w którym pozbawiałem go życia? Mój wzrok spowiła wówczas czerwona mgła i nawet ruchy mojego ciała były poza moją kontrolą. Tak... to w tym tkwi różnica. Gdy zabijałem Cerviela nie kontrolowałem tego. Byłem jak kukiełka kierowana przez jakąś wewnętrzną siłę po tym, jak po raz pierwszy użyłem czarnej magii i coś się we mnie odblokowało. Tym razem... tym razem to byłem ja. Tylko i wyłącznie ja. Byłem świadomy każdego ruchu. W mojej głowie pojawiła się myśl, że muszę ją zabić, następnie plan tego, jak to zrobić, a już po chwili kierowałem moim ciałem, wprowadzając ów plan w życie. W pełni świadomie wbiłem sztylet prosto w jej serce, a gdy anielska natura pozwoliła jej nadal trzymać się życia, poderżnąłem jej gardło. Wbiłem ostrze głęboko by mieć pewność, że błyskawicznie się wykrwawi. Nie widziałem ran, które jej zadałem... lecz gdy przesuwałem sztylet po jej gardle, byłem pewny, że poczułem opór w postaci kości.

   Pamiętam każdą sekundę... To było... takie szybkie i... łatwe. Zdecydowanie za łatwe. Odbieranie życia nie powinno być takie łatwe. Ponownie spojrzałem na swoje dłonie. Przez ostatnią minutę nic się nie zmieniło.

***

   Powolnym krokiem zmierzałem do kwater upadłych z nadzieją, że kogoś tam spotkam. Ostatnio wszyscy są dość zajęci. Różnymi sprawami. Tylko ja nie miałem żadnego zajęcia. Odpoczywam. Dochodzę do siebie. Tak nazywają to wszyscy wokół mnie. W praktyce do pełni zdrowia doszedłem w tydzień. Jednak z jakiegoś powodu nadal chcą, bym trzymał się od wszystkiego z daleka i grzecznie leżał w swoim pokoju. Jak zepsuta laleczka.

   Tylko że po dwóch tygodniach bezczynnego siedzenia można dostać pierdolca. Wiem, że jestem względnie bezużyteczny, ale chciałbym, chociaż udawać, że moja obecność się liczy. Oni jednak traktują mnie jak dziecko. Tak jakbym potrzebował jakiejś cholernej terapii. A aż tak walnięty nie jestem. Mogę chodzić na te ich śmieszne narady. Na nic się nie przydam, ale mogę tam być. Ale nie. Gabriel twierdzi, że powinienem jeszcze odpoczywać. Ariel twierdzi, że nie powinienem się przeforsowywać. Nawet Mammon twierdzi, że powinienem odpuścić i cieszyć się tym jak wszyscy wokół mnie skaczą. A ja tego nie chcę. Wolałbym, by wszystko było jak dawniej. Nie jestem jakiś obłożnie chory... ja po prostu kogoś zabiłem. To nie powód, by obchodzić się ze mną jak z jajkiem. Leżenie całymi dniami na łóżku i patrzenie w sufit na pewno mi nie pomogą. Nie, żebym w ogóle jakiejś pomocy potrzebował.

   Oficjalnie miałem już dość. Chcę działać. Chcę robić cokolwiek, co odwróci moją uwagę od użalania się nad sobą. Dlatego w pierwszej kolejności udałem się do upadłych. Na początek mógłbym na przykład wrócić do moich ćwiczeń. Od ostatniego incydentu nawet nie próbowałem użyć swojej mocy. Wszyscy mi to odradzali po tym, jak się prawie przez to zabiłem. Też mi coś. Może nie zauważyłem, że kończy mi się mana, ale przecież nie zginąłem. Ponadto moja moc już dawno się zregenerowała, więc nie widzę żadnych przeciwwskazań by nie kontynuować treningów. To przecież dzięki nim w ogóle żyję. Gdyby nie nauki Belzebuba nie miałbym nawet okazji podjąć walki, bo drugi cios Layly zakończyłby tą moją mierną egzystencję.

   W bawialni zastałem jednak jedynie Asmodeusza i jego ludzkiego przyjaciela. Dima wyglądał... lepiej. Nadal krucho jednak zdecydowanie nie był już niezdrowo chudy a jedynie szczupły. Podejrzewam, że ma po prostu taką budowę ciała i nieważne ile w niego wpakują on i tak będzie wyglądał, jakby był na jakiejś morderczej diecie. Jego ubrania chyba też sprawiały, że prezentował się lepiej. Nosił anielskie stroje i to te, które ja omijałem szerokim łukiem. Luźne spodnie z delikatnego białego materiału i bluzka z długimi rozszerzanymi rękawami w doprawdy... em... jak dla mnie zbyt cukierkowym brzoskwiniowym odcieniu. To nie był brzydki kolor... po prostu taki... mało depresyjny. A ja preferuję depresyjne kolory. W każdym razie ten ciepły odcień sprawiał, że Dima wydawał się... żywszy.

   Co do jego zachowania... wciąż wydawał się mocno poddenerwowany. Jakby w każdej sekundzie swego życia obawiał się czegoś. Siedział skulony w fotelu i nerwowo obgryzał paznokcie. Mimo wszystko nie był to już ten sam kłębek nerwów co na początku. Ewidentnie miał się lepiej. Wydaje mi się, że nawet jako tako kontaktuje.

   Zastanawiałem się co teraz zrobić. Asmodeusz był dla mnie... jakby to delikatnie ująć... bezużyteczny, ale skoro i tak nie miałem niczego lepszego do roboty, to postanowiłem pogadać.

- Cześć As. Cześć Dima.

   Upadły obdarzył mnie szerokim uśmiechem. Przeszło mi przez myśl, że mógłby reklamować pasty do zębów. Nie dość, że miał iście zwalający z nóg uśmiech to jeszcze w kontraście z jego ciemną karnacją niemal oślepiał. Dima natomiast rzucił mi tylko na poły podejrzliwe, na poły przestraszone spojrzenie i jeszcze bardziej zwinął się w kulkę. Jak przestraszony kociak. Nie wiem, czy powinienem czuć się urażony, czy wręcz przeciwnie, bo Dima jest chyba jedyną osobą, u jakiej kiedykolwiek wzbudziłem lęk.

- Witaj Sky. Jest jakiś powód, dla którego nas odwiedziłeś?

- Jest Belzebub?

- Obecnie w Piekle.

- No nic. To wpadnę, jak wróci.

- Dlaczego chcesz już uciekać? Usiądź z nami. Dimitrij będzie szczęśliwy.

- A jesteś pewny, że nie zejdzie na zawał?

- Nie. Już od dłuższego czasu nie mdleje przy obcych.

- ... Acha... świetnie.

   Niepewnie usiadłem na drugiej sofie. Teraz miałem Dimitrija po mojej lewej i Asmodeusza naprzeciwko.

- Dlaczego szukasz Belzebuba?

- Chciałem kontynuować swój trening.

- Więc czujesz się już lepiej?

- Lepiej czułem się tydzień temu. Teraz rozważam skok z balkonu. Muszę się czymś zająć, bo zwariuję.

- Cóż... po pierwsze radziłbym ci wejść jeszcze kilka pięter wyżej, bo jak skoczysz ze swojego, to możesz przeżyć. A zapewniam, że nawet najlepszy uzdrowiciel nie sprawiłby, że składanie twojego częściowo zmiażdżonego ciałka byłoby bezbolesne. Wiesz. Zazwyczaj trzeba na przykład przemieścić kości z powrotem na swoje miejsce. Wyjąć żebra z płuc. Takie tam. No, chyba że spróbujesz skoczyć na główkę. To mogłoby się udać. Po drugie skoro Belzebuba nie ma tutaj by uczyć cię magii cienia, to może spróbuj czegoś innego. W końcu w przeciwieństwie do nas nie masz ograniczeń w doborze arkanów do władania.

- Mógłbym... ale chciałem skupić się na razie na cieniu. Chyba nie ma sensu się rozdrabniać.

- W takim razie poćwicz jakieś ogólne zdolności.

- To znaczy?

- Sam nie wiem. Jest wiele przydatnych umiejętności, które mogą uratować ci życie. Przykładowo... wątpię, byś był w stanie oprzeć się mi, gdybym próbował cię opętać.

- Nawet nie próbuj.

- Spokojnie. Nie mam po co. Mimo wszystko... mogę nie być jedynym, który ma takie umiejętności. Co jeszcze... Mammona też pewnie byś nie powstrzymał.

   Chyba zrobiłem mówiącą wiele minę, bo upadły zaśmiał się głośno.

- Czyżbyś już zdążył doświadczyć nieco jego mocy na własnej skórze.

- Bez komentarza.

- No widzisz. Nie potrafisz nawet chronić swojego umysłu, a każdy z nas ma jakąś wiedzę na ten temat. Na mnie moce Mammona nie robią wrażenia. Jego miecze owszem. Moce niekoniecznie. A przynajmniej dopóki nie chcę, by je na mnie stosował.

- Więc... da się zablokować działanie jego magii?

- Oczywiście. Mammon posługuje się magią umysłu. Dosłownie grzebie ci w głowie. Kiedyś pytałem, jak to jest i... w sumie zbytnio mnie to nie obchodziło, więc szczegółów nie pamiętam, ale ma między innymi dość sporą władzę nad twoim systemem nerwowym. To w jakiś sposób magia życia, z tym że nie skupia się na uzdrawianiu a ogólnie na funkcjonowaniu ciała. Haniel w pewnym sensie włada podobną magią. Mammon jest jednak lepszy, gdyż poza bólem potrafi wywoływać inne odczucia. Nasz ulubiony siwowłosy anioł opanował jedynie ból jednak do perfekcji. Jest w tym wszystkim bardziej brutalny, brak mu finezji Mammona. W każdym razie... dużą część tego rodzaju magii da się zablokować.

- ... Więc... wiesz jak to robić?

- Tak.

- ... Nauczysz mnie?

   Upadły wydawał się delikatnie zaskoczony jednak... rozważał to. Ewidentnie myślał nad tym... kombinował coś. Ostatecznie na jego ustach pojawił się uśmiech cwaniaczka.

- Dobrze. Mogę cię tego nauczyć.

- Świetnie.

- Jednak...

- Acha, czyli nie tak świetnie.

- Chciałbym, byś w zamian coś dla mnie zrobił.

- A co takiego miałbym zrobić?

- Zaprzyjaźnić się z Dimitrijem.

   Zerknąłem na bruneta, który chyba w ogóle nie słyszał tej konwersacji, bo jego wzrok był utkwiony gdzieś w ścianę. On to by się z Zadkielem dogadał. Mogliby sobie razem patrzeć w ścianę całymi godzinami.

- Dla mnie spoko, ale nie wiem, czy Dima będzie zachwycony tym pomysłem.

- Ależ nie martw się o to. Jestem pewien, że się dogadacie. Po prostu... porób coś z nim.

- Na przykład?

- Nie wiem. Jestem pewien, że wymyślisz coś ciekawego. Jak widzisz... nie potrzebuje wiele. W każdym razie na pewno znajdziesz coś ciekawszego niż patrzenie w przestrzeń.

- ... A on tak długo potrafi?

- No tak ze trzy godziny nawet. Czasem nawet nie mruga. Muszę mu przypominać. Więc?

- ... Umowa stoi.

- Świetnie. Kiedy chcesz zacząć?

- Teraz.

- W takim razie poświęcę ci pół godziny mojego czasu... po czym zabierzesz Dimitrija do ogrodu na miły spacer.

- Doskonale. Od czego zaczynamy?

- Oczywiście od tej nudniejszej części. Od teorii.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top