Rozdział 61


- W skali od jednego do dziesięciu, gdzie dziesięć oznacza 'będzie spoko', jak myślisz, jak wielką porażką będzie to spotkanie?

- Ujemne trzy.

   Powstrzymałem śmiech cisnący mi się na usta i spojrzałem na mojego chłopaka. Miał dość nietęgą minę.

- Widzę, że jesteś bardzo negatywnie nastawiony. Ja dałbym im ujemne jeden. Wydaje mi się, że nikt nie zginie. Wiesz... Rafael tam będzie. W razie czego zatamuje krwotok, powkłada wszystkie flaki z powrotem do środka, zaszyje ładnie...

- Niemniej jednak to nie może się skończyć dobrze.

- Ariel... trochę pozytywnego myślenia. Rozumiem, że to upadli zorganizowali to... wydarzenie towarzyskie, ale chyba będą przeważać anioły. Czyli ci... mądrzejsi.

- ... Chodźmy już i miejmy to z głowy.

- I o właśnie takim podejściu mówię. Na pewno nic się nie uda, jeśli będziesz od razu zakładał, że się nie uda.

- No dobrze... załóżmy, że może nie będzie to całkowita katastrofa.

- No widzisz! Trzeba było tak od razu.

   Tak mówiłem, ale sam nie byłem zbytnio przekonany. Nie miałem też pojęcia, co Lucyfer zaplanował więc... cóż... zapewne będzie ciekawie. Niepewnie weszliśmy do lokalu.

   To ewidentnie coś na wzór karczmy. Byliśmy tu już nawet kiedyś z Arielem. Podczas Równonocy. Wnętrze było bardzo przestronne. Stoły i stoliki ustawiono tak, by było pomiędzy nimi luźno. W centrum pomieszczenia było nawet trochę więcej wolnego miejsce zapewne na wypadek, gdyby komuś zachciało się trochę potańczyć. Wnętrze oświetlał przyjemny blask świec ustawionych na pięknym żyrandolu.

   Od razu powędrowaliśmy w stronę największego stołu w głębi pomieszczenia. Zmieściłoby się tam z dwanaście osób. Może więcej, gdyby przysunąć krzesła. Chwilowo nie było jednak takiej potrzeby. Mimo wszystko... frekwencja była dość wysoka. Ze skrzydlatych nie przyszli tylko Haniel (Z oczywistych przyczyn) i Raziel (Nie wiem, dlaczego no ale mnie to nie dziwi). Ale reszta... przyszła.

   Mieli na sobie zwykłe codzienne ubrania. Nic eleganckiego. Wyglądali wręcz jak przeciętne anioły. Gdybym ich nie znał i mijał na ulicy, nie zwróciłbym na nich kompletnie uwagi.

   Ponadto... mój wuj też tutaj był. To w sumie dawało prawie pół na pół. Pięciu upadłych i sześcioro aniołów. Jeszcze na dodatek usiedli naprzeciw siebie. Rogaci po jednej stronie, skrzydlaci po drugiej. Hm... Co może pójść źle?

   Na stole były przekąski, ale przede wszystkim liczne butelki z najróżniejszymi rodzajami alkoholów. Z tego, co zrozumiałem, Lucek właśnie próbował namówić swoich skrzydlatych znajomych do skosztowania któregoś z nich. A jako że anioły to głównie abstynenci lub fani słabego wina to nie wyglądali na przekonanych.

- No dalej... Mam sake, wino, wódkę, whisky, bimber... Do wyboru do koloru.

   Zafiel postanowiła zniżyć się do poziomu upadłego i odpowiedzieć.

- Nie czuję się zainteresowana możliwością utraty kontroli nad własnymi działaniami.

- Och przecież nie każę wam od razu iść na całość, ale napijcie się czegoś na rozluźnienie.

- Gdy ostatnio się za bardzo rozluźniłeś, to na ulicach Nieba pojawiły się pewne niestosowne rysunki i jeszcze bardziej niestosowne napisy.

- Jeszcze mi nic nie udowodniłaś.

- To kwestia czasu.

- No ale przyznajcie... Haniel to kutas.

   Zapanowała kompletna cisza. Anioły spojrzały na siebie, ale nikt się nie odezwał. W sumie ich milczenie było doskonałą odpowiedzią. No bo... nikt nie zaprzeczył. W końcu ciszę przerwał Gabriel.

- Haniel jest... hmm... jakby to ująć...

- Dupkiem.

- ... Lucyferze... nie wiem, czy takie słowa...

- Sukinsynem? Chamem?

- Haniel jest trudny.

- ... W sensie... jest dupkiem.

- ... Tak.

- No widzicie? Jednak w czymś się zgadzamy. Byłeś świadkiem nefalemie.

   Dopiero teraz wszyscy zwrócili na mnie uwagę. Wziąłem sobie krzesło i przystawiłem obok mojego wuja, który siedział na brzegu. Ariel zrobił to samo i usiadł po mojej prawej.

- Mnie w to nie mieszajcie. Ale tak... Haniel to szmata.

- Doskonale! Więc... na czym stanęliśmy? Ach tak. Więc czego chcecie się napić?

   Gdy Lucyferowi odpowiedziała cisza, myślałem już, że odpuści, ale on najwyraźniej miał jeszcze jakieś asy w rękawie.

- Doskonale. Rozumiem. Nie jesteście przyzwyczajeni do takiej formy rozrywki. W takim razie... co powiecie na grę?

- ... Grę.

   Rafael wypowiedział to słowo, marszcząc mocno brwi, jakby wiedział, że pod tym słowem może kryć się wiele. I podejrzewam, że wiele się kryło.

- Tak. Jedna z najprostszych i najpopularniejszych gier wśród ludzi. Pomaga się... rozluźnić i odrobinę zapoznać. Doskonała na takie towarzyskie spotkanko jak nasze. Jedna króciutka rundka by każdy z nas miał szansę spróbować. Zasady są proste. Po kolei każdy mówi coś, czego nigdy nie robił. Banalne prawda? Przykładowo... Nigdy nie widziałem żywego smoka. Jeśli któreś z was widziało smoka, musi wypić. Jeśli nie, wtedy nie pijecie. Tak po kolei każdy mówi o czymś, czego nigdy nie robił. Na początek zaczniemy od małych porcji alkoholu.

   Jak na zawołanie Mammon zniknął i po chwili wrócił z ponad tuzinem niewielkich szklanych kieliszków. Postawił je przed każdym i nalał do nich przezroczystego płynu.

- Co wy na to?

   Anioły spojrzały na siebie, jakby coś między sobą uzgadniali. Tylko bez użycia słów a jedynie sceptycznych spojrzeń. W końcu Gabriel się wyrwał. Chyba najbardziej zależało mu na tym całym poprawianiu relacji.

- Myślę, że nie zaszkodzi spróbować. To w końcu... tylko gra.

- Dokładnie Gabryś. Podoba mi się takie podejście. Okej. Więc załóżmy, że moje wyznanie o smokach to pierwsza runda. Ktoś coś?

   Ariel podniósł kieliszek i jednym ruchem wlał sobie jego zawartość do gardła. Skrzywił się i odkaszlnął, po czym nalał sobie soku do szklanki i popił. To na pewno nie był niskoprocentowy alkohol. Kątem oka zauważyłem, że Belzebub także wypił. On oczywiście nie potrzebował popitki. Zadkiel natomiast patrzył na mojego chłopaka szeroko otwartymi oczami. W końcu nie wytrzymał.

- Widziałeś smoka?! Prawdziwy żywy okaz?!

- Cóż... w pewnym sensie tak. Mephistopheles jest mistrzem nekromancji. Po tym, jak zabrał nieco mocy Sky'a był w stanie przyzwać duszę smoka. Technicznie rzecz ujmując, nie był on żywy... Niemniej chciał mnie zabić i nie był wcale tak daleko od osiągnięcia celu. Uznałem, że skoro był na tyle żywy i materialny, by móc mi zagrozić, to według zasad gry powinienem chyba wypić.

   Lucyfer uśmiechnął się szeroko.

- Tak! Widzicie? To nie takie trudne. Doskonale... to teraz może w moje prawo. Asmodeuszu?

- Hm... Niech pomyślę... Nigdy nie... Nigdy nie straciłem kontroli nad sobą podczas walki.

   Mówiąc to, Asmodeusz posłał Gabrielowi wyzywające spojrzenie. Anioł je odwzajemnił... po czym podniósł kieliszek i wypił jego zawartość. Podobnie Zadkiel, Uriel no i... ja. Jak już w tym uczestniczę, to będę uczciwy. Alkohol palił mi gardło i prawie umarłem. Nie wiem co to jest, ale lepiej bym nie musiał pić tego zbyt dużo.

- Doskonale! Teraz Samael nasze radosne słoneczko.

   Mój wuj posłał Władcy Piekieł zabójcze spojrzenie, ale zastanowił się chwilę nad swoją odpowiedzią.

- Nigdy nie byłem pijany.

- Oj to się może zaraz zmienić!

   Po tych słowach szatan opróżnił swój kieliszek. Podobnie jak Mammon, Belzebub, Asmodeusz i ku mojemu zaskoczeniu Uriel, Gabriel i Michael. Ja i Ariel także wypiliśmy. Mammon skrzętnie pilnował, by każdy kieliszek został ponownie napełniony.

   No i teraz przyszła moja kolej. Nie bardzo wiedziałem co powiedzieć. Ale to było moja okazja, by ich zrobić w konia. Coś, czego ja nie robiłem, ale oni wszyscy na pewno robili...

- Nigdy nie... latałem przy użyciu skrzydeł.

   To było dobre combo. Tylko ja nie musiałem pić. Tak więc trafiłem w dziesiąteczkę. Następny był Ariel. Przyglądałem mu się uważnie, gdy ten zastanawiał się nad swoim wyznaniem.

- ... Nigdy nie wpadłem na drzewo podczas nauki latania.

   I to był widok warty zobaczenia. Niemal każdy przy stoliku skrzywił się lekko, po czym kieliszki poszły w ruch. Tylko ja, Ariel i Belzebub nie wypiliśmy. Gabriel nawet zaśmiał się lekko. Zastanawiał się nad czymś chwilę, po czym postanowił się tym z nami podzielić.

- Raz wleciałem w jakieś z takim impetem, że pękło.

   Zafiel prychnęła, po czym dodała coś od siebie.

- Zadkiel raz zaplątał się w gałęzie. Musieliśmy go ściągać. W dodatku zajęło nam to dobrą godzinę, bo uparł się, że mamy nie złamać przy tym nawet jednej gałązki, bo to było jego ulubione drzewo w naszym ogrodzie.

   Bohater historii uśmiechnął się lekko pod nosem, po czym spojrzał na wszystkich. No tak, teraz jego kolej.

- Nigdy nie ukradłem.

   Bez zawahania się wypiłem mój przydział. Ariel zrobił to samo. Podejrzewam, że buchnął co nieco podczas naszej wspólnej podróży. Nigdy jakoś się nie zastanawiałem, skąd wytrzasnął dla mnie ubrania czy jedzenie, gdy byłem ranny. Ku memu zaskoczeniu oprócz Lucyfera wypiła też Zafiel. Chyba poczuła, że musi się wytłumaczyć.

- Kiedyś... jak byłam dzieckiem... ukradłam ojcu miecz. Miałam zamiar go oddać, ale nie zdążyłam... bo go zgubiłam.

   Michael zmarszczył delikatnie brwi i uśmiechnął się lekko.

- Jak można zgubić miecz?

- Też się zastanawiam.

   Kobieta zaśmiała się i zauważyłem, że... właściwie każdy był w mniejszym lub większym stopniu rozbawiony. Nawet Samael uśmiechał się delikatnie pod nosem.

- A ty Lucyferze? Nie pomyślałabym, że musisz się zniżać do kradzieży.

- Och jak byłem gówniarzem, to ciągle coś kradłem Michaelowi. Czyż nie?

   Szatyn spojrzał na upadłego bardziej z rezygnacją niźli z gniewem.

- Byłeś niezwykle irytujący. W zasadzie nic się w tej kwestii nie zmieniło.

- Staram się, jak mogę, by ci urozmaicić życie... No już, już nie patrz tak na mnie... Zafiel?

- Nigdy nie dałam wianka komuś spoza rodziny.

   Tym razem wypili tylko Uriel, Samael i Zadkiel. Lucyfer wyszczerzył się w szerokim uśmiechu.

- Samuelu to dla mnie był ten wianek nieprawdaż?

- Zamknij się.

- No przecież rozumiem cię doskonale... Byłem takim przystojnym chłopcem. Nie martw się, nie tylko twoje serduszko skradłem...

- Możesz się przymknąć? Byłem dzieciakiem i nie wiedziałem jeszcze, że masz parszywy charakter.

- Ależ byłeś taki uroczy... Teraz już taki nie jesteś.

   Muszę kiedyś zapytać o ten wianek... W sensie... błagam, nie mówicie, że mój wuj cruschował Lucka... To by było... dziwne. Poza tym... po Samaelu spodziewałbym się lepszego gustu. Na szczęście nie miałem zbytnio czasu, by się nad tym zastanawiać, bo przyszła kolej Michaela.

- ... Nigdy nie opuściłem zajęć szkolnych... z własnej woli.

   Wypili wszyscy poza Zadkielem i Zafiel. Następny był Uriel.

- Nigdy nie przegrałem pieniędzy.

   Wszyscy zastanowili się chwilę, po czym swoje kieliszki opróżnili: Lucyfer, Mammon, Asmodeusz, Belzebub, Michael i Zafiel. Przyszła kolej Gabriela.

- ... Nigdy nie... nigdy nie złamałem komuś serca.

   Ciekawe. Patrzyłem na to kto podniesie kieliszek. Zrobili to Mammon (no kto by się spodziewał), Lucyfer, Ariel (podejrzewam że chodziło mu o sytuację z Laylą) i ku memu zaskoczeniu Samael.

   Następny w kolejce był Rafael i on zastanawiał się przez dłuższą chwilę.

- ... Nigdy nie byłem z mężczyzną.

   Przysiągłbym, że wszyscy po jego stronie stolika zachwiali się na swoich krzesłach. No... Ja też. Przyznam, że się nie spodziewałem. To było takie... dość prywatne wyznanie. W sensie... Rafael przyznał się tylko, że z mężczyzną nie był, jednak jednocześnie sprawił, że zaraz dowiemy się, kto z mężczyzną był. No, no...

   Anioły miały nietęgie miny, upadli natomiast wydawali się zachwyceni. Lucyfer nawet zaklaskał.

- Brawo! Tak się w to gra!

   Po tych słowach z niemal satysfakcją opróżnił swój kieliszek, po czym dodał jeszcze sprostowanie.

- Jakby ktoś z was moje aniołki nie zrozumiał, chodziło mu o seks.

   Więc... wypiłem. Ariel też. Podobnie Mammon, Asmodeusz i Belzebub. No i tutaj zrobiła się napięta atmosfera. Kto jeszcze wypije? No i... podniosły się dwa kieliszki. Jeden po mojej prawej, gdy Zadkiel wypił ze swojego a drugi po mojej lewej, gdy wypił Samael. Zapanowała długa cisza, którą na szczęście przerwał Belzebub, na którego przyszła kolejka.

- Nigdy nie dostałem kosza.

   Wypili: Lucyfer, Gabriel i Zadkiel po tym, jak dopytał się, co dokładnie znaczy dostać kosza. Podejrzewam, że liczył przygodę z Kushielem jako dostanie owego kosza. Mam nadzieję, że Mammon nie zrozumie tego jako sygnał do rozpoczęcia podchodów prowadzących do pocieszania... à propos pewnego złotookiego blond upadłego...

   Ostatni w kolejce był Mammon. Upadły uśmiechnął się perfidnie i mrugnął do Ariela.

- Nigdy nie byłem zaręczony.

   Resztkami sił powstrzymałem się przed wybuchnięciem śmiechem. Ariel posłał mu zabójcze spojrzenie, po czym wypił zawartość swojego kieliszka. Przez chwilę blondyn i szatyn mierzyli się wzrokiem. W końcu Ariel uśmiechnął się delikatnie i wyprostował na swoim krześle z wyraźnie zadowolenia na twarzy... Mam złe przeczucia.

- Mammonie wydaje mi się, że w poprzedniej rundzie nie byłeś zbytnio uczciwy.

- Nie rozumiem.

- Słyszałem od mojego przyjaciela, że ostatnio przyszedłeś do części dla służby i zostałeś dość ostro wyproszony z czyjegoś pokoju. Oczywiście nie znam szczegółów, ale mi to wgląda jednoznacznie, jakby ktoś nie był zainteresowany twoimi zalotami... Nie było tak?

   Upadły wpatrywał się przez chwilę w Ariela, a jego uśmiech powoli znikał. Zapanowała krótka chwila, w której trakcie wszystkie spojrzenia były skierowane na Mammona. Ten wahał się przez chwilę, po czym wziął swój kieliszek i opróżnił go szybkim ruchem.

   Ha... Mammon dostał jednak kosza od tego bruneta z dwukolorowymi oczami. No kto by pomyślał. A był taki pewny siebie.

   Cóż... Mammon to mój przyjaciel... ale Ariel to mój chłopak dlatego poklepałem go po kolanie, na co uśmiechnął się jeszcze szerzej. Był ewidentnie dumny zwycięstwa.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top