Rozdział IV

Ariel

Nie ma go. Jego torba została w mieszkaniu, ale buty zniknęły. Nie znalazłem też żadnych oznak walki, więc wszystko wskazuje na to, że mieszkanie opuścił z własnej woli. Ale dlaczego? Samuel mu kazał? Najprawdopodobniej tak. Zwabił gdzieś, gdzie miał większe szanse. Gdzie nie ma zaklęć ochronnych. Pytanie po co? Miał wiele okazji, by zabrać chłopca, chociażby wtedy gdy się spotkali. Chciał się mnie pozbyć? Zaprowadził do Lilith, by ta mnie zabiła... jednak nie mógł przewidzieć, jak kobieta się zachowa. Równie dobrze mogła również jego pozbawić życia...

Cholera! Wiedziałem, że nie można mu ufać. Przeklęty mieszaniec. Jeśli chłopcu spadnie, choć włos z głowy... spokojnie. Muszę się uspokoić i połączyć ze sobą fakty. Tak więc... naprawdę potrzebował informacji od Lilith... czyli początkowo jego intencje były szczere. Musiały zmienić się w trakcie. Dlaczego? Powód jest nieistotny. Sky nie jest mu do niczego potrzebny, zwłaszcza że nie wie, kim naprawdę jest, a więc zabrał go z czyjegoś polecenia. Kogo? Na pewno nie aniołów. Chociaż... wciąż martwi mnie ten złotooki mężczyzna, którego spotkał Sky. Jednak zakładając, że to nie anioł... musiał być to upadły. Na pewno nikt ze świty Lucyfera. Ktoś, komu Sky byłby potrzebny... Może Asmodeusz? Jest w konflikcie z Lucyferem. Być może przy pomocy chłopca chce uzyskać nad nim przewagę... ale nie widziano go od dłuższego czasu istnieje więc małe prawdopodobieństwo by słyszał o Sky'u. W takim wypadku pozostają... Asbiel i Hakael, są jednak zbyt nisko w hierarchii, Wątpię, by mogli dokonać czegoś bez wiedzy Lucyfera. A więc Azazel... lub Mephistopheles. Proszę, niech to będzie Azazel.

Zabrałem wszystkie pozostawione rzeczy chłopca, po czym wyszedłem z mieszkania. Sam nigdy go nie znajdę. Potrzebuję pomocy. Muszę znaleźć jakiegoś specjalistę. Nie wiem nawet gdzie zacząć szukać... ale znam kogoś, kto wie. Godzinę później stałem pod wysokim murem otaczającym willę. Wampirzyca musi mieć informację o kimś, kto może mi pomóc.

***

Sky

Drzwi otworzyły się z hukiem, a do pokoju wpadł Sam. Minęło jakieś osiem godzin od jego wyjścia i szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że wróci tak szybko. No a jeszcze bardziej nie spodziewałem się tego, po co wróci. Mężczyzna rzucił na łóżko niewielką czarną torbę.

- Co to?

- Twoje rzeczy.

- Co! - Szybko zajrzałem do torby. W środku był sztylet, pistolet, telefon, portfel i moja bluza. - Co ty...

Zanim zdążyłem wyrazić moje niedowierzanie, mężczyzna uwolnił mnie z metalowej obręczy, która od przeszło tygodnia więziła mnie w pokoju.

- Wstawaj, musimy się śpieszyć. Masz być cicho i się mnie słuchać. Jasne?

- Co?!

- ... Której części w „masz być cicho" nie zrozumiałeś?

- Co ty wyprawiasz?

- Tak trudno się domyślić? Zabieram cię stąd.

- Dlaczego?

- ... Ja... już chyba wiem, dlaczego Mephistopheles chce cię mieć i... nie podoba mi się to, jasne? Nie zamierzam... brać odpowiedzialności za to, co mogłoby się stać ponadto... możliwe, że mam niewielkie, powtarzam, nieznaczące, wręcz niezauważalne wyrzuty sumienia.

- Mam ci zaufać? Skąd mam wiedzieć, że nie zabierasz mnie prosto na jakąś czarną msze, by złożyć w ofierze.

- Nie masz wyboru. Albo tu zostaniesz, albo pójdziesz ze mną. Wybieraj. - No cóż, trudno odmówić mu racji.

- Pójdę z tobą, ale jak to wszystko się skończy, to cię zabije.

- Ustaw się w kolejce. Jak stąd wyjdziemy, to nie znajdę dziury, w której mógłbym się ukryć.

Wstałem i założyłem bluzę, sztylet włożyłem za pasek, a pistolet chciałem włożyć do dużej kieszeni bluzy, ale ostatecznie postanowiłem go zostawić, gdyż bez amunicji był bezużyteczny i jedynie zawadzał. Sam otworzył drzwi i najpierw wyjrzał przez nie, a następnie kiwnął w moją stronę, dając znak, bym za nim podążał. Wow. Poczułem déjà vu. Widziałem tę samą scenę w tylu filmach szpiegowskich, a teraz sam jestem jej uczestnikiem. Zauważyłem, że Sam także miał broń. Noże przy pasku i pistolet. Prawdziwy izraelski Rambo. Wyszliśmy na korytarz, pół-wampir szedł przodem a ja dosłownie dwa kroki za nim.

- Gdzie jesteśmy? - Zapytałem konspiracyjnym szeptem.

- Domyślam się, że nie zamilkniesz. W Massachusetts a konkretnie w Boston na Granicy. Jutro mieliśmy wyjechać do Rumunii.

- Rumunii?

- Tak.

- Czemu do Rumunii?

- Nie wiem, podejrzewam, że lubi tamtejszy klimat. No i jest tam dużo magii. Złej magii.

- Chwila... Rumunia... Transylwania? To jakiś pieprzony Dracula?

- Myślę, że by się z Vładem palownikiem dogadali. Podobne hobby.

- W sensie?

- No na przykład tortury.

- ... Okej, przypominam, że chciałeś mnie mu oddać.

- Nie torturowałby cię... chyba.

- O to super. Zabiłby mnie szybko.

- ...

- Chwila. Nie zaprzeczasz?

- ... Nie.

- Dupek.

- Również nie zaprzeczę.

Rozejrzałem się wokół. Korytarz miał beżowe ściany, a podłoga była pokryta ciemnobrązową wykładziną. Mijaliśmy jedynie kolejne ciemnobrązowe drzwi z niewielkimi metalowymi numerkami, 107, 106, 105, 104... Na końcu korytarz zakręcał. Ścianę natomiast zdobiło duże okno z pięknym kolorowym witrażem przedstawiającym geometryczny wzór. Tuż za zakrętem znajdowały się dość szerokie schody ze zdobionymi dębowymi poręczami.

- Czy my jesteśmy... w hotelu?

- Mniej więcej.

- To znaczy?

- Na pierwszych 3 piętrach jest kasyno. Później restauracja, siłownia, spa...

- Na którym piętrze jesteśmy?

- 41 teraz schodzimy na 40.

- Dlaczego nie pojedziemy windą?

- Bo to byłoby, jak ucieknie z więzienia głównym wyjściem.

- Aha, ok.

- Zresztą na Granicy winda nie zawsze działa sprawnie. Niektóre elektroniczne urządzenia tutaj świrują.

- Czyli mamy zejść 40 pięter w dół po schodach?

- Tak.

- I nikt nas nie zauważy?

- Nie wiem. Mam taką nadzieję. Od dawna nie widziałem kręcących się w pobliżu Atarangów więc mam nadzieję, że je stąd odesłał.

- No tak. Były z tobą, gdy postanowiłeś mnie zwabić i zastrzelić.

- Postrzelić. Nie zamierzałem cię zastrzelić.

- Och, rzeczywiście to zupełnie zmienia postać rzeczy.

- ... No przecież przyznałem, że jestem dupkiem.

- Ale nie przeprosiłeś.

- Po co? I tak mi nie wybaczysz?

- No nie wiem, mógłbyś chociaż spróbować.

- ... Przepraszam.

- Udław się swoim „przepraszam".

- Czekaj co? Przecież sam chciałeś, żebym cię przeprosił.

- Tak. Ale nie mogę tak po prostu ci wybaczyć. Musisz się bardziej postarać.

- ... Jesteś cholernie irytujący.

- Wiem.

- Naprawdę nie mogę cię zrozumieć. Co tobą jest nie tak?

- Wszystko.

- Ok. Dobra. Jak chcesz.

Aby opuścić piętro hotelowe, najpierw musieliśmy przejść przez duży przestronny hol, w którym znajdowała się recepcja. Właśnie mieliśmy przejść przez ogromne dębowe drzwi, gdy zauważyłem coś przebiegającego przez korytarz.

- O mysz!

- Co?

- Mają tu myszy. Ile gwiazdek ma ten hotel?

- To nie mysz... kurwa. Szybko, pośpiesz się!

Sam złapał mnie za ramię i pociągnął w stronę recepcji. Dobiegliśmy do wyjścia, lecz gdy Sam przekroczył próg, szybko wepchnął mnie z powrotem do pomieszczenia, zamknął drzwi i jednym ruchem zablokował je stojącym obok regałem z książkami. Po chwili usłyszałem głośny huk. Coś uderzyło w drewno.

- Kurwa!

Okrzyk Sama nie wskazywał na nic dobrego. Podejrzewam, że nie ma już co liczyć na ucieczkę pokryjomu.

- Co teraz?!

- Nie wiem. Chwila... winda. Musimy wrócić na pięćdziesiąte pierwsze. Na drugim końcu korytarza jest winda.

Kolejny huk rozległ się po pomieszczeniu. Drzwi prawie wypadły z zawiasów. Zaraz przejdą.

- No to chodźmy!

Złapałem Sama za ramię i pociągnąłem, jednak po chwili wyrwał mi się. Spojrzałem na niego zaskoczony. O co mu chodzi? Musimy uciekać.

- Sam?!

- Biegnij.

- Co?!

- Musisz dobiec do windy i udać się na parter, gdy tylko przejdziesz przez drzwi, opuścisz Granicę. Zaraz się przedostaną, nie zdążymy oboje, poza tym, zanim dojedziemy windą, one zdążą przed nami i zablokują nam drogę.

- Więc co zrobimy?!

- Ty uciekniesz, a ja tu zostanę i je przetrzymam.

- Co?... Nie!

- Nie gadaj, tylko idź!

- Nie! Możemy obaj uciec po prostu rusz się!

- Nie. Nawet jeśli zrobisz to, co mówię, masz niewielkie szanse... ale większe niż gdybyśmy mieli iść we dwoje.

- Sam... nie... przestań zgrywać bohatera. Nie jesteś w filmie po prostu...

- Sky! Jesteś dobrym dzieciakiem. Myślę... że mógłbyś zaprzyjaźnić się z moim bratem. Gdyby cię spotkał, na pewno by cię polubił. Masz rację, nie byłby zadowolony, gdyby wiedział, co zrobiłem... ale teraz zamierzam to naprawić. Pozwól mi na to.

- Sam... Jesteś idiotą! Największym, jakiego w życiu spotkałem!

- Wiem.

- Twój brat... na pewno już dawno ci wybaczył, nie musisz tego robić! Nie musisz niczego udowadniać!

- Tak wiem. Mój brat na pewno nie chowałby do mnie urazy. Po prostu skoro nie mogłem uratować jego, to uratuję ciebie. Idź.

- Sam nie! Ja nigdzie...

- O Boże dlatego nienawidzę smarkaczy!

Sam złapał mnie za ramię i dosłownie wyrzucił za drzwi. Wyrżnąłem w podłogę ze sporym impetem i gracją worka kartofli. Gdy otworzyłem oczy, przez chwilę jeszcze widziałem twarz Sama za zamykającymi się drzwiami. Zerwałem się, jednak zatrzasnęły mi się tuż przed nosem. Próbowałem je otworzyć, ale Sam musiał je czymś zablokować.

- Sam! Otwieraj, słyszysz! Sam! Saaam!!!

Waliłem w drzwi aż rozbolała mnie ręka. Nagle usłyszałem głośny huk i wystrzały z pistoletu. Idiota. I po co to wszystko. Wstałem i otarłem łzy. Ostatni raz spojrzałem na drzwi i pobiegłem w stronę schodów.

***

Samuel

Niech mi ktoś powie, co mi właściwie strzeliło do głowy? Jeszcze kilka dni i siedziałbym sobie spokojnie w nowym, większym mieszkaniu, znalazłyby sobie jakąś panienkę i spokojnie planował jak pozbyć się tego skurwiela, który zabił moją rodzinę. A tu proszę. Jestem w pułapce. Zaraz zginę. Czemu? Całe życie spędziłem tak, by było na moim. Zawsze szedłem na łatwiznę. Unikałem sytuacji, w których mógłbym przegrać. A ostatecznie skończyłem tutaj. Skąd te altruistyczne porywy? Może dlatego, że tak bardzo przypomina mi Amina. Ten sam wzrok pełen zapału i dobroci. Patrzą na świat z tą samą ekscytacją i determinacją... obaj tak samo niewinni, niezatruci tym popieprzonym światem.

Od tygodnia bez przerwy męczą mnie wyrzuty sumienia. Do tej pory nie miałem takich problemów, ale z drugiej strony... nigdy nie posunąłem się tak daleko. Mogę bez zawahania powiedzieć, że to najgorsza rzecz jaką w życiu zrobiłem. Co innego sprzątnąć po cichu jakąś szuję, a co innego wepchnąć do jaskini lwa niewinnego dzieciaka. Nie spodziewałem się, że będzie tak protestować, przecież zachowałem się wobec niego jak największa szuja... to dobry dzieciak. Gdyby tylko robił to, co mu się każe.

Wyciągnąłem pistolet i wycelowałem w drzwi. W końcu ustąpiły i rzuciły się na mnie dwa stwory. Strzeliłem kilkakrotnie. Jak się spodziewałem, nie zrobiło to na nich najmniejszego wrażenia. Rozpłynęły się na chwilę, jednak szybko zaczęły formować na nowo. Ponadto kolejne trzy wbiegły do pomieszczenia. To nic, muszę tylko powstrzymać je na dosłownie kilka minut. Pięć... nie myślę, że trzy wystarczą. Musi dobiec do windy... mam nadzieję, że działa.

Wyciągnąłem drugi pistolet z kabury przy pasie. W pierwszym skończyła mi się amunicja. Oddałem kilka strzałów. Stwory odradzały się zbyt szybko, ponadto było ich zbyt wiele. Strzeliłem do jednego, jednak zza niego wybiegł kolejny. Wycelowałem i ... nic. Koniec amunicji. Spróbowałem zrobić, unik jednak nie zdążyłem. Potężna szczęka zacisnęła się na moim prawym ramieniu. Odrzuciłem bezużyteczny pistolet, chwyciłem za przypięty do pasa nóż i wbiłem go prosto w łeb stwora. Runy na metalu zajaśniały a bestia rozpłynęła się w kłąb dymu. Ugryzienie było poważne. Zęby rozszarpały mięsień mojej dominującej ręki. Byłem zmuszony walczyć lewą. Chwyciłem pewniej nóż i przygotowałem się do odparcia ataku.

Zaatakowało mnie dwóch na raz. Jednego zlikwidowałem nożem, drugiego odepchnąłem silnym kopnięciem, dzięki czemu zyskałem nieco czasu, po czym uporałem się także i z nim. W pewnym momencie zaczęło to przypominać niemal taniec. Bez chwili wytchnienia odpierałem ataki i zadawałem ciosy. Jednak szybko zaczynałem się męczyć. Wokół mnie było mnóstwo dymu utrudniającego widoczność. Ponadto utrudniał też oddychanie, był niemal trujący. Czułem jak z każdym wdechem moje płuca płoną. Wilk zaatakował mnie z prawej, skoczył wysoko, co ja wykorzystałem i wbiłem nóż prosto w miejsce gdzie powinno znajdować się serce. To był błąd.

Zwierzę zmieniło się w kłąb dymu tuż przed moją twarzą. Straciłem widoczność na dosłownie dwie sekundy. Poczułem rozrywający ból w lewej łydce. Straciłem równowagę i odruchowo spojrzałem w dół. Zwierzę wbiło zęby głęboko w mięsień, jednak nie mogłem go zaatakować, byłem unieruchomiony. W tym momencie uświadomiłem sobie, że to koniec. To wydarzyło się dosłownie w ciągu sekundy, jednak dla mnie czas jakby się zwolnił.

Usłyszałem stukot łap naprzeciwko mnie, podniosłem głowę i zaatakowałem, mimo że wiedziałem, że i tak nie zdążę. Zwierzę było już wyciągnięte w skoku i zanim w pełni dotarło do mnie, co się dzieje, wilcze szczęki zacisnęły się na moim gardle. Wbiłem nóż w plecy zwierzęcia, jednak nie miało to już znaczenia. Jasna tętnicza krew trysnęła z rany i dotarło do mnie, że właśnie umieram.

Naprawdę umieram... Padłem na ziemię i przez chwilę widziałem, powiększającą się w niezwykłym tempie kałużę krwi... no i ten okropny ból. Obraz zaczął się rozmazywać, jednak do samego końca myślałem trzeźwo. Byłem w pełni świadomy tego, że umieram. To dość stereotypowe, ale... naprawdę całe życie przeleciało mi przed oczami. Widziałem uśmiechniętą twarz mojej matki... ojczyma... i brata. Pomyślałem, że może już nie żyję, że to koniec, ale przez chwilę zobaczyłem jeszcze twarz Sky'a i przeszło mi przez myśl... że tak bardzo różni się od Amina... a jednak w jakiś sposób są podobni. Nagle ogarnął mnie spokój. Poradzi sobie... Jest silny... i cwany. Mogę go zostawić...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top