Rozdział 24
[Dzisiejszy rozdział z nieco innej perspektywy. Gdyby ktoś nie kojarzył kim jest Hamon, to jest on członkiem Virtui, który swego czasu eskortował Sky'a do ludzkiego świata. I w sumie na razie tyle XD]
Hamon
Spoglądałem na poważne twarze moich ludzi. Moich towarzyszy. Przyjaciół. Mieli podążyć za moim przywództwem... a ja z kolei miałem podlegać... upadłym. Miałem powierzyć życie moich druhów łasce tych, którzy mieli krew setek naszych braci i sióstr na rękach. Taki był rozkaz. Rozkaz pani Zafiel. A nasza dowódczyni wiedziała, co robi. Wybrała do tej misji naszą szóstkę i mi powierzyła piecze nad resztą. Mogę nie zgadzać się co do sensu tej misji... ale moim obowiązkiem jest podążanie za rozkazami. I tak zamierzam zrobić.
Po kolei przyjrzałem się każdemu z moich towarzyszy. Laoth mój zastępca o przenikliwych brązowych oczach. Nie odzywał się zbyt często, jednak każde jego słowo było przemyślane i zazwyczaj trafiało prosto w sedno. Najbardziej praktyczny człowiek, jakiego znam. Nawet jego krótko ścięte białe włosy o tym świadczą. Elyona i Nuriela znam od dzieciństwa. Nie miałem wątpliwości, iż ich umiejętności szermiercze będą jak zawsze nieocenione. Kolejna była Eiael nasza uzdrowicielka i kochana młodsza siostra Nuriela. I oczywiście Bariel. Bo każda drużyna potrzebuje przynajmniej jednego silnego maga. A Bariela nie zamieniłbym na nikogo innego.
To był porządny oddział. Mieliśmy sprowadzić tu jednego upadłego. Byłem przekonany, że nawet bez pomocy Lucyfera i jego czarnookiego towarzysza dalibyśmy radę.
Teraz czekaliśmy przed bramą na ich przybycie. Spóźniali się. Kolejny dowód na brak odpowiedzialności.
Gdy w końcu się pojawili, nie okazali nawet cienia skruchy a sposób, w jaki upadły zbył pana Michaela, był karygodny. Rozumiem, że nie przejął się nami... ale by nie okazać szacunku tak dostojnemu członkowi Rady? Co prawda ich pozycje były równe... mimo wszystko jego zachowanie było nie do przyjęcia.
Mimo to ukryłem moje oburzenie i zająłem swoje miejsce przed moimi ludźmi ustawionymi w doskonałym szeregu. Odczekałem aż pan Michael i upadły skończą rozmawiać. Gdy archanioł odszedł, Lucyfer ruszył w moją stronę, a tuż za nim niczym cień podążał Belzebub. Jego prawa ręka. Zauważyłem, iż czarnooki ma ze sobą torbę, z której dobiegały ciche odgłosy uderzającego o siebie metalu. Tylko ta dwójka miała z nami wyruszyć. Asmodeusz i Mammon postanowili zostać w Kapitolu.
Złotowłosy upadły zatrzymał się przede mną z szerokim uśmiechem na ustach.
- Więc... to ciebie Zafiel ze mną posyła. Myślałem, że wybierze kogoś... starszego. A tu proszę. Taka gładziutka buźka.
- Mój wiek nie odzwierciedla moich umiejętności.
- Ale mówi wiele o twoim doświadczeniu.
- Walczyłem w wojnie.
- Z istotami.
- Owszem. Mam doświadczenie.
- ... Skoro tak twierdzisz. A twoi ludzie?
- Są doskonale wyszkoleni.
- Ta... mam wrażenie, że to będzie ciekawe.
Nie do końca zrozumiałem słowa upadłego. Jednak w jego tonie wyczułem coś w rodzaju rozbawienia wymieszanego z czymś w rodzaju... litości. Zacisnąłem dłonie w pięści i powstrzymałem napływający gniew.
Nie docenia nas. Doskonale. Pokażę mu czym są Virtui. Może i mój oddział składa się z dość młodych osób. Nie odbiegamy jednak umiejętnościami od naszych starszych towarzyszy. Udowodnię, iż należy się z nami liczyć i z chęcią zobaczę, jak ironiczny uśmiech w końcu znika z twarzy upadłego.
- Czy możemy już ruszać? Mamy opóźnienie.
- Ależ oczywiście aniołku. Chodźmy. Pewnie nie możesz doczekać się walki.
I ponownie poczułem chęć uderzenia czegoś, gdyż tym razem ton złotowłosego był ewidentnie kpiący. Jeszcze się przekona. Jesteśmy pierwszą linią niebiańskiego wojska. Elitarnym oddziałem pod dowództwem pani Zafiel. Upadli zobaczą, z czym będą musieli się zmierzyć, jeśli kiedykolwiek zechcą zwrócić się przeciw Niebu.
***
Najpierw przenieśliśmy się do ludzkiego świata. Stamtąd upadli poprowadzili nas na Granicę. O ile ludzki świat wydał mi się nijaki w porównania do piękna Nieba... tak kraina na Granicy była najzwyczajniej w świecie ohydna.
Niebo miało ponury odcień szarości. Wszystko wydawało się wyblakłe i w pewien sposób przytłumione. Kolory, dźwięki, zapachy... wszystko było... słabsze.
Upadli ruszyli przez leśny teren z nonszalancją i spokojem. Moi ludzie podążali w zwartym szyku skupieni i gotowi do odparcia ataku w każdej chwili. Po kilkunastu minutach naszym oczom ukazała się posiadłość. Szybko dokonałem analizy otoczenia.
Nie dostrzegłem straży. Ogrody i liczne żywopłoty mogły zapewnić możliwość podkradnięcia się dostatecznie blisko. Okna były duże i liczne mogliśmy więc zostać dostrzeżeni. Jeśli jednak rozdzielilibyśmy się i korzystając ze sprzyjającego terenu, pojedynczo przekradli się pod sam budynek, a następnie zachowując ostrożność, weszli do środka, korzystając z okien... mogłoby się udać. To było zdecydowanie najlepsze rozwiązanie.
Lucyfer nie odzywał się ani słowem na temat swojego planu więc postanowiłem przedstawić mu mój. Złotowłosy upadły wysłuchał mnie w ciszy i co mnie zaskoczyło z uwagą. Gdy skończyłem, zastanawiał się chwilę nad moimi słowami.
- Cóż... to logiczny plan. Mógłby się udać.
- Więc... powinienem przekazać mojej drużynie, by przygotowali się do...
- Nie trzeba.
- Słucham?
- Wejdziemy głównymi drzwiami.
- ... Jak to wejdziemy głównymi drzwiami?
- No normalnie. Tam są. Widzisz? Takie duże.
- Zostaniemy natychmiast dostrzeżeni.
- To nic nie zmieni.
- Element zaskoczenia może być...
- Mephistopheles będzie wiedział o naszej obecności, gdy tylko przekroczymy próg jego domu. Nie ważne czy się do niego zakradniemy, czy wejdziemy jak ludzie. Dlatego nie marnujmy czasu i nie róbmy z siebie idiotów i użyjmy drzwi.
Najwidoczniej upadły stwierdził, że to koniec rozmowy, gdyż ruszył w stronę posiadłości a za nim jego cień. Moi podwładni posłali mi pytające spojrzenia. Zacisnąłem dłonie w pięści i przełknąłem dumę.
- Idziemy. Bądźcie skupieni i gotowi.
W kilka minut dotarliśmy pod fasadę ogromnej gotyckiej posiadłości. Upadli zachowywali się, jakby odwiedzali starego przyjaciela, a nie planowali pojmanie potężnego upadłego. Gdy ja i mój oddział analizowaliśmy otoczenie gotowi na atak z każdego zakamarka, oni szli swobodnym krokiem przez szeroką wybrukowaną ścieżkę prowadzącą aż do drzwi posiadłości. Następnie Lucyfer bez zawahania się, z niemal nonszalancją otworzył ciężkie drewniane dwuskrzydłowe drzwi.
Upadli weszli do środka jako pierwsi. Mój oddział ruszył tuż za nimi gotowy do natychmiastowego ataku. Z niemalże dumą przyglądałem się, jak pewnie wchodzą do środka szybko, zsynchronizowani i w doskonałej formacji analizują otoczenie. Każdy znał swoje miejsce i wykonał swoje zadanie bezbłędnie.
Ogromny hol, do którego weszliśmy, był pusty i nie było w nim niczego, co stanowiłoby bezpośrednie zagrożenie. Spojrzałem na Bariela a czarnowłosy mag delikatnie skinął głową. A więc nie wyczuł w pobliżu magii. Nie musieliśmy się martwić o ukryte magiczne pułapki.
- Gdzie może przebywać Mephistopheles? Posiadłość jest ogromna. Nie możemy pozwolić sobie na rozdzielenie się i przeszukanie całości. Możemy podzielić się na maksymalnie dwie grupy. Pierwsza sprawdzi wschodnie a druga zachodnie skrzydło.
- Ponownie muszę przyznać, że to dobra taktyka aniołku. Ale nie kłopocz się. Belzebubie?
Czarnooki upadły skinął głową swojemu dowódcy i po chwili rozpłynął się w ciemności. Lucyfer natomiast zaczął z ciekawością rozglądać się po wnętrzu pomieszczenia. Nie mogłem się powstrzymać, by nie podążyć za jego wzrokiem.
To było bogato zdobione pomieszczenie. Prowadziły stąd cztery korytarze najprawdopodobniej prowadzące do dalszej części budynku. Naprzeciw natomiast znajdowały się duże schody rozchodzące się na lewą i prawą stronę. To ogromne domostwo. Jak jedna osoba ma je przeszukać?
Zignorowałem jednak absurd decyzji Lucyfera. To on dowodzi tą misją. Jako członek Rady. Moja pozycja... jest niczym w porównaniu do jego. Dlatego poświęciłem chwilę panującego spokoju na dokładniejszym przyjrzeniu się otoczeniu.
Pomieszczenie było bowiem wyjątkowo ciemne. Słońce wpadające przez duże okna zdawało się tłumione. Być może dlatego panowała tu tak ciężka i mroczna atmosfera. Nie pomagało udekorowanie wnętrz. Całość wyglądała, jakby ktoś starał się odtworzyć piękno arystokratycznej posiadłości, jednak odwrócił to w krzywym zwierciadle.
Duże obrazy w złotych ramach był prawdziwymi dziełami sztuki pod względem warsztatu. Przedstawiały jednak sceny tak makabryczne, że nie byłem w stanie spoglądać na nie zbyt długo. Kątem oka zauważyłem jak Eiael blednie po spojrzeniu na obraz przedstawiający palenie na stosie.
Niektóre z dzieł na pierwszy rzut oka wydawały się nie przedstawiać niczego niezwykłego. Wywoływały jednak niepokój. Dopiero po dokładniejszym przyjrzeniu się dostrzec można było te subtelne mrożące krew w żyłach szczegóły. Nienaturalna bladość skóry czy puste spojrzenia podpowiadające, iż znajdujące się na portretach postacie były najprawdopodobniej martwe. Odbicia w szklanych elementach, które podpowiadały, iż w pobliżu znajdowało się coś złego. Czy bardziej oczywiste elementy, takie jak słabo widoczne jarzące się czerwienią oczy w tle. Inne z obrazów były wprost groteskowe. Sceny śmierci... bolesnych... krwawych.
Były tu też inne dekoracje. Na przykład kwiaty w wazonach. Wszystkie były uschnięte. Szczegóły takie jak rzeźbione w drenie poręcze od schodów czy ramy okien przedstawiały głównie demoniczne sylwetki.
W pewnym momencie odwróciłem się do Lucyfera i napotkałem jego spojrzenie. Upadły uśmiechnął się do mnie w ten specyficzny wyprany z uczuć sposób.
- Interesujący wystrój wnętrz nieprawdaż?
- ... Oryginalny.
- Ja wolę sztukę współczesną. Ale o gustach się nie dyskutuje.
Chciałem powiedzieć upadłemu, że przede wszystkim znajdujemy się w sytuacji, w której nie powinniśmy dyskutować w ogóle, jednak w tym momencie tuż obok Lucyfera z cienia wyłonił się Belzebub.
- Nie ma go ani we wschodniej, ani zachodniej części budynku. Wszystkie trzy piętra są puste.
- Hm... więc?
- Znalazłem zapieczętowane drzwi prowadzące w głąb budynku. Nie mogę się przez nie przedostać. Moja moc jest blokowana.
- A więc wygląda na to, że znaleźliśmy naszą zgubę.
***
Nawet ja byłem w stanie wyczuć moc bijącą od ciężkich metalowych drzwi. Lucyfer przyjrzał się im, po czym położył dłoń mniej więcej w ich środku. Metal w tym miejscu rozgrzał się do czerwoności, a po chwili zajarzyły się także liczne runy pokrywające wrota, niezauważalne do tej pory. Po chwili zaczęły po kolei znikać. Gdy ostatnie z nich przestały istnieć naszych uszu dobiegł odgłos odblokowującego się metalowego zamka. Usłyszałem głos Bariela.
- To były silne zaklęcia.
- Owszem.
Lucyfer posłał magowi wyrażające zadowolenie spojrzenie.
- Jak je zdjąłeś?
- Posługuję się czystą demoniczną magią. A jak wiesz to arkan nadrzędny nad pozostałymi arkanami czarnej magii. Pozwala mi na wiele. Potrafię zapanować nad demonami... ale także potrafię podporządkować sobie czystą czarną magię. Te wrota nie były zablokowane magią opartą na jakimś konkretnym arkanie. To zwyczajna siła którą mogę z łatwością manipulować. Podobnie jak zabezpieczenia na tych drzwiach działają bramy piekielne. Z tym że ich moc jest tysiące razy większa.
- ... Zapanowałeś nad dwiema z nich.
- A więc rozumiesz, że te zabezpieczenia są co najmniej śmieszne.
Po tych słowach Lucyfer otworzył metalowe drzwi i ruszył po prowadzących w dół schodach. Po chwili w parach ruszyliśmy za nim. Naumyślnie ruszyłem ramie w ramie z Barielem.
- Byłbyś w stanie otworzyć te drzwi?
- ... Zapewne tak.
- Doskonale.
- Gdybym miał na to, co najmniej tydzień.
***
Schody prowadziły do długiego dość szerokiego korytarza. Mogłyby w nim iść obok siebie trzy może nawet cztery osoby. Kazałem jednak moim ludziom podzielić się na parę i jedną trójkę. Ja szedłem sam tuż za upadłymi.
Mijaliśmy kolejne drzwi i badaliśmy kolejne pomieszczenia. Szybko zorientowaliśmy się, że to, co znajdowało się pod ziemią, dorównywało rozmiarem posiadłości.
Do tej pory mijaliśmy jedynie pomieszczenia przypominające składziki. Były tam różnego rodzaju zioła, magiczne kamienie lub księgi. Gdy jednak wkroczyliśmy do kolejnego korytarza, moim ciałem wstrząsnęły dreszcze. Wiedziałem, że moi towarzysze zareagowali tak samo.
Magia. Silna czarna magia. Zła magia. Istnieją różne formy czarnej magii. Czasem wydaje się ona wręcz neutralna. A czasem wywraca twoje wnętrzności. Jest jak coś ohydnego i złego. Coś, co ocieka krwią i śmierdzi rozkładem. To była właśnie taka magia.
Zerknąłem na Bariela i Eiael. Ta dwójka była najbardziej wrażliwa na magię. Po reakcji mężczyzny jedynie utwierdziłem się w przekonaniu co do tego, że cokolwiek znajduje się w głębi podziemnego kompleksu, jest złe. Mag jednak jakoś się trzymał. Owszem zbladł, jednak zwalczył negatywne odczucia.
Eiael to uzdrowicielka. Jest silną kobietą i w walce także potrafi dotrzymać nam kroku. Jednak to ona znajdowała się w trójce. Magia uzdrawiająca to prawie najczystsza biała magia. Najmocniej reagująca na czarną. Widziałem, że próbuje powstrzymać drżenie rąk i wyrównać oddech. Zapewne niedługo jej ciało się przyzwyczai. Do tego czasu była najsłabszym ogniwem podczas walki. Po niej była jednak niezastąpiona. Eiael mogła uratować nam życia. Była równie ważna co każdy członek tego zespołu.
Zatrzymałem się gwałtownie, gdyż zrobili to idący przed nami upadli. Lucyfer spojrzał na mnie z spokojem wymalowanym na twarzy.
- Tutaj zacznie się robić nieprzyjemnie.
- Domyśliłem się.
- ... Możecie zostać tutaj. Pilnować tyłów.
- Przybyliśmy tu po Mephistophelesa. Nie, aby pilnować waszych tyłów.
- ... Cóż. Ostrzegałem. Skoro się upierasz... to przynajmniej pilnuj swojej głowy.
- Słucham?
- Chodźcie. Jest już blisko.
Dotarliśmy do pierwszych drzwi w tym niepokojącym korytarzu. Lucyfer zatrzymał się przed nimi i delikatnie położył dłoń na klamce i zwrócił w naszą stronę.
- Więc... Chcecie sprawdzić ten pokój?
- Oczywiście.
- Nie ma go tam.
- Skąd ta pewność?
- ... Przeczucie.
- Musimy przeszukać każdy zakamarek tego budynku.
- ... A więc zapraszam.
Upadły otworzył drzwi i zapraszającym gestem dłoni wskazał na wnętrze ciemnego pokoju. Dałem moim ludziom odpowiedni sygnał, po czym sprawnie weszliśmy do pomieszczenia, w ciągu kilku sekund upewniając się, że jest puste i bezpieczne. Gdy jednak rozbłysło magiczne światło stworzone przez Bariela wszyscy zamarliśmy.
Tutaj nie przechowywano przedmiotów. Przechowywano ciała. Nie ludzkie... demoniczne lub... sam nie wiedziałem czym to określić. Większość była przechowywana w jakimś płynie. W naszych muzeach i pracowniach też zdarzają się okazy magicznych stworzeń zakonserwowane do badań. Ale te stworzenia... nigdy takich nie widziałem. Były nienaturalne. Wyglądały jak chore, zdeformowane, najzwyczajniej w świecie ułomne. Zdawały się nieprzystosowane do życia. Jakby wybrakowane.
- Hm... więc to porabia Mephistopheles. Ciekawe.
Lucyfer rozglądał się po pokoju z ciekawością. Jeśli był zszokowany czy chociaż zaskoczony to tego nie okazał.
- Co... co to jest?
- ... Cóż... myślę, że to dość zaawansowana alchemia. Połączona z czarną magią.
- Nie rozumiem... Czym są te stwory?
- Mieszańce. Jednak nie naturalne. To gatunki, które w przyrodzie nie mają prawa się łączyć... Teoretycznie ich połączenie stworzyłoby bardzo potężne stworzenie, jest to jednak genetycznie niemożliwe. To tak jakbyś chciał połączyć jakieś dwa przypadkowe gatunki. Sam nie wiem... lwa i nosorożca, wilka i krokodyla, królika i kota. To ostatnie mogłoby, by mnie nawet przekonać. W każdym razie w teorii, gdyby wziąć ich najlepsze cechy można by stworzyć coś silnego... lub niezwykle rozkosznego. Belzebubie zapisz mi króliko-kota muszę poważnie przemyśleć moralne podstawy do prób stworzenia czegoś takiego. Wracając do tematu... Wydaje mi się, że Mephisto próbuje bawić się w boga... Jakież to do niego podobne. Jak widać, idzie mu... cóż... szczerze mówiąc niepokojąco dobrze. Te stwory zdecydowanie nie były zdatne do życia... ale powstały. Jego badania muszą ciągle posuwać się do przodu.
- To chore. Łamie wszelkie prawa natury... i magii.
- Owszem. Dlatego ruszmy się stąd. Chyba że chcecie jeszcze popatrzeć.
Nie. Zdecydowanie nie. Te stwory... przyprawiały mnie o mdłości. Demoniczne pomioty o martwych oczach. Sam fakt, że pochodziły z czeluści Piekła, był zły. To, że ktoś starał się je modyfikować i łączyć było chore.
Właśnie miałem zamiar opuścić to okropne pomieszczenie, gdy moją uwagę przykuło coś zakrytego ciemnym materiałem. Wyglądało to, jak kolejna wypełniona płynem kapsuła... kierowany niezdrową ciekawością podszedłem do szklanej trumny jakiegoś wynaturzenia.
- Na twoim miejscu bym tego nie dotykał.
Obejrzałem się na Lucyfera. Spoglądał na mnie z poważnym wyrazem twarzy. Moi podwładni patrzyli na mnie, a ich twarze wyrażały, jak bardzo chcą opuścić to miejsce. Ja jednak chwyciłem za ciemny materiał.
- Wiesz, co tam jest.
- ... Domyślam się.
Nie chciałem wiedzieć. Odczuwałem irracjonalny lęk i każda komórka w moim ciele krzyczała, bym tego nie robił. A jednak zerwałem materiał. I zamarłem.
- Mówiłem, abyś nie ruszał.
[Może jakieś teorie spiskowe? Jak myślicie co tam jest?]
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top