Rozdział XX
Zawsze marzyłem, by wyjechać za granicę. Zobaczyć trochę świata. Zwiedzić jakieś interesujące miejsca. Szczerze mówiąc, nigdy nie sądziłem, iż to marzenie się spełni. No i może nie spełniło się w stu procentach, bo jakby nie patrzeć nie są to moje wymarzone wakacje... ale właśnie byłem w Niemczech!
Szliśmy chodnikiem wzdłuż ulicy o nazwie, której nawet nie próbowałem wymówić. Miasto było ładne, ale nie różniło się zbytnio od tego, co można zobaczyć w Ameryce. No cóż, świat jest teraz globalną wioską. Mimo wszystko chłonąłem wszystkie widoki z ogromnym entuzjazmem. Ludzie wokół mówili w języku, którego nie znałem i wszystkie słowa brzmiały dla mnie niezwykle zabawnie. Niemiecki to strasznie dziwny język i wątpię, czy byłbym w stanie się go nauczyć. Brzmi strasznie szorstko i twardo. Ariel i Belzebub najwidoczniej rozumieli wszystko doskonale i mam przeczucie, że równie dobrze radziliby sobie w Japonii, Rosji czy wśród jakiegoś niewielkiego afrykańskiego plemienia. Podejrzewam, że mieli dużo czasu, by się wszystkich tych języków nauczyć...
Belzebub nie powiedział nam, gdzie dokładnie się udajemy. Po prostu oczekiwał, że będziemy grzecznie za nim podążać. Tak zresztą robiliśmy.
- Dlaczego nas tam nie teleportujesz? Nie, żebym chciał to powtarzać... - Ścisnęło mnie w żołądku na myśl o ponownym skorzystaniu z mocy upadłego.
- Ponieważ to niebezpieczne. Równie dobrze moja moc może was skrzywdzić lub odrzucić. Potrzebuję pełnego skupienia i wiele energii, by użyć tej mocy na sobie. Przeniesienie nawet jednej osoby jest niebezpieczne. Jeśli coś zakłóciłoby przepływ energii, konsekwencje mogłyby być... nieprzyjemne. Dlatego użyję jej tylko w sytuacji życia i śmierci. Działa to na zasadzie podobnej do wrażliwego i niestabilnego przejścia.
- Czyli... mogło nas rozerwać na pół?
- Teoretycznie tak.
Szczęka mi opadła. Błagam, niech to będzie żart. Wyglądało jednak na to, że Belzebub był śmiertelnie poważny. Świetnie. No bo ile razy dziennie można ocierać się o śmierć? No cóż, ja na pewno podnoszę średnią. Upadły widząc moją minę, postanowił nieco sprostować.
- Wiem, kiedy tracę kontrolę nad własną mocą. Gdyby taka sytuacja się zdarzyła, nie ryzykowałbym, że zginiecie. Musiałbym po prostu przerwać zaklęcie... dla was. Ja nie mogę tego zrobić. Muszę przenieść się w miejsce docelowe.
Ariel wydawał się zaintrygowany. Spoglądał na upadłego z mieszaniną ciekawości i chyba... uznania.
- Jakie są ograniczenia dotyczące miejsca, w które się przenosisz? – No proszę! A od kiedy on taki gadatliwy?
- Potrafię przedostać się w niemal każde miejsce, które nie jest chronione silną magią. Tyczy się to również innych światów. Stąd mógłbym udać się wprost do Piekła. Umieściłem tam jednak znak, który mi to umożliwia. Bez wcześniejszych przygotowań mogę przenieść się na odległość kilku tysięcy kilometrów. Jest to jednak wyczerpujące.
- To niezwykła umiejętność. Wydaję mi się, że można ją wpisać w magię przestrzenną.
- Bliżej jej do manipulacyjnej, ale owszem to słuszne spostrzeżenie. Opiera się jednak na magii cienia.
Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym oni mówią. Myślałem, że jest pięć... nie sześć rodzajów magii... a może nie? Ok. Poddaję się. Jestem laikiem. Anioł i upadły kontynuowali rozmowę przez kolejne dwadzieścia minut. Zaczynałem czuć się zazdrosny. To mój Ariel. Pierwszy go znalazłem. Mógłbym dołączyć się do konwersacji gdym wiedział, czego właściwie dotyczy. Dlaczego nie porozmawiamy o pogodzie? Która nawiasem mówiąc, była okropna. Zimno, wieje wiatr i jeszcze chmury wskazują, że może spaść deszcz. No bo tylko tego mi jeszcze do szczęścia potrzeba.
Nagle Belzebub zatrzymał się, a ja prawie na niego wpadłem, bo zapatrzyłem się na gorącego kolesia stojącego na przystanku. No co? Jestem wolny i w dodatku jestem sfrustrowanym seksualnie nastolatkiem. Normalni chłopcy w moim wieku o tej porze oglądają filmy na stronach z porno. A ja co? Chodzę za facetem moich marzeń świadomy tego, że nie dla psa kiełbasa... jakkolwiek dwuznacznie by to nie zabrzmiało... Na czym to ja? A no tak. Dlaczego właściwie się zatrzymaliśmy?
Wyjrzałem zza pleców upadłego i moim oczom ukazała się... brama cmentarna...
- Proszę, nie mów mi, że to tutaj.
- Dobrze. Nie powiem.
Po tym stwierdzeniu upadły po prostu ruszył w kierunku bramy. Oczywiście. Jakżeby inaczej... Ruszyliśmy za Belzebubem w kompletnej ciszy, co wcale nie pomagało. Było zimno, pochmurnie i strasznie. Cmentarz był duży i wygląda na to, że niezwykle stary. Owszem na początku mijaliśmy zupełnie nowe nagrobki, jednak im głębiej wchodziliśmy, tym starsze i bardziej zniszczone były pomniki. W pewnym momencie zacząłem dostrzegać te popularne głównie we Francji rodzinne grobowce. Wyglądały niemal jak niewielkie domki. Wyobraziłem sobie, jakby to było być zamkniętym w takim grobowcu. Przeszły mnie dreszcze. Cholera. Nawet po śmierci nie dam się w tym zamknąć.
Upadły prowadził nas pomiędzy alejkami i ponownie bez słowa się zatrzymał. Tym razem byłem jednak przygotowany. Rozejrzałem się dookoła, ale nie dostrzegałem nic oprócz kolejnego grobowca. Cóż ten był niezwykle ładny i chyba cholernie stary. Nie było na nim tabliczki z nazwiskiem tylko jakiś napis w innym języku. To nie wyglądało nawet jak litery, a raczej jak... runy... Nie no to już są chyba jakieś jaja.
- Błagam... powiedz, że tam nie wchodzimy...
Odpowiedziała mi wymowna cisza. Upadły pchnął delikatnie wyglądające na ciężkie żelazne drzwi, a te stanęły otworem. Jednak za nimi nie było typowego wnętrza grobowca a schody prowadzące w dół. Nie wiedziałem, jak głęboko prowadzą, bo panowała tam nieprzenikniona ciemność. Pięknie. Po prostu pięknie. Upadły ruszył do środka a Ariel za nim. Gdy stanął na pierwszym stopniu, zatrzymał się i spojrzał na mnie,
- Sky coś nie tak?
- Nie. Już... już idę.
Wziąłem głęboki oddech i ruszyłem. Anioł przepuścił mnie przodem i także zaczął zachodzić w dół. Ku memu zaskoczeniu na ścianach znajdowały się pochodnie, które zapalały się biało-niebieskawym płomieniem, gdy tylko się do nich zbliżaliśmy. No cóż, przydatne nie powiem.
Schodziliśmy chyba kilka minut. Nie jestem pewien, bo nie czułem się zbyt dobrze i czas niezwykle mi się dłużył. Miałem wrażenie, że jesteśmy tam już strasznie długo. Gdy schody się skończyły, szliśmy dalej długim korytarzem, a kamienne ściany wkrótce zastąpiła ziemia. Tak jakby ktoś wykopał pod ziemią tunel. Podłoże było nierówne i zaokrąglone. Pochodnie jednak nadal pojawiały się co jakieś dziesięć metrów.
Belzebub i Ariel wyglądali normalnie, nic ich nie niepokoiło. Mnie natomiast zaczęło robić się duszno. Miałem wrażenie, że kawałek ziemi obsypał mi się na głowę. A co jeśli tunel się zawali? Pogrzebie nas żywcem... właściwie to jak głęboko pod ziemią jesteśmy? Zaczęło robić mi się ciemno przed oczami i coraz trudniej było mi oddychać. Ściany wydawały się zbliżać, jakby chciały mnie zgnieść. Nagle Ariel złapał mnie za ramię i odwrócił do siebie. Spoglądał w moje oczy z niepokojem.
- Sky? Spokojnie... oddychaj...
Skupiłem się na szmaragdowym odcieniu jego oczu i powoli próbowałem odzyskać oddech. Po chwili nieco się uspokoiłem. Nadal jednak czułem się okropnie. Ariel widział to i chwycił mnie za dłoń, po czym poprowadził wzdłuż korytarza, cały czas mówiąc do mnie uspokajającym tonem.
- Jeszcze trochę... zaraz wyjdziemy... oddychaj... skup się na oddechu... dokładnie tak... jesteśmy już prawie na miejscu...
Po kilku minutach dostrzegłem Belzebuba, który czekał na końcu korytarza. Ku memu przerażeniu znajdowała się tam kamienna ściana. O nie. Nie dam rady wrócić. Ponownie zaczęła ogarniać mnie panika, jednak anioł zupełnie jakby to wyczuł, ścisnął mocniej moja dłoń i obejrzał się na mnie.
- Spokojnie. Jesteśmy na miejscu.
Belzebub położył dłoń na ścianie, a wyryte w niej symbole zajaśniały białym światłem, po czym zaczęła pękać. Po chwili kamień z hukiem opadł na ziemię, rozsypując się na drobne kawałki i oświetliło nas delikatne słoneczne światło. Belzebub wyszedł z tunelu, a ja nie czekając, poszedłem za nim. Chciałem jak najszybciej wydostać się z tej śmiertelnej pułapki.
Znajdowaliśmy się w lesie, a tunel prowadził pod wysokim wzniesieniem, co nie miało najmniejszego sensu. Zachodziliśmy w dół, jakim cudem znów jesteśmy na powierzchni? Spojrzałem pytająco na Ariela.
- Przeszliśmy przez Granicę. Nie jesteśmy już w ludzkim świecie. Mimo wszystko nie do końca rozumiem, czym jest to miejsce.
Belzebub postanowił nas obu oświecić.
- Jesteśmy w Niemczech. Niedaleko miasta, z którego przyszliśmy, ale w innym czasie.
- ... Co?
Upadły spojrzał na mnie w ciszy która trwała kilka sekund. Ariel najwidoczniej rozumiał, o co chodzi i ja chyba też powinienem. Belzebub nie zamierzał mnie wtajemniczać i po prostu zaczął iść w nieokreślonym kierunku. Na szczęście mój towarzysz nie pozostawił mnie w niewiedzy i wytłumaczył mi wszystko, gdy podążaliśmy za upadłym.
- Na Granicy czas działa inaczej. Są pewne miejsca, które przepełnione są pierwotną mocą. Takimi miejscami są na przykład sanktuaria. Teoretycznie istnieją one fizycznie i mają odzwierciedlenie w „realnym" świecie. Z tym że nie ulegają zmianom. Czas się dla nich zatrzymał.
- Czyli znajdujemy się w... przeszłości?
- Tak jakby. Biorąc pod uwagę, skąd przyszliśmy... jest to pewnie las, który znajduje się kilka kilometrów od miasta. Tak wyglądał... zapewne kilkaset lat temu. Podejrzewam, że miasteczko wtedy jeszcze nie istniało lub dopiero powstawało. W ludzkim świecie uległo zmianie i normalnie przekształciłoby się również na Granicy, gdyż jest ona lustrzanym odbiciem realnego świata. Jednak w tym wypadku z powodu magii zostało ono odcięte. Rada stara się znaleźć wszystkie takie miejsca, gdyż magia z zewnątrz nie może na nie wpłynąć... co oznacza, że są idealną kryjówką. Nic dziwnego, że nikt cię nie znalazł.
- Byłem pod magicznym kloszem.
- ... Tak. To dobre porównanie.
- Nie podoba mi się to miejsce.
- ... Mnie też. Wydaje się...
- Martwe.
Ariel nie odpowiedział, a jedynie skinął twierdząco głową. Wokół panowała nienaturalna cisza, jakby fauna w tym lesie nie istniała, a wszystkie rośliny wydawały się chore i wyblakłe. Ponadto panował tu chłód i półmrok, jakby promienie słoneczne nie docierały do tego miejsca.
Wędrówka przez las nie trwała długo. Po kilkunastu minutach wyszliśmy na dużą polanę. Ktoś tu mieszkał. Na końcu wyłożonej kamieniami dróżki znajdował się niewielki drewniany budynek, wyglądający na typowy myśliwski domek. Po prawej stronie ścieżki znajdował się ogród kwiatowy, który kiedyś musiał być niezwykle piękny, teraz jednak wszystkie kwiaty były uschnięte. Zresztą nie tylko one. Trawa, a nawet drzewa wokół polany były martwe. Po lewej stronie rosło ogromne drzewo, wyróżniające się na tle innych, było pozbawione liści, więc trudno mi było stwierdzić, jakie dokładnie. Z potężnej gałęzi zwisała smutno huśtawka, a właściwie deska i dwa kawałki grubego sznura, była jednak wykonana z dokładnością i starannością. Gdyby to miejsce żyło... byłoby przepiękne i niezwykle romantyczne. W ogrodzie pośród krzewów róż znajdowała się mała kamienna ławeczka idealna, by odpocząć i upajać się pięknem i zapachem kwiatów. Kakofonia barw musiała być zachwycająca. Po prostu czysta sielanka. Wyobrażenie sobie jak mogło tu kiedyś być, sprawiło jedynie, że miejsce wydało mi się jeszcze bardziej smutne i szare.
Widok tak mnie pochłonął, że wzdrygnąłem się, gdy usłyszałem skrzypienie drzwi, które wydało się niezwykle głośne przez panującą wokół ciszę. Odwróciłem się w stronę dźwięku. Na spotkanie wyszedł nam mężczyzna, którego znałem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top