Rozdział 44
Sky
Nic. Zero. Kompletnie nic. Przeszukałem każdy centymetr tego pomieszczenia. Drzwi może i są stare, ale zdecydowanie trzymają się dobrze. Próbowałem w nie kopać, walić z bara, a nawet prosić by się otworzyły. Niestety nie wysłuchały moich próśb a i pod moją wątłą siłą się nie ugięły. Nabawiłem się tylko nowych siniaków. Ogólnie... nie wiem, jak ta laska mnie tu przetransportowała, ale mam mnóstwo siniaków i otarć, które wskazywałyby na to, że nie obchodzono się ze mną jak z cennym ładunkiem, a raczej jak z workiem ziemniaków.
Nie znalazłem w pomieszczeniu żadnego tajnego przejścia. A szkoda, bo ty by znacznie ułatwiło sprawę. Była tylko jedna malutka dziura, która chyba była wentylacją, abym się tu nie udusił. Niestety wsadziłbym tam co najwyżej rękę i pewnie z moim szczęściem coś by ją odgryzło. Trochę do niej pokrzyczałem, ale nikt nie odpowiedź na moje desperackie wołania o pomoc.
Tak więc w końcu zrezygnowany usiadłem i zjadłem ten kleik, który okazał się nie mieć żadnego smaku. Bułkę też wpieprzyłem, bo gdy tak sobie pomyślałem... to chyba dobry pomysł jeść co mi dają. Owszem mogła to czymś nafaszerować. Jednak z drugiej strony nie wiem, ile czasu tu spędzę. A zakładając, że nie pójdę na współpracę, to nie wiem, kiedy i czy w ogóle dostanę kolejny posiłek. Miałem jeszcze trochę wody, ale to mało jak na dwadzieścia cztery godziny.
Pierwszą spędziłem na bezowocnych próbach znalezienia jakiegoś wyjścia lub chociaż promyczka nadziei. Kolejną godzinę jadłem i rozmyślałem nad tym, w jak beznadziejnej sytuacji jestem. Później przeanalizowałem, co właściwie posiadam, bo kto wie, może odkryję w sobie uśpiony talent, zostanę nowym MacGyverem i zrobię wyrzutnię rakiet ze sznurówek, metalowej tacy, drewnianej miski i kubka. W zasadzie nic innego nie miałem. W kieszeniach pustki. W sumie nie wyjęła mi kolczyków więc... no nie wiem. Mogę przykleić je na resztki kleiku do podłogi, przed drzwiami, tymi ostrymi końcami do góry i zrobić morderczą pułapkę. Suka wbije je sobie w stopę i umrze. To brzmi jak plan.
A tak już na poważnie to mam przy sobie moją broń... tylko musiałbym użyć magii, aby zmienić ją... no... w broń. Wygląda na to, że ta dziewczyna zabrała mi tylko pierścień od Belzebuba. Jakby wiedziała, że to coś, co może mi się przydać. Niby i tak bym go teraz nie wezwał, bo do tego także potrzeba magii... I właśnie dlatego przydałaby mi się komórka z zasięgiem. No ale w Niebie nie ma zasięgu. Świetnie.
Rozważałem swoje opcje. Zdecydowanie nie zamierzam siedzieć i czekać aż mnie ktoś stąd wyciągnie. Obawiam się, że mógłbym nie dożyć takiego momentu. Niby ta dziewczyna mnie potrzebuje... ale trochę obawiam się jakich metod mogłaby użyć, by mnie przekonać.
Więc... mogę spróbować wykorzystać moje marne umiejętności walki wręcz. W sumie... mam metalową tacę. To... to może być jakaś broń. Jeśli mocno by nią przywalić... to może pozbawię tę laskę przytomności. A wtedy... no jakoś stąd spieprzę.
Co jeszcze? Pierścień. Jeśli odzyskałbym pierścień... i dostał się do tego jednego pomieszczenia, gdzie działa magia... mógłbym wezwać Belzebuba. A on zmiótłby tę sukę gdzieś w nicość i zabrał mnie do domu. To... to brzmi jak równie dobry plan.
Hmm... Muszę mieć pierścień i muszę dowiedzieć się, gdzie jest ten pokój, w którym działa magia. W zasadzie... mógłbym udawać, że zgadzam się na jej warunki i... może wtedy nadarzyłaby się jakaś sposobność. No bo nie jestem aż tak głupi i naiwny, by uwierzyć, że puści mnie wolno. Podejrzewam, że zabije mnie w chwili, gdy nie będę potrzebny. Więc... co robić? Działać od razu czy czekać na odpowiedni moment?
Co zrobiłby Ariel? Pewnie... pewnie poczekałby. Tak. Ariel najpierw próbowałby zdobyć tyle informacji, ile się da i dopiero wtedy zacząłby działać już ze znacznie lepszym planem. Takim, który uwzględnia na przykład dowiedzenie się, czy są tu jeszcze inni potencjalni przeciwnicy, rozkład tego budynku, jakieś... nieprzewidywalne okoliczności. Takie tam podstawowe informacje.
No dobra... chyba ustalone. Gdy ta dziewczyna wróci, powiem, że się zgadzam. Zobaczymy, jak dalej rozwinie się sytuacja.
***
Najpierw usłyszałem, jak ktoś majstruje przy zamku. W końcu drzwi się otworzyły, a moim oczom ukazała się znajoma kobieta. Na jej twarzy dalej widniał przyjazny uśmiech. Zupełnie jak maska.
- Witaj. Więc... Namyśliłeś się?
- Tak... i jeśli naprawdę zamierzasz mnie wypuścić... jestem gotowy przystać na twoją propozycję.
- Doskonale!
- Jednak... Muszę upewnić się co do pewnych rzeczy.
- Doprawdy?
- Tak. Widzisz... nie ufam ci. Dlaczego miałbym uwierzyć, że mnie wypuścisz?
- Będziesz miał moje słowo.
- A no tak. Nie pomyślałem o tym. No to nie ma problemu. Więc... Wypuścisz mnie, a później zabijesz?
- ... Mogłabym. Ale nie. Pozwolę ci wrócić do domu.
- Wiesz... To całe "masz moje słowo" mnie chyba jednak nie przekonuje.
- Nie mogę dać ci innego zapewnienia. Musisz mi zaufać.
- ... Podejrzewam, że jeśli się nie zgodzę... spróbujesz mnie przekonać na inne sposoby?
- Tak. Widzisz... bardzo mi na tym zależy.
- ... Dobrze. Zrobię to.
- Świetnie. To znaczenie ułatwi sprawę. Mam tylko nadzieję, że... nie masz jakichś niemądrych pomysłów.
- ... Nie. A co miałbym zrobić? Bez magii, bez broni...
- Zapewne coś niewiarygodnie głupiego.
Coś w spojrzeniu kobiety sprawiało, że miałem ochotę ponownie przemyśleć swój plan. No ale jak już zacząłem wprowadzać go w życie... No to w sumie wypadałoby w to brnąć. No bo co poza życiem mam do stracenia?
Wstałem grzecznie z mojego ulubionego miejsca naprzeciw drzwi i ruszyłem za kobietą. Zazwyczaj nie powinno się odwracać plecami do wroga. Ona jednak nie miała z tym żadnego problemu. A jako że nie wydaje się głupia... to podejrzewam, że zwyczajnie nie obawia się odwracać do mnie plecami. Więc... chyba się mnie ogólnie nie obawia. A to chyba znaczy, że ja powinienem bać się jej. A jako że też nie jestem głupi to się jej boję.
Prowadziła mnie przez korytarze. Nie widziałem zbyt wiele. Korytarze jak korytarze. Mijaliśmy kolejne ciemne drewniane drzwi. Nie widziałem żadnych mebli, obrazów, dywanów... Czegokolwiek co wskazywałoby, że budynek jest zamieszkany. Mijaliśmy kilka okien zasłoniętych dość dokładnie zasłonami w brzydkim odcieniu zieleni. To jedyne elementy dekoracyjne... chociaż chyba nie była to ich najważniejsza funkcja. Wszystko było... Stare. Gdybym miał zgadywać... powiedziałbym, że to jakaś posiadłość. Taka spora. No i od dawna niezamieszkana.
Nie podobało mi się za bardzo, gdzie zmierzaliśmy. Mianowicie kobieta zaprowadziła mnie do nieco większych groźniej wyglądających drzwi, a gdy je otworzyła, ukazały się przede mną schody... w dół. Więc... miałem zejść do piwnicy. Cóż... niby wiedziałem, że schodzenie do piwnicy nigdy nie kończy się dobrze, jednak nie bardzo miałem wybór. Przełknąłem tę gulę, która stanęła mi w gardle i ruszyłem w dół. Tym razem puściła mnie przodem. Jak miło.
Gdy zszedłem z ostatniego stopnia, poczułem nagły przypływ energii. Magia. Pomieszczenie było puste z wyjątkiem stojącego na środku piedestału i jakiejś ustawionej na nim dziwnej skrzynki. Jednak to nie miało znaczenia. Zrobiłem kilka kroków w przód. Tak... Czułem magię. To było tak, jakby tama pękła. To był odpowiedni moment. Miałem swoją moc.
Przyzwałem broń jedną myślą. Odwróciłem się i jednocześnie zaatakowałem. Kobieta uchyliła się z łatwością. Wyprowadziłem kolejny cios, jednak ona ponownie go uniknęła. Była szybka... Za szybka. Szybsza ode mnie. Wyminęła ostrze i myślałem, że zaatakuje, ale ona złapała mnie za ramię i...
Ogarnął mnie ból, jakbym płonął. Nie... Jakby jakaś żrąca substancja trawiła moją rękę. Krzyknąłem a broń wypadła mi z ręki. Straciłem orientację i przez chwilę nie wiedziałem co dzieje się dookoła.
Moja 'gospodyni' się nie patyczkowała. Jedynym ciosem posłała mnie w lot przez pomieszczenie. Uderzyłem o ścianę a później o kamienną podłogę. Ból uderzenia i tak wydawał się delikatny w porównaniu do tego palącego moją rękę.
Gdy zaczynałem odzyskiwać zmysły, w pierwszej kolejności spojrzałem na źródło bólu. Rękaw białej koszuli był lekko rozdarty w kilku miejscach i poplamiony krwią. Kiedy... kiedy niby mnie zraniła. Byłem pewny, że tylko złapała mnie za rękę...
A jednak gdy podwinąłem rękaw na przedramieniu miałem dość płytkie rozcięcia. To znaczy... rany były płytkie... ale... nie miałem pojęcia, co się działo. Moja skóra pociemniała w miejscu, gdzie została rozcięta. Te rany nie wyglądały normalnie. Poczułem, jak ogarnia mnie panika. To wyglądało jak jakieś paskudne zakażenie nieleczone od tygodni, a nie jak świeże rozcięcia. Nawet linie żył odchodzące od tych drobnych ran pociemniały i stały się wyraźniejsze. Jakbym się rozkładał i zmieniał w cholerne zombie.
Czułem pulsujący i piekący ból, ale starałem się go zignorować i podnieść się. Nim jednak zdążyłem zrobić to samodzielnie, moja znajoma postanowiła mi pomóc. Złapała mnie za gardło i przyszpiliła do ściany. Nie podobało mi się to, że dalej się uśmiechała.
- Mówiłam, byś nie robił niczego głupiego. No dobrze... nie będę kłamać. Miałam nadzieję, że to zrobisz.
Nagle drugą ręką złapała mnie za przedramię dokładnie w bolącym miejscu. Ścisnęła mocno, co wywołało ogromną falę bólu. Wrzasnąłem głośno, a ta na szczęście puściła. Niemniej miałem problemy ze złapaniem oddechu. Miałem wrażenie, że ręka zaraz mi odpadnie... cholera ja miałem nadzieję, że odpadnie, bo teraz pulsujący ból był silniejszy.
- Posłuchaj malutki... pozwól, że nie będziemy dłużej marnować czasu. Masz otworzyć dla mnie tę skrzynię.
- Pierdol się głupia szmato!
Ledwo wykrztusiłem te słowa, ale liczyłem, że odwrócę nimi jej uwagę. Uderzyłem ją w brzuch pięścią zdrowej lewej ręki. Nawet ubrałem ją w cienistą zbroję, więc cios powinien być mocny. Kobieta jednak tylko przekrzywiła delikatnie głowę, jakby nie była pewna, co miał zdziałać mój marny atak.
Puściła mnie, a ja opadłem na ziemię. Przez dłuższą chwilę przyglądała się swojej dłoni. Była na niej odrobina mojej krwi. Dlaczego to robiła? Cóż ciekawiło mnie to bo wydawała się strasznie... zafascynowana tym widokiem.
W końcu jednak oderwała od niej oczy i spojrzała na mnie. Posłała mi pusty uśmiech i odwróciła się, najwyraźniej mając pewność, że nie jestem zagrożeniem. Podeszła do kamiennego piedestału i położyła dłoń na skrzyni. Dopiero teraz dokładniej jej się przyjrzałem.
Była wykonana z metalu czarniejszego od zwykłej demonicznej stali. Wydawała się pochłaniać wszelkie światło. Cała pokryta była jakimiś runami. Nie znałem się na anielskim języku ani na runach, ale trochę ich widziałem... te jednak z niczym mi się nie kojarzyły. Poza tym skrzynia była pozbawiona jakichkolwiek ozdobników. Nie była duża... ale mała też nie. Niby coś tak niepozornego, a jednak odrobinę mnie przerażała. Może to dlatego, że wyglądała mrocznie a jedyna mroczna skrzynka, jaką kojarzę to skrzynka Pandory. Kolejny powód, by nie robić tego, czego ode mnie chce.
- Gdyby tylko twoja krew wystarczyła... to znacznie ułatwiłoby sprawę. Jednak to nie może być takie proste. Radziliśmy sobie jednak z większymi problemami. Skłonienie dziecka do otworzenia skrzyni będzie drobnostką.
Dwie rzeczy. Po pierwsze... użyła liczby mnogiej. Oczywiście, że nie działa sama. To ktoś od Abaddona. Jednak... mówi, jakby miała w tym wszystkim dość spory udział. Czyżbym trafił na kogoś na wysokim szczeblu? Poza tym... ta magia, której użyła... bo to na pewno magia... jest dziwna. To na pewno nie biała magia. No i muszę jeszcze napomknąć, że nie podoba mi się, z jaką pewnością wyraża się o tym, że zmusi mnie do otworzenia tej skrzyni.
- Oczywiście najpierw spróbuję ładnie poprosić. Więc nefalemie... proszę, otwórz dla mnie tę skrzynię i oszczędź mi kłopotu.
- Co w niej jest?
- Nie odpowiem na to pytanie. Mogę tylko zapewnić, że cokolwiek tam jest... nie wpłynie znacząco na twoje życie.
- Nie otworzę jej. Jeśli to zrobię, zabijesz mnie. A przy okazji za pomocą tego, co tam jest, zapewne zabijesz też wielu innych.
Kobieta przypatrywała mi się, przechylając delikatnie głowę. W końcu uśmiechnęła się lekko.
- Dobrze. Może warunki naszej umowy nie były dla ciebie opłacalne. Tak... Może ta opcja bardziej ci się spodoba. Zabiję cię, gdy tylko otworzysz tę skrzynię. Dlatego nie powinno być dla ciebie ważne, co jest w środku. I tak będziesz martwy. Mogę jednak coś ci obiecać. Obietnicę tą mogę spełnić. Jeśli otworzysz tę skrzynię teraz... to otrzymasz szybką i w miarę bezbolesną śmierć.
- Gówniany układ.
- Lepszego nie dostaniesz.
- W takim razie nie otworzę tej skrzyni. Nic mi nie zrobisz, dopóki nie będziesz miała jej zawartości.
Dopiero gdy uśmiech na twarzy kobiety znacznie się poszerzył, uświadomiłem sobie, co właśnie powiedziałem i jak głupie to było.
- O nie nefalemie... ja potrzebuje cię żywego... ale niekoniecznie w dobrym stanie. Więc... bądź grzecznym dzieckiem i otwórz skrzynię.
Wydostanę się stąd. Jeśli nie sam to ktoś mi pomoże. W końcu po mnie przyjdą. Przeżyłem już sporo. Ona... nie może być gorsza od Mephistophelesa.
- Prędzej Piekło zamarznie.
- ... Szczerze mówiąc... liczyłam, że to powiesz.
Zerwałem się z miejsca w desperackiej próbie jakiegoś ataku. Zebrałem cienie wokół mnie w gotowości do zadania ciosu lub do obrony. Gdy jednak od kobiety dzielił mnie krok, te rozwiały się... tak po prostu. A ja byłem w pełni odsłonięty. Cios w brzuch a następnie w głowę pozbawiły mnie przytomności.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top