Rozdział 25

Hamon

   Szedłem ramię w ramię z Lucyferem. Za nami szli moi ludzie, a pochód zamykał Belzebub. Na szczęście złotowłosy upadły nie komentował mojej reakcji.

   Zwymiotowałem. Dopiero po kilku minutach doszedłem do siebie. Jeszcze nigdy nie czułem się tak upokorzony. Nie to jednak zajmowało teraz moje myśli.

   To było złe. To miejsce trzeba spalić. To wszystko... trzeba to zniszczyć. Lucyfer nie powiedział mi, co to było. Domyśliłem się jednak. Sądząc po twarzach moich towarzyszy, wszyscy się domyśliliśmy.

   Humanoidalna istota. A jednak nienaturalnie wysoka i szczupła. Kości o dziwnym kształcie. Ostre. Wystające. Powyginane. Ostre wystające spomiędzy warg zęby. Ostre pazury. Jednak nierównej długości. Niektóre długie i wyrośnięte inne krótkie niemal przypominające zwykłe paznokcie. Długie włosy w odcieniu platynowego blondu unosiły się w gęstym płynie. Jasna skóra była tak delikatna i cienka, że można było dostrzec przez nią niebieskie żyły. Przerażające stworzenie. Ale najgorsza była twarz. Zdeformowana... jednak można było dostrzec w niej pewne rysy. Można było dostrzec, czym w połowie było to stworzenie. Można było dostrzec... resztki delikatnych rysów twarzy. Jasnoniebieskie oczy przywodziły na myśl martwą rybę... ale były w pełni ludzkie... nie... nie ludzkie.

- Jak to zrobił?

- ... Cóż... nie wiem.

- Ale podejrzewasz.

- Mogę jedynie zgadywać.

- Więc zgaduj.

- ... Najprawdopodobniej... nie wiem, czy za życia, czy może po śmierci... musiał jakoś... wszczepiać demoniczną moc do jego ciała. Możliwe, że nie tylko magię. To musiało dziać się też fizycznie. Może krew. Gdy ludzie zażywają demoniczną krew, ich ciało zmienia się fizycznie. Więc w małych ilościach... przez długi czas... Jeśli wspomógł to jeszcze magią... Sam nie wiem. To wydaje mi się niemożliwe. Musiał użyć czegoś jeszcze. To by nie wystarczyło... Jednak bardzo możliwe, że krew i magia były jednymi z... sposobów.

- Dlaczego? Co chciał osiągnąć?

- ... Chciał osiągnąć to, co teoretycznie niemożliwe. Połączyć czarną magię z białą w jednym ciele. Jak... jak nefalem. Tylko w warunkach laboratoryjnych.

- Nefalem tak nie wygląda.

- Bo jet połączeniem dwóch odmian tego samego gatunku. Nasze geny są niemal identyczne. Różni się tylko źródło naszych mocy. Nefalem to połączenie anioła i upadłego anioła. To nic niemożliwego. Rzadkość. Owszem. Ale nie coś, co powstaje przeciw naturze.

- A to?

- To nie było naturalne połączenie.

- ... Czy on... naprawdę...

- Tak. Próbował połączyć anioła z demonem. Najprawdopodobniej... pojmał jednego z was i próbował wpłynąć na jego magię i ciało.

- Musiał żyć. Inaczej nie miałoby to sensu.

- ... Tak. Zapewne żył. Długo... takie zmiany nie trwają jeden dzień.

- Mephistopheles zasłużył na śmierć. To nie łamie naszego prawa. To łamie wszystkie prawa.

- ... Owszem.

***

   Kolejne pomieszczenia, które badaliśmy, nie były gorsze. Nie były też lepsze. Nie napotkaliśmy kolejnych wynaturzeń. Znaleźliśmy jednak miejsca, w których musiały powstawać. Laboratoria. Stoły pokryte starą... lub dość świeżą krwią. Znaleźliśmy też pomieszczenie, które Lucyfer nazwał kostnicą. Wyjaśnił nam też, co kryje się za rzędami metalowych drzwiczek ciągnących się przez całą szerokość jednej ze ścian.

   W końcu dotarliśmy do kolejnych drzwi. Byłem już gotowy na kolejną porcję okropności. Tym razem jednak Lucyfer zatrzymał się przed drzwiami i dał nam znak, byśmy zrobili to samo.

- Przygotujcie się. I uważajcie. On lubi bawić się swoimi ofiarami.

- Nie jesteśmy bezbronnymi ofiarami. Jesteśmy wojownikami.

- Nie dla niego. Pilnujcie swoich myśli. Wiecie, na czym polega jego magia. A teraz chodźmy. Nie mamy powodu, by zwlekać.

   Lucyfer pchnął ciężkie drewniane drzwi i pewnym krokiem wszedł do pomieszczenia a tuż za nim jego nieodłączny cień. Pokój był dość duży i raczej pusty. Szybko zrozumiałem dlaczego.

   Był przeznaczony do czarów. Ciemną podłogę pokrywały magiczne symbole. Niektóre narysowane na stałe. Inne zatarte po użyciu. Przy ścianie stało kilka półek wypełnionych księgami. Było tu też pojedyncze biurko zastawione flakonikami i buteleczkami z najprawdopodobniej magicznymi substancjami. Tutaj Mephistopheles odprawiał rytuały, zaklęcia i czary. To pomieszczenie także śmierdziało krwią i strachem. Tutaj także działy się złe rzeczy.

   Spodziewałem się, że ktokolwiek dopuścił się takich okrucieństw, nie może mieć ludzkiego oblicza. A jednak. Mężczyzna odkładający jedną z ksiąg na półkę wyglądał jak jeden z upadłych. A więc częściowo jak jeden z nas.

- Lucyferze przyjacielu... Belzebubie braciszku... mogliście uprzedzić, że wpadniecie z wizytą. Posprzątałbym trochę.

- Wpadliśmy tylko na chwilę.

- Z nowymi sojusznikami jak mniemam.

- Owszem. Chyba nie myślałeś, że pozwolimy ci, rozbić co zechcesz?

- Ależ wiem. Zastanawiałem się, kiedy w końcu mnie odwiedzicie.

- No dobrze. Może skończmy tę grzecznościową pogawędkę. Co dla nas przygotowałeś?

- Rozrywkę.

- Doprawdy?

- Ależ tak. Zamierzam was porządnie rozerwać.

   Na usta szarowłosego upadłego wypłynął szeroki uśmiech. Zauważyłem, jak Lucyfer niemal niezauważalnym ruchem przywołuje broń.

   Chciałem zrobić to samo. Sięgnąłem do pierścienia na mojej lewej dłoni, zacząłem zsuwać go z palca, gdy nagle spojrzenie czerwonych oczu padło prosto na mnie. Ostatnie co zauważyłem to głęboka czerwień tych demonicznych oczu.

***

   Próbowałem się poruszyć, jednak coś blokowało moje ruchy. Powoli otworzyłem oczy, próbując przyzwyczaić się do nieprzyjemnego żółtego światła oświetlającego pomieszczenie.

   W pierwszej kolejności doszło do mnie, iż jestem związany. To dlatego nie mogłem się ruszyć. Nie miałem też mojej zbroi ani broni. Grube metalowe kajdany nieruchomiały moje ręce i nogi, jednak dodatkowo metalowy łańcuch przytwierdzał mnie do metalowego stołu. Byłem w stanie poruszać jedynie palcami i w ograniczony sposób głową. Mogłem dzięki temu dostrzec, co znajduje się w pomieszczeniu.

   Znałem ten pokój. Mijaliśmy ich kilka. Wszystkie wyglądały podobnie. Metalowe stoły. Szafki wypełnione dziwnymi substancjami. Metalowe narzędzia chirurgiczne.

   W panice zacząłem szarpać się z metalowymi kajdanami. Nie był to jednak zwykły metal. Nie miałem nawet czasu zastanowić się nad innym rozwiązaniem, gdyż usłyszałem dźwięk otwieranych metalowych drzwi. Nie mogłem spojrzeć w ich kierunku, jednak już wkrótce dowiedziałem się, kto wszedł do pomieszczenia. Mephistopheles podszedł do mnie i uśmiechnął się szeroko.

- Obudziłeś się.

- Gdzie moi ludzie?

- Nie powinieneś martwić się teraz o siebie?

- Gdzie oni są?! Co im zrobiłeś?!

   Upadły zignorował moje pytanie i zniknął z mojego pola widzenia. Do moich uszu doszły hałasy. Przesuwał jakieś przedmioty. Otwierał szuflady. A teraz ciągnął coś w moją stronę.
Obok mnie stanęło coś w rodzaju metalowego... wieszaka. Po chwili na jednym z haczyków zawisła niewielka przezroczysta torebka z jakimś czarnym płynem. Odchodziła od niej długa cienka rurka... Poczułem niewyobrażalne zimno w całym moim ciele.

- C-co to jest?

   Upadły nie odpowiedział. Stanął obok mnie i zaczął się mi przyglądać. To były oczy drapieżnika. Zupełnie jakby szukał miejsca, w które powinien uderzyć. Gdy nasze oczy się spotkały, na moment mimowolnie wstrzymałem oddech.

- Dawno nie miałem anioła. Trudno was znaleźć. A tutaj proszę. Szóstka. Jednak ty wydajesz się najsilniejszy. Może z tobą się uda.

- O czym mówisz... Gdzie są moi podwładni?

- ... W różnych miejscach.

- Gdzie...

- Dziewczyna była najsłabsza. Jednak może jeszcze się do czegoś przydać. Przeniosłem ją więc do chłodni.

   Chłodnia... zimne pomieszczenie. Poczułem, jak moje serce pęka. Eiael... nie... Delikatna, czuła Eiael... zamknięta w ciemnej metalowej trumnie... martwa... Nuriel... czy patrzył na śmierć siostry...

- Gdy ją zabierałem, jeden z twoich przyjaciół strasznie się wściekł. Jak na mój gust trochę przesadzał. Dziewczyna była słaba. To jej wina, że tak szybko zdechła. Ale irytował mnie. Więc wziąłem go następnego. Wytrzymał dłużej... ale też szybko odpadł. Podobnie jego butny znajomy.

   Elyon i Nuriel. Nie...

- Do pozostałej dwójki miałem większe nadzieje. Ten ciemnowłosy... przyznam, że odrobinę mnie zawiódł. Miał dużo magicznej mocy, ale ciało... ciało miał słabiutkie. Dlatego na początku szło świetnie. Ale nie wytrzymał fizycznie. Był... rozczarowaniem.

   Bariel...

- Ten białowłosy... on wytrzymał długo. Nawet nie wrzeszczał tyle, co reszta. Nie... powstrzymywał krzyki... przynajmniej przez większość czasu. Ostatnie kilka godzin nie było zbyt chwalebne.

   Laoth...

- Dlatego nie możesz mnie zawieść. Wiąże z tobą ogromne nadzieje. Musisz przeżyć. Poprzednim razem za bardzo się pośpieszyłem. Dlatego tamten egzemplarz zdechł. Tym razem... zrobimy to powoli.

   Upadły przyłożył długi ostry paznokieć do zagłębienia tuż nad moim mostkiem. Przycisnął, aż przebił delikatnie skórę. Następnie powoli pociągnął w dół, zostawiając płytkie zadrapanie na mojej skórze. Zatrzymał się w miejscu, gdzie znajduje się...

- Serce. To ono zazwyczaj nie wytrzymuje. Czasem po prostu staje. Czasem zostaje z niego krwawa miazga. Nie jestem do końca pewny, od czego to zależy. Miałem zbyt mało prób... Zobaczymy czy tym razem przetrwa. Po tym... po tym będzie już łatwiej.

   Upadły podszedł do zawieszonej przy mnie torebki. Zrobił coś, przez co czarny płyn wypełnił cienką rurkę. Chwycił za jej koniec i dopiero teraz zauważyłem przytwierdzoną do niej igłę.

   Moje ciało przeszło dreszcze. Słowa Lucyfera brzmiały echem w mojej głowie. Krew... demoniczna krew... Nie... nie chcę stać się tym czymś. Wolę umrzeć...

   Zacząłem w akcie czystej desperacji próbować zerwać kajdany. Nawet nie drgnęły. Mephistpheles odsunął rękaw mojej tuniki i szybkim precyzyjnym ruchem wbił igłę w moje ramie. Przez kilka sekund nic się nie stało. Zapanowała cisza, w której słyszałem jedynie mój głośny nierówny oddech. I wtedy to poczułem.

   Na początku to było jakby krew w moich żyłach zamarzła. Zimno. Lodowate zimno rozchodzące się od miejsca, w którym igła przebijała moją skórę. A później nagle to zimno przerodziło się w żar. Jakby moimi żyłami płynął roztopiony, rozgrzany do czerwoności metal.
Z mojego gardła wyrwał się wrzask. Ten ból zaczął przenosić się dalej. W dół po moim ramieniu, aż do czubków palców. Ale też w górę. Na mój bark... coraz bliżej... coraz bliżej serca.

- Za chwilę się przekonamy...

   Głos upadłego wrzynał się w moją głowę. Był jak kawałki ostrego szkła wbijające się w mój umysł. A ból wędrował dalej... i dalej... aż nagle chwycił mnie za serce...

   Wciągnąłem powietrze z taką desperacją, jakby miałby być to mój ostatni oddech. Może był. Słyszałem śmiech. Okrutny, zimny śmiech. Widziałem czerwone ślepia. Ślepia przepełnione szaleństwem i żądza krwi...

***

- Dowódco! Proszę, obudź się! Hamon na bogów wstań!

   Ten głos. Otworzyłem oczy i pierwsze co zobaczyłem to przepełnione łzami oczy w kolorze mięty.

- Hamon! O bogowie obudziłeś się! Nie mogłam... nie mogłam...

   Zerwałem się i od razu upadłem na ziemię z powodu zawrotów głowy. Eiael pomogła mi usiąść na ziemi. Rozejrzałem się dookoła. Znajdowaliśmy się w korytarzu. Bariel stał kilka metrów dalej. Tworzył magiczną barierę pomiędzy nami a... jakimiś szarymi istotami. Nie mogłem dostrzec, co to dokładnie było.

- Co się stało? Jaka jest sytuacja?

   Eiael wzięła kilka głębokich oddechów i już po chwili stała przede mną opanowana i gotowa do działania.

- Po tym, jak weszliśmy do środka nagle ty, Elyon i Nuriel padliście na ziemię. Nie wiem skąd, ale wokół pojawiły się jakieś stworzenia. Były jakby... utkane z dymu, ale jednak materialne. Przypominały zwierzęta. Wilki, ale... większe. Bardziej... demoniczne. Bariel utworzył wokół nas barierę by dać nam czas abyśmy z Laothem mogli zabrać was w bezpieczniejsze miejsce. Lucyfer kazał nam się wycofać. Chyba walczą teraz z Mephistophelesem. Nie jestem pewna. Po prostu jak najszybciej wycofaliśmy się do korytarza. Bariel utrzymywał barierę, a gdy znaleźliście się w bezpieczniejszym miejscu Laoth ruszył do walki z tymi bestiami. Ja przez ten czas starałam się was ocucić. Coś blokowało wasze umysły. Najpierw udało mi się z Nurielem. Nie powiedział mi ani słowa. Po prostu ruszył do walki, ale jego oczy... one były... zupełnie jakby... Nie. Nieważne. Później udało mi się z Elyonem. Powiedział tylko, że miał wizje. Złe wizje. Nie chciał powiedzieć nic więcej. Uparł się, że dołączy do walki. Ale ciebie nie mogłam obudzić. Nie wiem czemu. Udało mi się dopiero teraz.

- Ile to trwało?

- Łącznie... pół godziny. Byłeś nieprzytomny pół godziny.

- ... Zostań tu.

   Wstałem i ruszyłem w stronę bariery.

- Hamonie! Powinieneś...

- Wiem, co powinienem. Słuchaj rozkazów.

   Wtedy bariera pękła. Moich uszu dobiegł stłumiony krzyk Bariera. Mężczyzna upadł na kolana, a pierwszy z wilkopodobnych stworów ruszył w jego stronę. Rzucił się na bezbronnego mężczyzną z rozwartą paszczą. Nigdy nie dotarł do celu. Moje ciało samo zareagowało. Włócznia wyleciała z mojej ręki, przebijając stwora.

***

   Kilka minut później przegrupowałem mój oddział. Po kolejnych kilku przebiliśmy się przez demoniczne stwory Mephistophelesa. Gdy dotarliśmy do pomieszczenia, było już właściwie po wszystkim. Byłem świadkiem ostatnich ciosów.

   Lucyfer nie wyglądał jak wojownik a jak tancerz. Jego czarny jak noc miecz wydawał się pochłaniać wszelkie światło i mknął szybko niczym wiatr, z precyzją mistrza blokując każdy cios szpady Mephistophelesa. Broń Lucyfera była smukła, długa i niewątpliwie wykonana dla szybkich i precyzyjnych cięć i pchnięć.

   Gdy owa dwójka wirowała w czymś, co można by nazwać śmiercionośnym tańcem. Wokół wirowała ciemność. Zupełnie jakby cienie stały się żywe. Zbliżały się i odsuwały od upadłych, zupełnie jakby czekając na odpowiednią okazję. I ta się nadarzyła.

   Lucyfer odbił szpadę Mephistophelesa i błyskawicznie wykorzystał wyrwę w jego obronie. Czerwonooki zrobił unik i wtedy ciemność zaatakowała. Pochwyciła dłonie Mephistophelesa, odciągnęła w tył jego ręce.

   I w ten z ciemności za upadłym wyłonił się Belzebub. Jednym ruchem zacisnął srebrzystą obręcz na szyi przeciwnika i nim ten zdążył drgnąć, miecz Lucyfera przeszył mu serce.









Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top