Rozdział 27

Ariel

Podeszliśmy jak najbliżej końca korytarza, jak to było możliwe, by nie zostać przy tym zauważonymi. Stąd mogliśmy dokładnie usłyszeć głosy znajdujących się w środku kolistego pomieszczenia aniołów. Wśród nich wyraźnie usłyszałem jeden doskonale mi znajomy. W końcu tak wiele razy wydawał mi polecenia, ale i służył radą w trudnych chwilach.

Barachiel tam był i najwyraźniej wszystkiemu nadzorował. Mój były mistrz, mężczyzna, który niegdyś zastępował mi ojca. Ten sam, który kazał własnej córce pozbyć się mnie, gdybym stał się problematyczny. Teraz jednak nie czas na roztrząsanie jego zdrady. Teraz był kolejnym wrogiem, kolejnym przeciwnikiem, kolejnym zagrożeniem i zwykłym celem.

Jedyne co mogliśmy zrobić w obecnej sytuacji to zaatakować wprost. To ryzykowne jednak musieliśmy podjąć to ryzyko. Wszyscy byli gotowi i czekali tylko na mój rozkaz. Musiało się udać. Nie było innej opcji. Obiecałem Sky'owi, że do niego wrócę i dotrzymam tej obietnicy. Pokonamy naszych wrogów i z tarczą wrócimy do naszych domów.

Gwizdnąłem cicho, jednak wystarczająco głośno by każdy z moich ludzi usłyszał sygnał. Jako pierwsi ruszyli Tarys i Zephon. Byli najszybsi, ale reszta ruszyła tuż za nimi. Wojownicy a na końcu magowie.

Z założenia zwiadowcy mieli błyskawicznie pochwycić po jednym przeciwniku i uczynić z nich zakładników. W ten sposób nim ktokolwiek zdążyłby pochwycić broń, my mielibyśmy przewagę. W ten sposób moglibyśmy też próbować przekonać ich do poddania się. To był dobry plan.

Wkroczyłem do oświetlonego pomieszczenia zaraz za zwiadowcami. Wszystko działo się szybko, ale dostrzegłem wiele. Zaskoczone spojrzenia tych, którzy zauważyli nas od razu. Strażnika sięgającego po broń. Widziałem też doskonale Zaphon i Tarysa, którzy rozdzieli się, by wykonać swoje zadnie.

Zaphon pochwycił mężczyznę, który miał nieszczęście stać tuż przy wejściu i ułamek sekundy później trzymał miecz przy jego gardle. Tarys błyskawicznie podbiegł do kobiety, która stała odwrócona do niego plecami. Tak jak poradziłem, skupił się na kimś, kto wyglądał na archeologa. To były zaledwie sekundy, ale wszystko wydawało się rozpocząć dobrze. Chłopak wyciągnął dłoń w stronę kobiety... i wtedy wszystko posypało się jak domek z kart.

Nic dziwnego, że Tarys go nie zauważył. Stał w martwym punkcie, ukryty za skrzyniami ustawionymi pod ścianą. Strażnik, ale nie pierwszy lepszy. Wyszkolony a przede wszystkim piekielnie szybki. Upadły zorientował się jednak zbyt późno. Uniknął śmiertelnego ciosu... ale ostrze zdążyło go sięgnąć.

Zamarłem dosłownie na sekundę, a nie powinienem. Powinienem już wykrzykiwać rozkazy. Na szczęście moi ludzie nie wahali się. Bariel utworzył barierę między Tarysem a strażnikiem, Dardariel i Laoth ruszyli, by odciągnąć otępiałego zwiadowcę. Chłopak szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w pustkę znajdującą się w miejscu, gdzie powinien widzieć swoją rękę.

Walka rozpoczęła się gwałtownie. Nim się zorientowałem Zephon podciął gardło mężczyźnie, który próbował użyć magii. Naiwne z mojej strony było myślenie, iż ludzie Barachiela nie będą umieć walczyć. Może to i uczeni... ale tak jak mój niegdysiejszy mistrz nie byli bezbronni.

Hamon, Nuriel, Elyon i Maalik wyrwali się do przodu, atakując najbliższych strażników. Bariel, Maro i Virgil trzymali się z tyłu, ale już używali swojej magii do odpierania ataków wroga. Eiael przypadła do Tarysa i próbowała zatamować krwotok, podczas gdy Laoth i Dara ich osłaniali.

Ja natomiast w pewnym krokiem ruszyłem przez pomieszczenie. Zaatakował mnie jeden ze strażników, sparowałem cios i samemu zadałem kolejny. Trafiłem. Nie zabiłem go, jednak rana był poważna. Mogłem uznać go za wyeliminowanego z dalszej walki, dlatego nie zatrzymując się, brnąłem dalej.

Tak powinno być. Dowódca przeciw dowódcy. Barachiel czekał na mnie. Wpatrywał się we mnie, podczas gdy ja się zbliżałem. Mężczyzna stał w progu wielkich wrót. Był jak posąg. Nieruchomy, nieczuły... Spodziewałbym się po nim jakichś emocji. W końcu szkolił mnie przez wiele lat, zaakceptował mnie jako odpowiedniego dla swojej córki... Patrzył no osobę, która bezpośrednio przyczyniła się do jej śmierci. A jednak na jego twarzy nie zobaczyłem najmniejszej oznaki żadnych uczuć. To jeszcze mocniej wznieciło we mnie płomień gniewu. Zdrajca, kłamca... morderca.

Dopiero gdy zbliżyłem się na odległość zaledwie kilku metrów poruszył się. Poruszył dłońmi w geście tak podobnym do mojego i już po chwili trzymał w nich długi drzewc halabardy. To Barachiel uczył mnie walczyć. To on uczył mnie podstaw po tym, gdy mój ojciec już nie mógł. Jednak przez ostatnie lata sam wiele się nauczyłem. Za chwilę przekonam się, czy udało mi się przerosnąć mistrza.

Zaatakowałem jako pierwszy, a ten z łatwością sparował ten atak. Tak samo, jak kolejne. Spychałem go do tyłu... jednak równie dobrze to on mógł wciągać mnie do tego pomieszczenia. Jakby chciał odseparować nas od walk prowadzonych za naszymi plecami. To było możliwe i pasowało do niego. To było osobiste i chciał, by takie pozostało.

Pokój był inny. Równie duży co poprzedni, o tym samym kolistym kształcie, z tym że sufit nie był uformowany w kształt kopuły, a raczej stożka. Ściany, sufit i podłoga, wszystko było wykonane z ciemnego kamienia, pokryte licznymi runami i liniami magicznych zaklęć. Pomieszczenie było puste, nie licząc kilku rozpalonych pochodni i znajdującego się w centrum piedestału. Byłem zdolny pomyśleć tylko, że cokolwiek się tu znajdowało, zdążyli to zabrać. Na więcej nie miałem czasu, gdyż musiałem skupić się na zablokowaniu serii ciosów posłanych w moją stronę.

Barachiel był silniejszy ode mnie, jednak ja byłem odrobinę szybszy. Oboje posługiwaliśmy się bronią długą, więc tak naprawdę o zwycięstwie mogła zaważyć przede wszystkim technika. A ja nie miałem aż tylu lat na mistrzowskie jej opanowanie co mój przeciwnik. Dlatego szybko musiałem przejść do defensywy. Teraz to ja głównie blokowałem, odbijałem i unikałem. Nie było to proste, zwłaszcza że słyszałem odgłosy walki z drugiego pomieszczenia.

Co działo się z moimi ludźmi? Czy Tarys jeszcze żyje? Co z resztą? Nie mogłem pozwolić sobie na, choć zerknięcie w stronę wrót. Chwila nieuwagi mogła mnie kosztować życie. Jedyne co mogłem zrobić to im zaufać.

Barachiel trafił mnie jako pierwszy. To było drobne cięcie na ramieniu, a jednak pierwsza krew należała do niego. Wycofałem się nieco by zwiększyć odległość między nami i mieć szansę na ocenę sytuacji. Moje myśli jednak rozpłynęły się, gdy usłyszałem jego głos.

- Jesteś rozkojarzony.

Słyszałem to tak wiele razy. Ten sam głos... ten sam ton. Nie zliczę, ile razy powiedział to podczas naszych treningów. Zazwyczaj po nich padała reprymenda o tym, że podczas walki powinienem myśleć tylko o swoim przeciwniku. Niemal zapragnąłem powiedzieć „Przepraszam mistrzu". Z powodu przyzwyczajenia. W końcu tak to zawsze było. Jednak nie teraz. Już nie.

- Mam wiele na głowie. Dokładnie mówiąc tuzin żyć.

- Dlatego młodzi nie powinni dowodzić. Twoi ludzie zginą.

- Nie. Nie pozwolę na to.

- Martwy nie będziesz miał wiele do powiedzenia.

Barachiel zaatakował. Sparowałem cios, ale poczułem jego siłę. Zaraz za nim nastąpiły kolejne. Każdy odbijałem z większym trudem jednak udało się. Aż do ostatniego. Mogłem się spodziewać braku honoru po zdrajcy. A jednak część mnie wciąż myślała o nim jak o swoim dawnym mistrzu... mężczyźnie, który wpajał mi pewne zasady... a teraz sam je łamał.

Myliłem się, oczekując czystej walki. Barachiel użył magii. Przy ostatnim ciosie zrobił zwód. Zaatakował halabardą, a jednocześnie drugą dłonią posłał w moją stronę błyskawicę. Z mojego gardła wyrwał się stłumiony krzyk. Ból był ogromny, ale ja także władałem tym arkanem. Nie w takim stopniu, ale to wystarczyło, by zmniejszyć szkody wyrządzone przez jego magię. Oczywiście moja obrona na chwilę osłabła, a on nie miał zamiaru tego nie wykorzystać. Ledwo udało mi się uniknąć śmiertelnego ciosu. Ostrze zostawiło jedynie długie, ale płytkie rozcięcie na mojej piersi.

Mężczyzna jednak zaatakował ponownie. Tym razem także użył magii. Nie dawał mi chwili wytchnienia. Przyjmowałem je raz za razem, próbując zbić jego magię własną. Atakowanie go błyskawicą nie miało sensu. Był znacznie lepszy w tym arkanie. W końcu to w nim się specjalizował. Dlatego głównie przyjmowałem ataki, pozwalałem, by we mnie trafiły, gdyż unikanie ich było zbyt trudne. Jako że sam w pewnym stopniu panowałem nad elektrycznością, byłem w stanie zmienić jej przepływ. Przejmowałem ją i wyrzucałem na zewnątrz. Mógłbym odbić tę magię w Barachiela jednak na nim nie zrobiłoby to wrażenia, dlatego pozwalałem, by zwyczajnie się rozpłynęła. Niemniej każdy cios był bolesny i powoli osłabiał mój organizm.

- Wiedziałem, że do tego dojdzie. Dlatego powiedziałem Layly by odpuściła sobie próby przekonania cię do naszych racji. Zawsze miałeś silnie określone stosunki względem istot i upadłych.

- A skoro nie pokrywają się z twoimi, uznałeś, że można mnie zabić. Przeciąć wszystkie więzi.

- Gdybyś się nie wtrącał... to mogłoby potoczyć się inaczej.

Zaatakowałem. Ten z łatwością odbił mój marny atak. Jego magia nieco mnie osłabiła. Miałem wrażenie, że moje mięśnie drżą przy każdym większym wysiłku.

- Mówisz o więzach... a jednak pozwoliłeś temu mieszańcowi zamordować moją córkę... Gdybyś wtedy nie stanął po stronie istot, bylibyśmy rodziną. Ożeniłbyś się z moją córką... ale ty wolałeś zniszczyć sobie życie... dla jakichś podrzędnych stworzeń.

- Sky nie zamordował Layly. Bronił siebie i mnie. A ja... nigdy nie żałowałem podjętej wówczas decyzji. Nie żałuję też, że zerwałem zaręczyny... Nieważne czy bylibyśmy rodziną. Wbiłbyś mi nóż w plecy, gdybym okazał, choć cień sprzeciwu wobec waszych działań!

Zaatakowałem, jednak tym razem nie tylko odbił mój cios, ale i użył magii. Błyskawica odebrała mi dech w piersiach. Gdyby nie to, że potrafię zbić prawie połowę mocy jego ataków... to byłby już koniec tej walki.

- Jesteś naiwny Arielu. Zawsze byłeś. Twoi rodzice zginęli zamordowani przez popleczników Lucyfera tak jak i moja żona... a ty ich popierasz, bo w swojej głupocie i dziecinnej naiwności wierzysz, że są w stanie żyć z nami w zgodzie.

- A ty zaślepiony nienawiścią nie dostrzegasz, że to prawda. Lucyfer współpracuje z Radą, by pomóc naszemu państwu. To wy próbujecie je rozerwać kolejną wojną.

- Mamy plan. Plan, dzięki któremu nasz rodzaj stanie się silniejszy... Odzyskamy dawną potęgę.

- Nawet jeśli... to za jaką cenę?

- ... Ogromną. Jednak niezbędną.

- Twoja córka zginęła! Chcesz powiedzieć, że godzisz się z tym!?

- ... Najwidoczniej ja także musiałem za to zapłacić.

- To obłęd... Wszyscy oszaleliście.

- Nie zrozumiesz tego.

- Nie. Nie zrozumiem.

Barachiel zaatakował. Ponownie użył tego samego schematu. Używał broni, a gdy ja byłem zbyt zajęty odpieraniem kolejnych ciosów, on jednocześnie gromadził magię. Wiedziałem, że ten atak będzie znacznie silniejszy. Nie powstrzymam go. A moje ciało zwyczajnie nie wytrzyma kolejnego. Ja jednak także znałem magię.

Barachiel zaatakował, nim jednak zdążył użyć magii, jednym ruchem ręki posłałem go w powietrze. Podmuch wiatru cisnął nim o ścianę pomieszczenia, jakby był szmacianą lalką.

Gdy dowiedziałem się, że mam predyspozycje do władania tym arkanem byłem wściekły. Zawsze uważałem go za bezużyteczny, dlatego skupiałem się na walce i magii elektryczności. Dopiero niedawno zacząłem dostrzegać jego potencjał. Barachiel szkolił mnie w walce i w arkanie którym sam się posługiwał. Nie wiedział, że sam podszkoliłem się w czymś zupełnie innym. Magia powietrza była dla mnie tak naturalna, jak oddychanie.

Nim mężczyzna zdążył wstać i otrząsnąć się z zaskoczenia zaledwie machnąłem dłonią, posyłając go na drugą stronę pomieszczenia, tym razem uderzając jeszcze mocniej. Teraz gdy ponownie był bliżej mnie, dalej słałem w niego silny wiatr, przyszpilając go do ściany. Z frustracją i wściekłością próbował się poruszać. Udawało mu się to, jednak wymagało mnóstwa wysiłku, a i tak udało mu się zaledwie stanąć na nogi. Ja w tym czasie zdążyłem podejść znacznie bliżej.

Był teraz niemal bezbronny. Miałem doskonałą szansę, by zaatakować. Już raz się zawahałem i niemal przez to zginąłem. Sky niemal przez to zginął. Tym razem nie popełnię tego samego błędu.

Będąc bliżej, musiałem nieco zmniejszyć siłę wiatru, jednak jednocześnie zaatakowałem szybko. Wbiłem ostrze prosto w jego pierś.

Powstrzymałem wiatr i przez chwilę po prostu wpatrywaliśmy się w siebie, jakby żaden z nas nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Ja w to, że właśnie śmiertelnie raniłem mężczyznę, którego przez pewien czas uważałem za ojca. Barachiel w to, że byłem w stanie ranić go po tym, co między nami było.

- ... Dorosłeś Arielu. Stałeś się bardziej... bezwzględny.

Nie. Moje dłonie drżały. Wiedziałem, że raniłem go śmiertelnie. To kwestia sekund aż jego serce się zatrzyma.

- Przykro mi Barachielu. Żałuję, że nie zauważyłem wcześniej...

- Dalej jesteś naiwny. Nic byś nie zmienił. Nie żałuję niczego.

- To koniec.

- Tak... dla nas wszystkich.

Te słowa wybrzmiały w mojej głowie niczym ostrzegawczy dzwon.

- O czym ty...

- Nie zostawiłbym śladów, za którymi moglibyście podążyć.

Nie... nie zostawiłby. Wyciągnąłem ostrze z jego ciała i bez krzty wahania zaatakowałem. Chciałem go powstrzymać. Powinienem domyślić się, że miał coś w zanadrzu.

Przez chwilę myślałem, że podołałem. Jego głowa spadła na ziemię i czas jakby zwolnił. Przez chwilę panował spokój... I wówczas nastąpiła eksplozja. A ułamek sekundy później kolejne jedna po drugiej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top