Rozdział XIV

   Leżałem na ziemi i próbowałem złapać oddech. Czułem się, jakbym właśnie wynurzył się spod ciężkiej tafli wody. Pierwsze co zobaczyłem to ciemna drewniana podłoga, na której widniały czarna linie wzorów. Uspokoiłem oddech i kilkakrotnie mrugnąłem, by pozbyć się ciemnych plamek sprzed oczu. Powoli podniosłem się na klęczki.

   Znajdowałem się w dużym pomieszczeniu, które najprawdopodobniej było salą bankietową lub balową. Leżałem w kręgu podobnym do tego w kaplicy, jednak ten chyba nie był wykonany z krwi... A może? Linie były czarne, ale rozmywały się pod moim dotykiem, był to więc jakiś płyn. Przy jednej ze ścian stały potężne drewniane stoły a z góry zwisały ogromne żyrandole. Wszystko w znajomym gotyckim stylu znanym mi z gabinetu, który widziałem zaledwie wczoraj.

   Spojrzałem w bok i poczułem ból w klatce piersiowej. Ariel leżał na ziemi jakiś metr dalej. Nie ruszał się. Przybliżyłem się do niego i obróciłem na plecy. Oddychał, ale był nieprzytomny. To on złapał mnie za ramię. Próbował wyciągnąć z kręgu, ale zamiast tego, przeniósł się razem ze mną. Ale dlaczego się nie budził?! Ja byłem przytomny, więc czemu on nie był?!

- Ariel? Słyszysz mnie?

    Delikatnie nim potrząsnąłem, ale nic to nie dało.

- Ariel proszę cię, obudź się! Błagam!

- To nic nie da.

   Znajomy głos rozbrzmiał echem po pomieszczeniu. Spojrzałem w jego kierunku. Na tle ogromnego okna z widokiem na dziedziniec, stał Mephistopheles. Patrzył na nas wyraźnie rozbawiony. Zaraz zetrę mu ten uśmiech z twarzy.

- Co mu zrobiłeś?!

- Twój... przyjaciel, w przeciwieństwie do ciebie nie jest chroniony zaklęciami. Ponadto jego umysł jest niezwykle słaby. Gdy tylko się tu pojawił, wykorzystałem okazję i... powiedźmy, że jest teraz w lepszym miejscu, krainie snów i marzeń.

- Wypuść go. Obiecałeś, że nic mu nie zrobisz!

- Obiecałem? O ile dobrze pamiętam... powiedziałem, że nie zrobię mu nic, o ile nie będzie wchodził mi w drogę.

- Jest bezbronny! Nic ci nie zrobi! Po prostu... odeślij go stąd!

- Trudno jest pochwycić anioła, od kiedy Rada wprowadziła wszystkie te zakazy. Dlaczego więc mam go wypuszczać?

- Dałeś słowo!

- Moje słowo jest nic niewarte. Zresztą to ty złamałeś umowę. Anioł przyszedł za tobą, próbowałby mnie powstrzymać, gdybym go nie obezwładnił.

- ... Co zamierzasz mu zrobić?

- To samo co tobie.

- To znaczy?

   Mężczyzna najwidoczniej czekał, aż zadam to pytanie, gdyż jego usta rozciągnęły się w uśmiechu zadowolenia.

- ... Czy wierzysz... w istnienie duszy?

- Przestań pieprzyć i...

- Odpowiedz.

   Nagła zmiana tonu głosu mężczyzny sprawiła, że zastygłem w bezruchu. Ok. Muszę zyskać trochę czasu, może Ariel się zbudzi. Jeśli chce pogadać, proszę bardzo. Jest mi to jak najbardziej na rękę. Postanowiłem więc zagrać w jego grę.

- Ja... nie wiem. Chyba... chyba nie.

- Ja wierzę. Właściwie cała nasza rasa w to wierzy. To niejako podstawa naszej egzystencji. Powstaliśmy z magii. Wierzymy, że dusza jest właśnie tym. Naszym rdzeniem, naszą mocą. Przez tysiące lat czytałem księgi, prowadziłem badania, przeprowadzałem eksperymenty... wszystko po to, by odnaleźć tę niematerialną część, która jest źródłem naszej siły. Bo czy to nie niesprawiedliwe, że jedni rodzą się z potęgą, a inni nie są w stanie jej posiąść?

- Czy... czy to nie jest przypadkiem kwestia pracy?

- Może w przypadku siły fizycznej. Ale ja mam na myśli coś więcej. Dlaczego wśród naszej rasy istnieje tak ogromna różnica w sile? Dlaczego jedni rodzą się z potężnym darem, a inni muszą na tę moc pracować, a i tak nigdy nie osiągną tego samego poziomu?

- ... Nie wiem. Oświeć mnie.

- Nie mam pojęcia. To jednak nie jest już istotne. Odkryłem coś znacznie lepszego. Widzisz... nie wiem, czy można nazwać to duszą z... ludzkiego punktu widzenia, do którego zapewne przywykłeś, jednak nie ma wątpliwości, iż jest to źródło magii, która krąży gdzieś w każdym z nas. Nie tylko w aniołach i istotach, ale też ludziach, zwierzętach nawet roślinach. My anioły... - Mephistopheles zamilkł na chwile, spostrzegając swój błąd. Szybko jednak się poprawił. - ... Nasza rasa nazywa to aurą bądź siłą magiczną. Więc w ramach uproszczenia... nazwijmy to duszą. Bo widzisz, dostrzegłem także, iż za każdym razem, gdy odbieram żywemu stworzeniu całą tę siłę, odbieram mu także życie. Ponadto z chwilą śmierci cała ta siła znika... pozostaje przez pewien czas w ciele, a zwłaszcza w krwi... ale ostatecznie znika. Nie uważasz, iż to niezwykle interesujące?

- I co w związku z tym? Dalej nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

- Och, nie rozumiesz? Zamierzam zabrać twoją duszę.

    Powiedział to niezwykle lekkim i przyjaznym tonem. Słowa upadłego zmroziły mi krew w żyłach. On... on był szalony! Nie mógł... jak to w ogóle możliwe? Nie, nie mógł tego zrobić, blefował.

- Pieprzysz! Nie ma czegoś takiego jak dusza! Jesteś jebnięty!

- Doprawdy? Z każdą śmiercią... z każdym kolejnym odebranym życiem... czuję, jak wzrastam w moc. Zabijałem ludzi, ale to było za mało, nieważne jak wielu zniszczyłem. Istoty... one były lepsze, silniejsze, jednak wciąż niesatysfakcjonujące. Zgadnij, co przyniosło oczekiwane efekty.

   Nagle wszystko do mnie dotarło. Te wszystkie głosy... czy to możliwe, że były one... jego ofiarami? Mephistopheles był słaby, gdy opuszczał Niebo. Nagle w krótkim czasie znacząco wzrósł w siłę. On naprawdę był szalony...

- Zabijałeś własny gatunek. Anioły... upadłych? Odbierasz im moc... Jak?

- Wiesz... w średniowieczu ludzie nadali mi imię. Pożeracz dusz. Czyż nie adekwatne? Byłem swego rodzaju miejską legendą, straszono mną dzieci. – Upadły był widocznie dumny ze swego przydomka i reputacji. - Nie martw się, to nie zaboli.

- Wypuść Ariela.

- ... Dobrze. Zrobię to. Najpierw jednak zajmę się tobą, by mieć pewność, że nie zrobisz niczego nierozsądnego.

    Upadły powolnym krokiem ruszył w moim kierunku. Ariel dalej nie odzyskał przytomności. Podjąłem decyzję. Teraz nie chodzi już tylko o moje życie. Chwyciłem sztylet w dłoń i wstałem, przyjmując odpowiednią postawę. Mężczyzna, widząc to, zatrzymał się zaledwie kilka metrów ode mnie, udając szczerze zaskoczonego.

- Coś nie tak?

- Kłamiesz. Zabijesz go.

- Oczywiście. Nawet gdyby tu za tobą nie przyszedł, znalazłbym go i zabił. Dlaczego miałbym zmarnować taką okazję?

- Nie tkniesz go.

- Ty mnie powstrzymasz? To może być nawet interesujące. Okaże ci moją wspaniałomyślność i pozwolę wykonać pierwszy ruch.

    Mężczyzna stanął swobodnie i spoglądał na mnie z wyższością. Chwyciłem sztylet pewniej. Co powinienem teraz zrobić? Z której strony zaatakować? Może zrobić zmyłkę? Mephistopheles widząc moją niepewność, zaśmiał się kpiąco. Pieprzyć to.

   Rzuciłem się na mężczyznę z moją pełną szybkością. Zamachnąłem się sztyletem, celując prosto w jego serce. Przez moment myślałem, że mi się uda, jednak upadły wykonał unik w ostatnich chwili. Szybko wykonałem następny cios, ale ponownie trafiłem w pustkę. Ciąłem i dźgałem pod wszystkimi kątami jednak Mephistopheles unikał moich ciosów jakby od niechcenia, przy okazji cofając się małymi krokami. Obojętna postawa mężczyzny wywołała u mnie jeszcze większą złość. Dawałem z siebie wszystko, a on za każdym razem mijał moje ostrze dosłownie o milimetr.

- To wszystko?

    Głos mężczyzny mnie zaskoczył. Wykonywałem atak w jego prawy bok i nawet nie zauważyłem jego ruchu. Złapał mnie za rękę.

- Teraz mój ruch.

    Uśmiechnął się drapieżnie, a jego oczy błysnęły czerwonym blaskiem. Szarpnął mnie za rękę i jednym ruchem cisnął mną. Przeleciałem przez pomieszczenie i uderzyłem o ścianę. Straciłem dech w piersiach i przede wszystkim poczułem ogromny ból w głowie. To cud, że nie rozbiłem czaszki lub nie złamałem kręgosłupa.

   Świat wokół mnie wirował. Złapałem się za głowę i poczułem coś wilgotnego. Cofam to. Włosy z tyłu mojej głowy były mokre od krwi. Przynajmniej kręgosłup był cały. W prawej dłoni wciąż kurczowo trzymałem sztylet. Powoli podniosłem się na kolana, podpierając się rękami.

   Świat powoli zaczynał zwalniać a ja rozpoznawać kształty wokół. Na przykład parę czarnych, długich, wiktoriańskich butów przede mną. Zimna dłoń zacisnęła się na mojej szyi i uniosła do góry, pozbawiając oddechu i przygwożdżając do ściany. Mephistopheles spoglądał na mnie z wyzwaniem w oczach. Przyjąłem je. Wbiłem sztylet w jego bok i zobaczyłem delikatne zaskoczenie na jego twarzy. Mężczyzna odrzucił mnie jak szmacianą lalkę. Następnie spokojnie wyciągnął sztylet, obejrzał go dokładnie i rzucił nim w moją stronę. Upadł ze szczekiem tuż obok mojej twarzy, poplamiony czarną krwią. Na upadłym mój cios nie zrobił najmniejszego wrażenia.

- To wszystko?

    Wściekły chwyciłem za broń i podniosłem się z ziemi. Muszę wytrzymać jak najdłużej. Ariel na pewno się obudzi, wierzę w niego. Mephistopheles zbliżył się do mnie szybkim krokiem, ale to ja wykonałem pierwszy atak. Upadły ponownie uniknął go z łatwością i nasz taniec rozpoczął się na nowo. Tym razem postanowiłem spróbować go zaskoczyć.

   W pewnym momencie udałem atak sztyletem i w ostatniej chwili spróbowałem uderzyć go lewą pięścią. Byłem pewny, że się uda. Dlatego taki szok wywołało u mnie to, że mężczyzna z łatwością chwycił za moją rękę zaledwie ułamek sekundy przed ciosem. Z jego twarzy zniknął uśmieszek, który widniał na niej przez cały ten czas.

- Znudziło mi się.

    Mężczyzna wykręcił mi rękę, a ja mimowolnie krzyknąłem z bólu. Nagle na jego twarzy pojawił się szaleńczy uśmiech, który zmroził mi krew w żyłach. Pociągnął mnie mocno za nią, niemal wyrywając ją ze stawów, po czym uderzył w moje przedramię od dołu. Poczułem niewyobrażalny ból, a z mojego gardła wyrwał się nieludzki wręcz wrzask. Kość pękła na pół i przebiła się przez mięśnie i skórę. Straciłem władze w nogach i padłem na ziemię. Z mojego ramienia wystawał  kawałek kości.

   Ból odebrał mi zdolność myślenia. Wiłem się na podłodze w plamie własnej krwi. Usłyszałem szyderczy śmiech i poczułem silne kopnięcie prosto w brzuch, które odrzuciło mnie na kilka metrów. Sztylet wypadł mi z dłoni. Przeturlałem się kilkakrotnie po ziemi i zatrzymałem zaledwie kilka metrów od nieprzytomnego anioła.

   Spojrzałem na jego twarz. Delikatnie poruszał ustami. Żył, czuł coś, może śnił, ale był w pewnym stopniu świadomy. Powoli podniosłem się na klęczki. Moja ręka była wykrzywiona pod nienaturalnym kątem, a biel kości wywoływała we mnie paniczny strach. Pomyślałem... że naprawdę tu zginę. Traciłem krew zbyt szybko. Wiedziałem, jak to się skończy.  

   Podciąłem sobie żyły. Kilkakrotnie. Rany jednak szybko się zasklepiały. Wystarczy kilka minut i krwotok z rozciętej tętnicy zamienia się w zwykłe krwawienie. Ta rana nie zasklepi się, dopóki kość jest na zewnątrz, w takim tempie wykrwawię się w ciągu kilkunastu minut. Nie jestem też w stanie walczyć. Muszę coś z tym zrobić. Jakoś to powstrzymać. Jeśli... jeśli nastawię kość rana przynajmniej powierzchownie powinna się zagoić...

   To zaboli... bardzo. Nie myśl o tym Sky. Może i zaboli, ale najprawdopodobniej uratuje ci życie. Chociaż z medycznego punktu widzenia, to samobójstwo... dla człowieka. Ja nie jestem człowiekiem. To mnie nie zabije... prawda? Krwotok mnie zabije. Jeśli kość wróci na swoje miejsce... krwotok ustanie... przynajmniej w teorii.

   Wziąłem głęboki oddech, chwyciłem za nadgarstek lewej dłoni, pociągnąłem lekko do tyłu, co wywołało falę bólu, po czym bez zastanowienia szarpnąłem mocno do góry. Wrzasnąłem, zdzierając sobie gardło, po czym zapadła ciemność i padłem na ziemię nim dostrzegłem czy się udało.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top