Rozdział 27

   Kolejne dwa dni były dość spokojne. Odbyło się jedno spotkanie, na którym omówiono między innymi to, co stanie się z Mephistophelesem. Upadły został uwięziony gdzieś w podziemiach Kapitolu. Nie wiem do końca, dlaczego, ale Zafiel rozkazała Hamonowi go pilnować. Z kontekstu wywnioskowałem, że miała to być jakiegoś rodzaju kara za błąd w dowodzeniu. Średnio mnie to obchodziło. Najważniejsze, że ten potwór jest pod kluczem.

   Jednak... czuję, że powinienem się z nim spotkać. Tylko po to, by upewnić się, że moje pierwsze spotkanie z nim nie będzie miało więcej negatywnych skutków takich jak koszmary czy chore wizje. Wolę mieć pewność. Chwilowo jednak... powiedzmy, że nie mam na to ochoty. Muszę jeszcze oswoić się z faktem, że w ogóle tu jest.

   Druga sprawa, którą omówiła Rada to kwestia laboratorium Mephisto i tego, co się tam znajduje. Wyznaczono grupę aniołów i upadłych, którzy mieli zabezpieczyć cały ten burdel.

   Trzecia sprawa to Samael i propozycja Lucyfera co do sprowadzenia go tutaj. Nie wiedziałem do końca co o tym myśleć. Samael jest młodszym bratem mojego ojca. Moim wujem. Ponadto może odpowiedzieć na tyle moich pytań. Jednak czy zechce to zrobić? Cóż niedługo zapewne się dowiem. Rada dała upadłym zielone światło.

   Dlatego właśnie teraz zmierzaliśmy przez ten sam cichy las co kilka miesięcy temu. Tym razem Oprócz mnie, Ariela i Belzebuba byli tu Lucyfer i dwójka wypożyczonych nam Virtui. Hamona z nami nie posłali. Kojarzyłem jednak tę dwójkę. Właściwie to kojarzyłem już sporą część Virtui. Jakoś tak często się wokół mnie kręcili. No a właściwie wokół Rady i Kapitolu. A że sam jestem tak jakby w Radzie i mieszkam obecnie w Kapitolu... no to się rozumie samo przez się.

   Wypadałoby chyba nauczyć się ich imion. W końcu dbają między innymi o moje bezpieczeństwo. Nawet jeśli robią to tylko dlatego, że otrzymali taki rozkaz, jestem im za to wdzięczny. Nie zapomnę tego, że jeden z nich był przy Arielu i pomagał mu, gdy w Niebie pojawiły się demony. Chciałem mu osobiście podziękować, jednak dowiedziałem się od Ariela, że obecnie został zwolniony z obowiązków. Nie za karę. Wręcz przeciwnie. Zafiel ponoć kazała mu odpocząć, ponieważ odniósł dość poważne rany i najzwyczajniej w świecie na ten odpoczynek zasługuje. Tak więc... został doceniony. No i muszę przyznać, że Niebo dobrze traktuje pracowników. Ciekawe ile zarabiają?

   W każdym razie była nas łącznie szóstka. Przyznam, że zdziwiło mnie nieco to, że Asmodeusz i Mammon postanowili nie iść z nami. Lucyfer jednak dość racjonalnie to uzasadnił. Ponoć chodziło o to by Samael nie czuł się zanadto osaczony. Dwóch wysłanników Piekła, dwóch Nieba plus dwójka neutralnych ludzi wystarczy. Ja natomiast miałem nieco inną teorię. Mianowicie wydawało mi się, że owa dwójka upadłych ma najzwyczajniej w świecie ciekawsze rzeczy do roboty.

   Mammon nie palił się zbytnio na wycieczkę. Asmodeusz natomiast przez większość narady był średnio obecny, po czym wnioskuję, że też zbytnio nie ekscytowała go możliwość odwiedzenia Samaela. No a tak poza tym i tak było nas sporo, więc w sumie sam także nie widziałem potrzeby zabierania kogoś jeszcze. No a Rada chyba podzielała moje zdanie.

   Gdy dotarliśmy na miejsce, wszystko wyglądało tak samo, jak ostatnio. Ta sama niepokojąca cisza i ponura atmosfera. Uschnięte kwiaty i szare niebo. Drzewa pozbawione liści i wyciekający z każdego kąta smutek. Gdyby depresja była miejscem, to właśnie tak by wyglądała.

   Jedyna różnica była taka, że tym razem Samael chyba na nas czekał. A może był to zwykły zbieg okoliczności i akurat tak się złożyło, że był na zewnątrz. Siedział na kamiennej ławce i spoglądał na rzędy martwych kwiatów i uschniętych krzewów róż. Gdy jednak się zbliżyliśmy, oderwał od nich wzrok i przeniósł na nas. Jego oczy były tak samo puste i ciemne jak ostatnio. Cóż... może nie były tak upiorne, jak pozbawione białek spojrzenie Belzebuba. Jego czarne tęczówki były mniej straszne a bardziej... smutne.

   Nie powitał nas. Nie odezwał się ani słowem. Po prostu wpatrywał się w nas ze znużeniem. Anioły pozostały z tyłu tak jak i Belzebub. Lucyfer natomiast stanął obok kamiennej ławki i rozejrzał się po ogrodzie z zadowolonym uśmiechem.

- Jak tu... ładnie.

- Czego ode mnie chcesz Lucyferze?

- Przyszedłem po ciebie.

- Wydawało mi się, że dałem ci jasno do zrozumienia, że nie chcę mieć nic wspólnego ani z tobą, ani z Niebem.

- Jednak wiele się zmieniło.

- Nic się nie zmieniło. Nie wiem, jak udało ci się sprzymierzyć z Niebem ani na czym polega wasza współpraca. Nie interesuje mnie to. Zostaw mnie w spokoju albo będę zmuszony sam cię stąd usunąć.

- Swojego bratanka też stąd usuniesz?

- ... Mojemu bratankowi także dałem jasno do zrozumienia, że ma tu nie wracać.

- To musi być u was rodzinne co? Przyjmujesz go równie serdecznie, jak jego ojciec.

   Samael drgnął, jakby Lucyfer szarpnął właściwą strunę. Białowłosy obrzucił mnie długim spojrzeniem, a ja starałem się nie odwrócić wzroku. On zrobił to jako pierwszy, przenosząc go na Lucyfera.

- Więc mój brat go odrzucił i teraz chcecie zrzucić odpowiedzialność za niego na mnie? Po co go tutaj przyprowadziliście? Myślicie, że będzie jakąś kartą przetargową? Naprawdę myślicie, że jest dla mnie coś wart?

- Jesteś taki sam jak Sariel. Obaj coś straciliście i chowacie się za swoją tarczą nienawiści do całego pieprzonego świata. Sariel jednak wykazuje przynajmniej jakąś chęć zemsty. Ty jesteś po prostu martwy.

   Samael zmrużył delikatnie oczy i powolnym płynnym ruchem wstał, stając twarzą w twarz ze złotowłosym upadłym.

- Naprawdę chcesz, abym zaczął pragnąć zemsty? Zastanów się nad tym Lucyferze, bo możesz tego żałować.

- Ależ chcę dać ci szansę zemsty. Na tych, którzy przyczynili się do twojego cierpienia.

- Dasz mi możliwość wybicia Rady? Doprawdy? Rzucisz mi Michaela do stóp?

- Nie. Pomogę ci znaleźć tych, którzy naprawdę odpowiadają za to, co cię spotkało.

- ... Więc teraz mi wierzycie tak?

- Nidy nie miałem wątpliwości co do twojej niewinności.

- Rada nie miała wątpliwości co do mojej winy.

- Teraz mają. I przeprowadzą ponownie proces. A ja zrobię wszystko, by prawda wyszła na jaw.

- Skąd ta zmiana?

- W Radzie byli zdrajcy.

- ... Zachariel.

- Tak... Między innymi. Skąd...

- Wiedziałem od początku. Nie... nie od początku. Od momentu, w którym pokazał mi swoje prawdziwe oblicze. Zachariel zawsze był pełen pychy... i zazdrości. To on odciął mi skrzydła. Ponoć cierpiał, iż musi dopuścić się takiego okrucieństwa w imię sprawiedliwości. A jednak gdy klęczałem przed nimi zakuty w kajdany... spojrzał mi w oczy i posłał pełen wyższości i zadowolenia uśmiech. Wiedziałem, że w jakiś sposób jest winny temu, za co ja byłem karany. Jednak nikt nie uwierzyłby w moje słowa. Przez wiele lat zastanawiałem się, dlaczego to akurat ja zostałem kozłem ofiarnym. W końcu uświadomiłem sobie, że Zachariel całe życie próbował być ponad mną i tego dnia w końcu mu się udało. Nie był to jedyny powód. Jestem jednak pewien, że główny.

- A więc chodź z nami i dowiedź swoich racji. Tym razem to Zachariel będzie klęczał przed tobą.

- To niczego nie zmieni.

- Odzyskasz honor.

- Po co mi honor?

- ... Będziesz mógł wrócić do domu.

- To już nie jest mój dom.

- ... Chodzi o twojego śmiertelnika?

- Wkraczasz na grząski grunt Lucyferze...

- Każdy z nas doświadcza straty.

- Co ty straciłeś? Przyjaciół? Nie. Są ci wierni jak nigdy wcześniej. Rodzinę? Nie. Sam ją odrzuciłeś. Miłość? Nie. Nikt nie odebrał ci tego, kogo kochasz. A może to, kim jesteś? Czy ktoś oberwał cię z twojego jestestwa? Sprawił, że stałeś się czymś, czego nienawidzisz? Nie. Dalej jesteś tym samym wiecznie zadowolonym, aroganckim sobą. Nie masz prawa mówić mi o stracie.

- ... Być może masz rację. Jednak skoro wciąż masz coś, co jest dla ciebie ważne, to powinieneś o to walczyć.

- Co? Co mi pozostało?

- Rodzina.

   Na chwilę zapanowała cisza. Poczułem mieszaninę zdenerwowania i strachu. Miałem wrażenie, że zaraz z ust białowłosego padną jakieś nieprzyjemne słowa. Nie chciałem ponownie słyszeć, że jestem nikim. Nie chciałem, by kolejny członek mojej rodziny mówił mi, że mnie odrzuca. Mój ojciec. Później moja babka, która nie nienawidziła mnie, jednak dała mi jasno do zrozumienia, że nie chce mieć ze mną nic wspólnego. A teraz mój wuj. Dlatego drgnąłem, gdy ponownie usłyszałem głos Samaela.

- Mój brat... porzucił mnie.

- A teraz ty porzucisz jego syna a swego bratanka? Po tym ile dla niego zrobiłeś?

- Obiecałem jego matce, że go ochronię. Zrobiłem to. Dotrzymałem obietnicy. Żadne przysięgi mnie już nie wiążą.

- Więc to, co teraz się z nim stanie jest dla ciebie nieistotne?

- Jest pod waszą opieką. Jest bezpieczny. Dotrzymałem obietnicy. Nie interesuje mnie co się z nim teraz stanie.

- Hm... więc naprawdę jego los jest ci obojętny. - Lucyfer położył dłoń na sercu i sztucznie smutnym i przejętym głosem kontynuował. - Ależ to okrutne... być takim zimnym dla własnego bratanka. Być obojętnym na to, co go spotkało... na to, jak łamano mu kości i bawiono się jego ciałem.

- ... O czym ty...

- Naprawdę myślałeś, że po tym, jak zostawiłeś go w ludzkim świecie, był bezpieczny? Gdybym nie wysłał swoich ludzi, by go znaleźli... Mephistopheles nieźle by się z nim zabawił.

- ... To nie jest moja wina.

- Cóż... wciąż wiele złego może go spotkać. Chcesz się od niego odciąć?

- To nie jest mój obowiązek.

- Nie... ale naprawdę nie zamierzasz nawet kiwnąć palcem?

- Nie.

- Hm... doprawdy jesteś zimny Samaelu. Alexis podejdź, proszę.

   Nie byłem pewien, o co upadłemu chodzi. Nie miałem siły, by grać w jego gierki. Wystarczająco dużo już usłyszałem. Jednak nie miałem ochoty się z nim kłócić, dlatego podszedłem, tak jak mnie prosił.

   Lucyfer delikatnie przyciągnął mnie do siebie tak, że stałem tuż przed nim, niemal dotykając plecami jego torsu. Samael natomiast przypatrywał się temu wszystkiemu, stojąc niecałe dwa metry ode mnie. Poczułem, jak Lucyfer kładzie jedną dłoń na moim ramieniu, ale nie przejąłem się tym zbytnio.

- Popatrz na niego. Trudno znaleźć między wami podobieństwo. Chociaż... czy ta determinacja i zacięcie na waszych twarzach nie są podobne.

- Nie wiem, do czego zmierzasz Lucyferze, jednak tracisz czas.

- Więc obojętne jest ci życie tego chłopca? Spójrz w jego wielkie błękitne oczy... czyż nie przypominają ci jakiegoś bezbronnego puszystego zwierzątka.

   Sam zaczynałem się zastanawiać, co chodzi mu po głowie. Chwilowo zachowywał się wręcz niepoważnie.

- Doprawdy piękne... takie ogromne, niewinne i pełne życia.

- Do sedna.

- Jeśli zginie, to ci je przyniosę. Będziesz mógł w nie spojrzeć i w końcu pokazać swoje prawdziwe uczucia. Szkoda, że martwy nie odwzajemni tego spojrzenia.

- To czy z wami pójdę, niczego nie zmieni...

   Poczułem, jak Lucyfer delikatnie muska moje włosy. Następnie jego palce spoczęły na moim policzku. Były to powolne, niewymuszone ruchy. Zupełnie jakby szukał jakiegoś zajęcia dla swoich dłoni.

- Nasz wróg ma jakiś większy plan Samaelu. Ty się w jakiś sposób w niego wpisałeś. Wygrał tamtą bitwę. Pokonał cię. Użył i wyrzucił. Dlatego powstań i w tej rozgrywce to ty zbij jego pionki.

- Dla ciebie to gra?

- A dla ciebie nie? Kto wygrywa wojny Samaelu? Ten, kto ma lepszy plan... i silniejsze pionki.

- To nie moja gra.

- ... Może podaruje ci je już teraz?

   Nagle palce opadłego znalazły się nico wyżej. Poczułem, jak jego paznokieć wbija się w skórę niebezpieczni blisko mojego oka. Poczułem irracjonalny strach. Głos Lucyfera stał się chłodny a ci, którzy stali za nami nie mogli dostrzec tego, co robił.

- Te oczy postrzegają świat inaczej... to oczy artysty nieprawdaż? Twój malarz miał takie same... jeśli je wydłubie, będą też tak samo martwe.

   Dostrzegłem w Samaelu ledwo zauważalną zmianę. Jego szczęka drgnęła, gdy mocno zacisnął zęby. Oczy otworzyły się nieco szerzej a ciało napięło się.

- Nie zrobisz tego...

- To wciąż ta sama gra Samaelu. Rzekłbym nawet, że to wciąż ta sama rozgrywka. A ty jesteś jej częścią od momentu, gdy cię oskarżono. To przez nią wpatrywałeś się w martwe oczy swojego ukochanego... i nawet jeśli będziesz udawał, że cię to nie dotyczy... musisz przygotować się na to, że zobaczysz kolejne. I albo zrobisz cokolwiek, by do tego nie doszło... albo zostaniesz tutaj... i dalej będziesz otaczał się śmiercią. Nie uodporni cię to jednak na to, co przyniosą poczynania naszych wrogów.

   Poczułem, jak paznokieć upadłego przesuwa się wyżej. Mimowolnie spróbowałem jakoś odsunąć, ale jego druga dłoń unieruchomiła moją głowę. Mój strach nagle wzrósł, gdy poczułem, jak palec Lucyfera zsuwa się z kości i zaczyna przesuwać się w dół oczodołu. Moje serce przyśpieszyło, a ciało zamarło.

- Oczywiście żartowałem ale teraz tak sobie myślę, że nawet jak je wyciągnę, to uzdrowiciele jakoś to naprawią.

- Przestań.

- Słucham?

- Przerażasz go.

- Myślałem, że cię nie obchodzi.

- ... Możesz przestać. Udało ci się. Mam nadzieję, że jesteś zadowolony.

   Lucyfer zabrał swoje dłonie i ułożył je na moich ramionach.

- Ależ niezmiernie.

- Pójdę z wami. Jednak nie zamierzam uznać twojej ani niczyjej władzy.

- To dla mnie nieistotne.

- I nie baw się mną więcej.

- Ależ ja nie...

- Zabiję cię. Igranie ze śmiercią jest niebezpieczne Lucyferze.

- ... Mam nadzieję, że nasi wrogowie się o tym przekonają.










[To jest taka legit ilustracja do tego rozdziału]

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top