Rozdział XXXVII

   Zalany łzami wybiegłem przed hotel. Nie chcąc narażać się na czyjąś niepotrzebną uwagę, ruszyłem w stronę tylnego parkingu. Musiał być środek nocy, ale i tak sporo ludzi kręciło się po ulicach. W końcu to miasto, które w nocy ożywa.

   Było mi zimno, ale nie zwracałem na to uwagi. Na szczęście na parkingu nikogo nie było. Usiadłem na krawężniku w pobliżu latarni. To miejsce ze względu na swoje położenie było dość spokojne. Parking z trzech stron był bowiem otoczony przez budynki. Mogłem więc w pełni pogrążyć się w mojej depresji.

   Ariel mnie odrzucił. Chciałem mu oddać całego siebie, ale on mnie nie chciał. To nie tak, że się tego nie spodziewałem. Od samego początku... wiedziałem, że to zbyt piękne by mogło być prawdziwe. Kobiety, z którymi był Ariel, musiały być przepiękne... nie mam z nimi szans. Nie tylko jestem mężczyzną, ale w dodatku nie jestem nawet w pełni aniołem. Przecież anioły nie cierpią upadłych, a ja jestem upadłym. Biorąc pod uwagę to, co do tej pory zrobiłem... znacznie bliżej mi do upadłego niż do anioła.

   Chce wierzyć... Wierzę... że intencje Ariela były dobre... może naprawdę myślał, że coś z tego będzie... ale to niemożliwe.

   Już od dawna nie czułem takiej nienawiści do samego siebie. Gdybym był kobietą... i gdyby nie ta mroczna część mnie... mógłbym być z Arielem. To byłoby normalne. Ale tak nie jest.

   Nagle z drugiego końca parkingu dobiegły śmiechy. Zignorowałem je. Ktokolwiek to był, najwidoczniej dobrze się bawił, co jedynie jeszcze bardziej wpędziło mnie w mroczne myśli. Odgłosy jednak zbliżały się.

   Grupka czterech mężczyzn słaniając się na nogach, ruszyła w stronę auta stojącego kilka metrów na prawo ode mnie. Pięknie. Dlaczego ja zawsze muszę przyciągać do siebie kłopoty?

   Nieznajomi jednak zdawali się mnie nie zauważać i wspólnymi siłami starali się otworzyć drzwi samochodu. Najprawdopodobniej stan upojenia alkoholowego, w którym się znajdowali, skutecznie im to utrudniał.

   Powinienem ich zignorować. To byłoby najmądrzejsze. Co mnie obchodzi jakaś banda idiotów. Ale... ta trzeźwo myśląca część mnie nie mogła siedzieć bezczynnie. Ci ludzie byli kompletnie pijani. Wsiądą do tego auta i co dalej? Zabiją siebie i jakąś niewinną osobę, kobietę, dziecko... a może nawet całą rodzinę. Nie chce mieć kolejnych żyć na sumieniu.

   Wstałem i zbliżyłem się do mężczyzn, jednocześnie zachowując bezpieczną odległość. Zachwiałem się lekko, co nakłoniło mnie do przemyślenia własnego stanu trzeźwości. No ale skoro potrafię składać zdania, to chyba nie jest tak źle. Problem był inny. Jak miałem przemówić im do rozsądku?

- Nie powinniście prowadzić.

   Wszystkie cztery głowy zwróciły się w moją stronę. To byli młodzi ludzie. Najprawdopodobniej studenci.

- A cso my tu mamy?

   Jeden z grupy, blondyn w niebieskiej bluzie otaksował mnie wzrokiem. Dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę z tego, jak wyglądam. Kilka sekund temu ryczałem i policzki miałem wciąż mokre od łez, nie wspomnę już o tym, że bluza ledwo zasłaniała najważniejsze partie ciała. Nie do końca to przemyślałem.

   Trzech na czterech straciło zainteresowanie autem na rzecz mojej osoby. Jedynie wysoki szatyn najwidoczniej właściciel wciąż mocował się z autem.

- Co się sstało ślicznotko? Chłopak cię rzucił? Może chcesz się zabrać z nami?

   Najwidoczniej alkohol naprawdę potrafi zmienić najgorszą poczwarę w piękną niewiastę... Zignorowałem błędne zidentyfikowanie mojej płci i przeszedłem do sedna.

- Powinniście zamówić taksówkę. Zrobicie komuś krzywdę.

- Ale o cso ci chodzi piękna? My jesteśmy całkowicie trześwi prawda chłopcy?

   Grupka zgodnie pokiwała głowami. U jednego z nich wywołało to chyba niemiłe konsekwencje, bo przez chwilę wyglądał, jakby miał się zrzygać. Miałem dość. Nie byłem w nastroju do użerania się z tymi palantami.

- Zadzwonię po taksówkę. Nawet za nią zapłacę, tylko posłuchajcie tych ostatnich szarych komórek w tych pustych łbach i odejdźcie od tego samochodu.

- Posłuchaj paniusiu. Nie bęziesz nas tu obrażać...

   Mężczyzna najwyraźniej chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie dokończył. Jego kolega bowiem z triumfalnym okrzykiem otworzył drzwi auta. Koledzy z zadowoleniem poklepali go po plecach i zamierzali wsiąść do środka. Jeśli słowa nie działają, to czyny muszą.

   Nim szatyn wsiadł do auta, wyrwałem mu z dłoni klucze. Ten na chwilę patrzył na mnie zaskoczony, nim jego mózg połączył ze sobą fakty.

- C-co to ma być?! Oddawaj suko!

- Po pierwsze. Nie oddam. Zostawię je na recepcji w hotelu, gdzie możecie też zadzwonić po taksówkę.

- Słuchaj, jeśli myślisz, że nic ci nie zrobię, bo jesteś dobrą dupą, to się mylisz.

- Po drugie. Jestem facetem.

   Mężczyźnie popatrzyli na siebie z konsternacją, po czym najwidoczniej się zdenerwowali.

- Pedał jakiś kurwa.

   Odruchowo przewróciłem oczami. Mogłem się spodziewać takiej reakcji.

- Oddawaj to cioto!

   Jeden z mężczyzn złapał mnie za ramię. Próbowałem tego uniknąć, ale moje ciało nie do końca mnie słuchało. Uścisk mężczyzny był silny i wywołał u mnie mimowolny jęk bólu. Nie przewidziałem takiego obrotu spraw.

   Już byłem gotowy, na ostry wpierdol, gdy nagle ktoś oderwał ode mnie mężczyznę i pchnął go na ziemię. Byłem pewien, że zobaczę Ariela. Jednak ku memu zaskoczeniu moim oczom ukazał się brunet o ciemnoniebieskich oczach.

   West. Co on tu robił? Nim jednak zdążyłem wyrazić moje zaskoczenie, wilkołaka zaatakował blondyn. Biedactwo. Nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi. West nawet nie patrząc w stronę chłopaka, zablokował cios i wykręcił jego rękę, na co ten zareagował głośnym krzykiem. Brunet nie cackał się z nim i posłał tam gdzie poprzedniego.

   Pozostała dwójka nie wyglądała na tak pewnych, jak ich koledzy. Reszta bojowych zapędów uleciała z nich, gdy West wydobył z siebie ciche, acz przerażające warczenie.

   Mężczyźni złapali swoich próbujących wstać kolegów i ruszyli najprawdopodobniej tam skąd przyszli. West jedynie zamknął z trzaskiem drzwi auta, zabrał ode mnie kluczyki i zamknął je.

- Później odniosę je do recepcji. Teraz wracajmy do...

- Nie chcę.

- ... Dobra. Zrobimy to inaczej. Chodź.

   Mężczyzna złapał mnie i zaciągnął tam, gdzie przed chwilą siedziałem. Następnie usiadł, a ja nie wiedząc co robić, zrobiłem to samo. Przez chwilę panowała cisza. Brunet najwidoczniej nie planował nic powiedzieć.

- Co... co tu robisz?

- Przyszedłem za tobą.

- Po co?

- Bo mam cię pilnować.

- Nie potrzebuję niańki.

- ... Serio? Masz rację, jesteś chodzącym szczęściem i nigdy nie pakujesz się w kłopoty, takie jak na przykład bójka z czterema pijanymi osłami.

- Ok. Nieważne.

   Znów nastąpiła głucha cisza. O co mu chodziło? Po co tu ze mną siedział?

- West?

- Ta?

- Ty...

- No. Ja?

- Czy to prawda... czy ty naprawdę jesteś gejem?

- ... Tak. Jestem.

- ... Czy... zakochałeś się kiedyś w kimś?

   West posłał mi spojrzenie w stylu „Serio kurwa?". No co? Równie dobrze mogłem zasięgnąć porady sercowej...

- ... Naprawdę mnie o to pytasz?

- Przepraszam. Nieważne...

   Mężczyzna spojrzał na mnie, po czym ciężko westchnął. Ta wiem... Jestem męczący. To był ten rodzaj westchnięcia, którym obdarza się męczącego smarkacza. Jednak ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, wilkołak po chwili ciszy odpowiedział.

- Nie zakochałem się. Nigdy. Byłem zajęty innymi rzeczami.

- Ale... nigdy? Nawet... tak troszkę?

- ... Były... były sytuacje w których... uważałem kogoś za atrakcyjnego i czułem pewny pociąg... ale tylko tyle.

- Dlaczego tylko tyle?

- Bo tylko ja widziałem w nich potencjalnych partnerów. Oni szukali partnerek.

- ... Ta. Znam to.

- ... Słuchaj... u wilkołaków... jest trochę inaczej. Takim jak my jest naprawdę ciężko.

- A u ludzi nie?

- Nie rozumiesz. My mamy hierarchie. Ktoś taki jak ja... ma ciężko. Liczy się szacunek grupy. Jest samiec Alfa, Beta i tak dalej. Kobiety... kobiety są szanowane. Ale mimo wszystko mają mniejszą siłę przebicia niż mężczyźni i na szacunek muszą pracować dwa razy ciężej. Chyba że są partnerkami. Wtedy są tak samo ważne, jak ich partnerzy. Tacy jak my... jesteśmy najniżej. Nie traktują nas jak pełnoprawnego męskiego członka stada. Nie mamy szacunku... możemy go zyskać. Mnie się w końcu udało. Ale to trudna droga. Trudniej jest mi się utrzymać. Moje decyzje są podważane częściej niż innych. Moja siostra pomaga jak może... ale to też nie zawsze jest dobrze widziane. Rozumiesz prawda? Co ta za facet, którego musi bronić młodsza siostra. Dlatego... trudno jest znaleźć kogoś, kto byłby w stanie ponieść takie brzemię razem z tobą.

- Czyli i tak wszystko sprowadza się, do tego jaka jest twoja płeć.

- Nie zawsze. Jesteś wkurzony, pijany i wcale nie lepszy od tamtych idiotów. Wyśpisz się, wytrzeźwiejesz i będziesz żałował swoich decyzji. Co jest jednym z uroków bycia nieodpowiedzialnym smarkaczem. Teraz działasz pod wpływem uczuć, jesteś niepewny, boisz się. Jutro zupełnie inaczej spojrzysz na sprawę.

- Nie rozumiesz.

- Czego nie rozumiem?

- Co byś zrobił, gdyby ktoś, kogo kochasz, nie chciał cię?

- A więc uważasz, że osoba, którą kochasz, cię nie chce?

- Tak.

- Mylisz się.

- Skąd wiesz?

- Wiem. Po prostu musisz postawić się na jego miejscu. Jesteś młody, niedoświadczony, przeżyłeś wiele złego, a na dodatek jesteś pijany.

- ...

- Porozmawiajcie. Jutro. Dzisiaj przenocujesz w naszym pokoju. Musicie to obgadać, gdy się uspokoicie. Oboje.

- ... Tak myślisz?

- Tak. Nie masz się czym martwić. On cię kocha.

- Hm... Chwila... skąd wiesz, że jesteśmy razem?

- ... Domyśliłem się. A teraz chodź, bo przyciągasz kłopoty jak magnes.

   Mężczyzna złapał mnie za rękę i pociągnął w stronę hotelu. Puścił mnie dopiero pod drzwiami do pokoju.

- Mam spać z wami?

- Zdrzemnę się na sofie. Ty weźmiesz moje łóżko.

- Ale mogę...

- Nie dyskutuj.

   West praktycznie wepchnął mnie do pokoju i wskazał na jedno z łóżek. Ku mojemu zaskoczeniu oba były puste. Gdzie podziała się Jessi?

   Mężczyzna nie zamierzał mi jednak niczego tłumaczyć. Rozłożył się na sofie i podejrzewam, że zaczepianie go nie było dobrym pomysłem. Z braku lepszych możliwości grzecznie położyłem się na wskazanym miejscu. Lekko szumiało mi w głowie, mimo to zasnąłem szybko. Całą noc towarzyszyły mi jednak okropne koszmary.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top