Rozdział 23
Cóż... poprzedniego dnia nie udało mi się dorwać Lucyfera. Głównie dlatego, że przez wysoką temperaturę panującą w łaźni i... parę innych czynników lekko odpłynąłem. Ariel zajął się mną i w sumie ze dwie godziny przeleżałem w łóżku z zimnym ręcznikiem na czole. A później... jakoś tak straciłem mój bojowy zapał i resztę wieczoru, po prostu przegadaliśmy.
Dzisiaj jednak na nowo odzyskałem ducha walki. Dlatego szybkim krokiem zmierzałem w stronę kwater upadłych. Słyszałem odgłosy rozmów, dochodzące z bawialni dlatego bez zawahania się ruszyłem w tamtą stronę.
Wpadłem do pomieszczenia i nagle zapadła cisza... co było dość... no niespodziewane. W sensie... jestem wkurwiony, ale chyba nie aż tak by zaniemówili na mój widok. Cztery pary oczu były zwrócone na mnie, a po chwili zacząłem czuć się wręcz niezręcznie.
- C-co? O co wam chodzi?
Mammon, Lucyfer i Asmodeusz wymienili się spojrzeniami, a na ich ustach pojawiły się podejrzane uśmiechy. Lucyfer i Asmodeusz nagle całkowicie skupili się na zawartości filiżanek, które mieli w dłoniach. Belzebub natomiast wpatrywał się w czubki swoich butów i próbował zlać się z tłem. Dlatego odpowiedział mi Mammon.
- Ależ nic takiego ptaszyno. Może dołączysz do nas na poranną kawę?
- Przyszedłem, by pomówić z Lucyferem.
Z jakiegoś powodu moje słowa wywołały u mojej 'ulubionej' dwójki (czyli Pana Piekieł i fana egzorcyzmów) rozbawienie. Po chwili Lucyfer pozbierał się do kupy i posłał mi rozbrajający uśmiech.
- Czego sobie życzysz? Mów. Z chęcią wysłucham, co masz mi do powiedzenia.
- Wolę porozmawiać na osobności.
Asmodeusz wybuchł śmiechem i poklepał Lucyfera po ramieniu. Ten jednak zignorował towarzysza, a także jego „Powodzenia stary" cokolwiek miałoby to znaczyć. Wstał, odstawił filiżankę i ruszył w stronę balkonu. Podążyłem za nim, ignorując bezczelne spojrzenia pozostałych upadłych. O co im chodzi do jasnej cholery? Co ich tak bawi? Mam coś na zębach? Włosy mi stoją?
Wyszliśmy na duży ogrodzony kamiennymi balustradami balkon. Był większy niż ten przy moim pokoju. Właściwie... ten był większy od mojego pokoju. Miał kształt perfekcyjnego półkola, a widok z niego był piękny. Piękne białe budynki w oddali i nieskazitelny błękit nieba. Niezła sielanka. I pomyśleć, że ten blond włosy mężczyzna wydawał się perfekcyjnie tu pasować ze swoją iście anielską urodą.
A tu taka niespodzianka. Gdybym chciał znaleźć coś, co pasowałoby do jego charakteru, to wybrałbym coś mniej pięknego i spokojnego a bardziej... dzikiego i pewnie nieprzyzwoitego. Z płomieniami w tle. I muzyką metalową. Ta.
Lucyfer stał już oparty o balustradę, dlatego zamknąłem drzwi i zbliżyłem się do niego. Wydawał się w dobrym humorze. W przeciwieństwie do mnie.
- Więc? W czym mogę pomóc nefalemie?
- Dlaczego nie uprzedziłeś mnie, że chcesz sprowadzić tu Mephistophelesa?
- Ponieważ przewidziałem twój sprzeciw. Gdybym cię uprzedził, miałbyś czas, by wymyślić jakieś sensowne argumenty przeciwko mojej propozycji. W ten sposób byłeś zbyt zszokowany, by zabrać głos i osłabić moją pozycję. Potrzebowałem elementu zaskoczenia.
- Myślałem, że mamy układ.
- Bo mamy. Jednak nie przypominam sobie, abym obiecywał, że będę ci wyjawiał każdy mój plan. Czerpiemy obustronne korzyści, ale nie we wszystkim musimy się zgadzać.
- Czy to konieczne? Naprawdę musisz sprowadzać tu tego... tego potwora?
- Nie. To raczej nie jest konieczne. Jednak instynkt podpowiada mi, że może mieć to pozytywne skutki. O negatywne nie musisz się martwić. Obecność Mephisto w tutejszych lochach nie zmieni zbyt wiele.
- Może dla ciebie! Będzie tu. Gdzieś w tym budynku! Będzie knuł, będzie próbował się uwolnić! Co, jeśli mu się uda?!
- ... Boisz się?
To nie było do końca pytanie. Raczej stwierdzenie. Upadły przyglądał mi się z mieszaniną zaskoczenia i zrozumienia. Jakby kawałki układanki w jego głowie nagle połączyły się w spójną całość.
- Boisz się go... Nie musisz. Nie uwolni się. Ponadto, nawet jeśli jakimś cudem by to zrobił, nie ma szans w miejscu, gdzie przebywają najpotężniejsze anioły z całego Nieba... no i my. Dlatego odczuwanie lęku jest irracjonalne i powinieneś to wiedzieć.
- Ja...
- ... Czyżby jednak... twój lęk tkwił gdzieś głębiej? A może to nie zwykły lęk... fobia? Trauma? Co właściwie zrobił ci Mephistopheles? Belzebub zdał mi raport, ale jest raczej oszczędny w słowach.
- ...
- Nefalemie?
- To potwór.
Zacisnąłem dłonie w pięści, bo nie potrafiłem powstrzymać ich drżenia. Gardło zacisnęło mi się tak, że niemal nie mogłem wykrztusić kolejnego słowa.
- On... on nie jest taki jak wy. Jest bardziej... jak bestia. Bliżej mu do jednego z tych demonów niż do was. On... nie chciał mnie po prostu zabić. Nie chodziło też tylko o odebranie moich mocy... Połamał mi kości... patrzył, jak czołgam się we krwi... czerpał z tego radość... Gdyby nie Ariel... zrobiłby znacznie więcej... wiem to. Po tym, jak próbował odebrać mi moc... to nie tak, że po prostu zasnąłem. Ja... byłem jakby... jakby świadomy. Zapomniałem o tym... dopiero po jakimś czasie wspomnienia wróciły... w snach. To było... jakbym cały ten czas spędził w jakimś ciemnym... zimnym miejscu. Z każdej strony dobiegały do mnie głosy. One... wwiercały się w moją głowę... we mnie... w moją... moją duszę. Ja nie wiedziałem, ile jeszcze wytrzymam. To było tak jakby... jakby nie mogły się do mnie zbliżyć... jakby powstrzymywała je jakaś bariera... i próbowały zmusić mnie, abym za nią wyszedł. Mówiły... okropne rzeczy... straszne rzeczy... takie, których nigdy nie powtórzę na głos. To był on prawda? To było wszytko... po to, abym się odkrył, aby mógł obejść bariery mojej matki. Bo to one go powstrzymywały i tylko ja mogłem wpuścić go do środka... i byłem blisko by to zrobić. Bo nie byłem już w stanie ich wytrzymać. Co by się ze mną stało... gdybym to zrobił?
Lucyfer nie uśmiechał się, a jego niebieskie oczy jeszcze nigdy tak bardzo nie przypominały mi brył lodu. Spoglądał na mnie z powagą, której nigdy jeszcze u niego nie widziałem, co zbiło mnie z tropu i nieźle zaskoczyło. Dlatego nie zwróciłem uwagi na jego ruch, dopóki nie poczułem jego dłoni na swojej głowie. Palce upadłego delikatnie wsunęły się pomiędzy pasma moich włosów. To był delikatny gest pozbawiony ironii czy złośliwości, której spodziewałbym się po Lucyferze.
- Sky... Mephistopheles cię nie skrzywdzi. Nikogo więcej nie skrzywdzi. Jeśli zajdzie taka potrzeba założę mu obrożę i uczynię swoim psem... zniszczę jakąkolwiek chęć buntu... Pożałuje że kiedykolwiek postanowił uwolnić się spod mojej władzy, bo gdy ponownie dostanie się w moje ręce, nie uświadczy już najmniejszego powiewu wolności.
- Ale... ile ludzi on zabił? Ilu cierpiało przez niego tak samo, jak ja lub... bardziej? On... zabił mojego przyjaciela. Wykorzystał go, aby mnie dostać. Teraz rozumiem, dlaczego mnie zdradził. Bo się bał. Bał się tego, co może się z nim stać, jeśli odmówi. Wykorzystano jego słabości. Nie miał nikogo, bo wszystkich stracił a na koniec Mephistopheles go zabił... A ja nie wiem nawet... Ja... nie wiem, czy chociaż otrzymał jakikolwiek pochówek.
- ... Przepraszam. Przepraszam, że nie powiedziałem ci o swoich planach. Obiecuję, że następnym razem wezmę pod uwagę twoje uczucia. Nie obawiaj się. Mephistopheles nie tknie cię palcem. Ani ciebie, ani nikogo innego. W zamian za to, że nieumyślnie... skrzywdziłem cię... spróbuję dowiedzieć się wszystkiego o tym, co stało się z twoim przyjacielem. Kim był? Człowiekiem?
- Pół-wampirem.
- Pół-wampirem?
Lucyfer wyglądał jakby ta informacja była w jakiś sposób znacząca.
- Nazywał się Samuel Hazzan. Mniej więcej...
- ... Nie martw się. Jutro ściągniemy tu Mephistophelesa. Nie musisz przy tym być. Później zamkniemy go w celi i najprawdopodobniej nigdy więcej go nie zobaczysz.
- Najprawdopodobniej?
- Różne są ścieżki losu. Może sam zechcesz go zobaczyć... Może zechcesz odpłacić mu się za to, co ci zrobił. W każdym razie możesz spać spokojnie.
- ... Następnym razem chcę wiedzieć, jeśli coś w twoich planach będzie mnie, choć w najmniejszej części dotyczyć.
- Dotrzymam obietnicy. Będziesz wiedział o wszystkim, co mogłoby ci zaszkodzić.
- ... Świetnie. To wszystko, co chciałem powiedzieć. Na razie. Co do Samaela... chcę dokładniej wiedzieć, o co jest oskarżony. Belzebub wspominał tylko, że ponoć coś ukradł. Coś ważnego. Wy wszyscy doskonale znacie tę historię. Ja nie. Dlatego w swoim czasie wszystko mi powiesz. Ale nie teraz. Teraz... już pójdę.
- Nie chcesz zostać na kawę?
- Nie piję kawy.
- Zostań, chociaż na herbatę. Za naszą... lepszą bardziej otwartą i pełną szczerości współpracę.
- ... Tylko herbata.
- I ciasteczka.
- ... Niech będzie.
***
Poranna herbatka z upadłymi była dość specyficznym doświadczeniem. Przede wszystkim z jednej strony było zaskakująco normalnie i przyzwoicie. Gadali o rzeczach raczej zwyczajnych. Głównie o tym, jak Niebo zmieniło się od ich odejścia. Były to typowe wspominki z czasów ich młodości. Chociaż... oni chyba nadal są dość młodzi. No a wyglądają na późne dwadzieścia lub wczesne trzydzieści. Poza tym z tego, co zrozumiałem z kontekstu, gdy się zbuntowali, to właściwie dopiero zaczynali dorosłe życie. Byli chyba w wieku Ariela lub w zbliżonym.
Tak więc wypiłem herbatkę, zjadłem trochę pysznych ciasteczek i wszystko byłoby w najlepszym porządku, gdyby nie to, że od czasu do czasu przyłapywałem upadłych na tym, jak się we mnie wpatrują, szepczą między sobą lub uśmiechają się z rozbawieniem, jakby coś we mnie ich bawiło. Dlatego, gdy tylko skończyłem herbatę, postanowiłem opuścić to specyficzne towarzystwo. Wstałem, pożegnałem się z nimi i już miałem wyjść jednak zatrzymał mnie głos Mammona.
- Odprowadzę cię kwiatuszku.
Czasem się zastanawiam, dlaczego używa tych wszystkich... no... zwrotów w kierunku tylko i wyłącznie do mnie. Słoneczko, aniołku, kwiatuszku, skarbie... To nie tak, że czuję się z tym jakoś specjalnie źle no ale... kwiatuszku? Serio?
No w każdym razie nie miałem nic przeciwko temu, by mnie kawałek odprowadził. Właściwie to... może i dobrze. Zapytam go, o co chodzi.
Poczekałem jednak, aż trochę się oddaliliśmy. Szliśmy właśnie przez kolejny pusty korytarz, gdy odważyłem się zadać pytanie.
- Mammon?
- Yhm?
- Czy... coś jest... nie tak?
- Obawiam się, że chyba nie do końca rozumiem.
- No bo... zachowywaliście się dzisiaj dość dziwnie.
Mammon spojrzał na mnie, a po chwili widocznie próbował powstrzymać rozbawienie.
- Cóż... wszystko w porządku. A u ciebie?
- No... tak.
- Nic cię nie boli?
- Nie. A dlaczego miałoby?
- Hm... cóż... może lepiej ci powiedzieć.
- O co chodzi?
- Hm... wiesz coś o budowie tego budynku?
- Nie bardzo, a co to ma do rzeczy?
- Widzisz... to ogromny budynek a jego struktura jest bardzo skomplikowana. Jak pewnie zauważyłeś wszystko od kanalizacji, wentylacji czy dostępu do bieżącej, ciepłej wody działa tu wyśmienicie.
- No tak. Nigdy nie miałem żadnych problemów.
- No ale nic nie jest idealne i wszystko ma jakieś malutkie mankamenty. Czasem tak małe, że trzeba sporego zrządzenia losu, by to zauważyć.
- Acha... no i?
- Więc... na przykład jest tu wiele metalowych rur.
- Acha... no... to logiczne. I co z tymi rurami?
- No... mają różne funkcje. To raczej nieistotne, jakie dokładnie.
- Dojdziesz w końcu do sedna czy zamierzasz dalej ciągnąć temat rur?
- Cóż... ważne jest też rozmieszczenie pokoi. Zauważyłeś, że na przykład wasze pokoje znajdują się nad naszymi kwaterami?
- Naprawdę?
Zastanowiłem się chwilę nad rozkładem pomieszczeń. Nie byłem w każdym pokoju zamieszkałym przez upadłych. Właściwie to przychodzę tylko do ich bawialni i raz byłem w pokoju Mammona. No a każdy z nich ma własny pokój i niewielką łazienkę. Mają też ogromny balkon i bardzo możliwe, że coś jeszcze.
- No... i... hm... jakby to... wczoraj Lucyfer zaproponował nam uczczenie naszego sukcesu. No wiesz. Postawił na swoim, udało mu się przeforsować swoją propozycję, no a tak naprawdę to po prostu każdy powód jest dobry, by się troszeczkę zabawić. Dlatego wzięliśmy kilka butelek dobrego wina i postanowiliśmy odprężyć się trochę... w łaźni. Zamierzaliśmy posiedzieć tam trochę, zrelaksować się, pogadać... no takie tam. Najpierw zgarnęliśmy Asmodeusza, a później w czwórkę się tam udaliśmy. No i zaraz po wejściu, nim jeszcze się rozsiedliśmy i zaczęliśmy zażywać tej wspaniałej relaksującej kąpieli, dokonaliśmy pewnego zaskakującego odkrycia...
Z jakiegoś powodu poczułem niepokój. Miałem bowiem wrażenie, że podąża to w bardzo złym kierunku. Starałem się jednak to nieprzyjemne uczucie zignorować.
Właśnie dochodziliśmy do korytarza, który prowadził już niemal prosto do 'mojej' części budynku. Mammon zatrzymał się, objął mnie ramieniem i przysunął się nieco, po czym dokończył nieco ściszonym głosem.
- Dźwięk się strasznie niesie.
- ... C-co?
Nie byłem pewien czy dobrze zrozumiałem. Albo... po prostu chciałem sobie wmówić, że źle zrozumiałem. Poczułem, jak krew odpływa mi z twarzy. Mammon postanowił jednak rozwiać moje wątpliwości.
- Ależ spokojnie gwiazdeczko. Jesteśmy dorośli. To nic czego byśmy nie słyszeli. Chociaż... możesz być z siebie zadowolony. Wszyscy zgodzie uznaliśmy, że twój głos podczas kulminacyjnej części jest wręcz niespotykanie uroczy.
Upadły posłał mi szeroki uśmiech, poklepał delikatnie po ramieniu i odszedł, nucąc cicho pod nosem. Wpatrywałem się, jak po chwili znika za zakrętem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top