Rozdział XV
Mrugnąłem kilkakrotnie, po czym znów spostrzegłem czarne wiktoriańskie buty. Leżałem na brzuchu i widziałem moje lewe ramię. Było całe zakrwawione i zdecydowanie nie wyglądało najlepiej, ale nie widziałem już bieli kości. Trudno w to uwierzyć... ale chyba się udało. Jeszcze żyję. Mephistopheles kucnął tuż obok mnie i z przechyloną na bok głową przyglądał mi się z zainteresowaniem. Jego siwe włosy niemal dotykały ziemi, poplamionej czerwienią.
- O. Obudziłeś się. Świetnie. Zemdlałeś z bólu. Ale nie martw się, postanowiłem dać ci pięć minut na wykonanie kolejnego ruchu. Masz jeszcze trzydzieści dwie sekundy albo ominie cię kolejka. Przyznam, że zaskoczyłeś mnie swoim poprzednim posunięciem. To była mądra, ale ryzykowna decyzja. Nie wiem, czy ci się opłaci... ale gratulacje. Zyskałeś kilka minut życia.
- ...Dla ciebie to gra?
- Tak jakby.
Spróbowałem się podnieść, ale dłoń poślizgała się na plamie krwi i z powrotem upadłem na ziemię. Kręciło mi się w głowie. Powoli zmusiłem ciało do ruchu. Udało mi się usiąść, jednak nagle świat zawirował ze zdwojoną siłą. Odczekałem chwilę, aż byłem w stanie, zorientować się co się dzieje.
- Myślę, że powinniśmy już kończyć. Daje ci szansę, byś się poddał i oszczędził sobie dalszego bólu.
- Pies cię jebał.
- ... Doprawdy urocze. Dostarczasz mi naprawdę dużo rozrywki. Już od dawna nie widziałem takiej desperacji i woli walki. Ta mieszanina bólu, pogardy i przerażenia na twojej twarzy sprawia, że przechodzą mnie dreszcze.
Mężczyzna nachylił się nade mną i położył swoją dłoń na moim policzku. Uniósł moją twarz lekko do góry tak, by nasze oczy się spotkały. Ledwo starczało mi sił, by nie opuścić powiek, zdawały się takie ciężkie.
- Byłeś bardzo dzielny. Teraz możesz odpocząć.
Cichy, kojący głos mężczyzny wwiercał mi się w głowę. Jego zimna dłoń przynosiła wręcz ulgę, gdy dotykała mojej rozpalonej skóry.
- ... To wielka szkoda, że muszę ściąć tak piękną różę...
Zamknąłem oczy. Mephistopheles delikatnie przesunął palcem wskazującym po moich ustach i delikatnie je rozchylił.
- ... Taki śliczny... Zupełnie jak matka.
Otworzyłem oczy i spojrzałem mężczyźnie prosto w twarz. Na jego ustach widniał uśmiech zwycięzcy. Róże mają kolce. Jak zwierzę schwytane w pułapkę, podjąłem desperacki atak.
Z całych sił ugryzłem dłoń mężczyzny i poczułem w ustach gorzko kwaśny smak krwi. Mephistopheles wydał okrzyk zaskoczenia i chwycił mnie za włosy, próbując oderwać. Ja jednak jedynie mocniej zacisnąłem zęby. Mężczyzna w końcu wyrwał mi się i cofnął się zaskoczony. Spojrzał z niedowierzaniem na swoją dłoń, na której brakowało palca wskazującego.
- ... Odgryzłeś mi palec?!
Splunąłem na podłogę tuż obok stóp Mephistophelesa, brudząc krwią jego perfekcyjnie wypolerowane buty. Następnie z satysfakcją pokazałem mu mój środkowy palec.
- Pieprz się.
Na kilka sekund zapanowała kompletna cisza, po czym po pomieszczeniu echem rozległ się śmiech. Upadły spojrzał na mnie, po czym z gracją jakby nic się nie stało, podniósł z podłogi swój utracony palec, obejrzał go, po czym schował do kieszeni surduta.
- Twoja wola walki jest wspaniała. Godna podziwu i... politowania. Czuję wręcz, że powinienem cię za to nagrodzić.
Mężczyzna podszedł do leżącego kilka metrów dalej sztyletu i kopnął go w moją stronę.
- Pozwolę ci zadać mi jeden cios. Postaraj się.
Chwyciłem za rękojeść broni i resztkami sił podniosłem się z ziemi. Mężczyzna spokojnie czekał na mój ruch. Wahałem się. Na pewno odwróci jakoś sytuację na swoją korzyść. Ale i tak nie mam z nim żadnych szans, więc równie dobrze mogę spróbować. Już i tak osiągnąłem dno desperacji.
- Dalej. Nie krępuj się.
Jeszcze nikogo nigdy nie darzyłem taką nienawiścią. Pierwszy raz w życiu życzyłem komuś śmierci. Poprawiłem uchwyt i podszedłem do mężczyzny. Był ode mnie wyższy, sięgałem mu zaledwie do ramienia, tak więc spoglądał na mnie z góry, co jeszcze bardziej potęgowało moją wściekłość.
- ... Myślisz... myślisz, że tego nie zrobię?
- Czy zaatakujesz kogoś bezbronnego z zimną krwią? Och, jestem pewien, że to zrobisz. W końcu nie różnimy się aż tak bardzo. Wszyscy mamy zwierzęce instynkty. Pragnienie krwi. Czujesz to prawda? Chęć mordu?
- ... Nie jestem. Taki. Jak ty.
- Doprawdy? Nie pragniesz mnie zabić? Zadać mi bólu, po tym, co ci zrobiłem?
- ...
- Hm... a może powinienem się zająć twoim przyjacielem.
Oczy Mephistophelesa rozżarzyły się czerwienią, gdy przeniósł spojrzenie na nieprzytomnego Ariela. Moje serce zabiło szybciej. Spojrzałem za siebie. Anioł poruszył się, jednak nie odzyskał przytomności.
- Co mu robisz?!
- Ależ nic takiego. Po prostu pokazałem mu to, czego się lęka, to jedynie wizja. Wprowadzę ją w życie dopiero po tym, jak skończę zabawę z to...
Wbiłem sztylet prosto w jego serce. Ostrze zanurzyło się w całości aż po jelec. Włożyłem w to pchnięcie całą tę wściekłość i frustracje. Na twarzy upadłego pojawił się wyraz niedowierzania, który po chwili zmienił się w rozbawienie.
- ... Myślałem, że stchórzysz. Ponadto wybrałeś serce... naprawdę chciałeś mnie zabić! Tylko, widzisz...
Mephistopheles uśmiechną się drapieżnie. Jednak teraz był inny. Biło od niego przeraźliwe, mrożące krew w żyłach zimno, źrenice zwęziły się jak u kota, a zęby przybrały niepokojąco ostry kształt. Mimowolnie cofnąłem się i poślizgnąłem na mokrej od krwi drewnianej podłodze. Upadłem na ziemię i z przerażeniem spoglądałem na upadłego.
Mephistopheles upajał się moim lękiem, ale to mu nie wystarczało. Ku memu przerażeniu mężczyzna bez jakiegokolwiek zawahania się chwycił za sztylet wbity w jego pierś i szarpnął nim w dół. Następnie z nonszalancją odrzucił broń i jednym ruchem rozdarł koszulę, odsłaniając głębokie rozcięcie na klatce piersiowej, z którego wylewała się niezwykle znikoma ilość krwi. Ze zgrozą obserwowałem, jak wbija zakończone szponami palce w otwartą ranę i otwiera klatkę piersiową. Usłyszałem trzask pękających żeber.
Oglądałem groteskową scenę z mieszaniną niedowierzania i paraliżującego strachu. Zobaczyłem biel kości i nienaturalnie czarne jak jego krew wnętrzności i pustkę w miejscu, w którym powinno być serce. Poczułem, jak żółć podchodzi mi do gardła.
- ... Ja nie mam serca. Nie jestem człowiekiem... nie jestem aniołem... nawet upadli lękają się tego, czym się stałem.
To był koniec. Mój umysł nie mógł znieść więcej. Nie byłem w stanie myśleć. Wpadłem w histerię. To był jakiś pieprzony koszmar, to nie możliwe, to chore! Niech mnie ktoś stąd zabierze, mam dość! To potwór! Demon!
Mephistopheles wyjął dłonie, a jego klatka piersiowa w ciągu kilku sekund w towarzystwie dźwięku pękających kości zrosła się i powróciła do normalności. Mężczyzna zrobił krok w moją stronę. W panice próbowałem się odsunąć. Musiałem wyglądać jak żałosny robak uciekający przed butem.
- Nie zbliżaj się do mnie!
Po pomieszczeniu rozległ się ten potworny śmiech. Łzy zaczęły spływać po moich policzkach. Upadły wykonał kilka kroków i znalazł się tuż przede mną leżącym na ziemi i zalanym łzami. Wygrał. To tego chciał. Obdarzył mnie zwycięskim uśmiechem i wyciągnął rękę w moją stronę.
- Nie!
Zasłoniłem się rękoma i poczułem jak z wielką siłą łapie mnie za prawe przedramię i unosi do góry.
- Nie błagam! Błagam, zostaw mnie! Ariel!!!
Prawą ręką chwycił mnie za gardło i puścił moją rękę. Nasze oczy się zrównały.
- Wystarczy złamać umysł i ciało, a wszelkie bariery słabną. Byłeś interesujący nefalemie, ale wyjątkowo słaby. Ja lepiej wykorzystam drzemiącą w tobie siłę.
Mephistopheles wypowiedział coś w nieznanym mi języku, po czym zbliżył swoją twarz do mojej i nasze usta się zetknęły. Przez moje ciało przeszło niewyobrażalne zimno. Nie mogłem zaczerpnąć oddechu i poczułem ucisk w sercu. Miałem wrażenie, że coś jest mi odbierane siłą. Jakby wyrwano część mnie. To wrażenie trwało jednak krótko. Nagle ból, strach i złość zniknęły. Został tylko pustka... i ciemność.
***
Ariel
Spoglądałem na rozciągające się przede mną, skąpane w południowym słońcu pola elizejskie. To wzniesienie było mało znanym, jednak niezwykłym miejscem. Idealne, by obserwować zapierający dech w piersiach krajobraz naszej krainy. O tej porze dnia często można spotkać tu pana Michaela. Skoro go tu nie ma, najprawdopodobniej wykonuje istotne zadanie związane z Radą.
Soczyście zielona trawa, barwne kwiaty oraz niebo w najpiękniejszym odcieniu błękitu... Przez mój umysł przeszła pewna myśl, jednak zniknęła, zanim zdążyłem się na niej skupić.
Z jakiegoś powodu widok zaczął wpędzać mnie w melancholię. Dlaczego? Czyż nie kochałem przesiadywać samotnie na tych wzgórzach? To był mój dom. Miejsce, w którym się wychowałem, tak różne od... od czego? Ciche... spokojne... pełne harmonii... inne od ludzkich miast. Kiedy widziałem ludzkie miasta? Coś było nie tak. To uczucie... samotności, której nigdy wcześniej nie czułem. Spojrzałem w niebo.
Teraz wydawało mi się nijakie. Nagle uświadomiłem sobie dlaczego. Widziałem piękniejszy odcień błękitu. Rozejrzałem się wokół. Tak prawdziwe... a jednak jest kłamstwem. To jedynie iluzja. Lecz jakiego typu? Gdzie naprawdę jestem? Jego imię błądziło gdzieś w mojej podświadomości, jednak nie mogłem go odnaleźć.
Nagle zerwał się wiatr. Słońce zostało przysłonięte przez burzowe chmury. Przeszedł mnie dreszcz niepokoju. Poczułem coś za mną. Odwróciłem się.
- ...Sky?
Chłopiec stał tam na tle burzowych chmur, ubrany w strój z delikatnego białego materiału, charakterystyczny dla naszej rasy. Wyglądał jak jeden z nas. Patrzył na mnie, a na jego twarzy widniał przyjazny uśmiech, który po chwili zniknął zastąpiony przez strach.
Poczułem dłoń na swoim ramieniu. Minął mnie mężczyzna o siwych włosach ubrany w czerń. Podszedł do chłopca i stanął tuż za nim. Spojrzał mi w oczy i uśmiechnął się wyzywająco. Powoli podniósł prawą rękę, w której trzymał sztylet, który podarowałem chłopcu.
Chciałem go powstrzymać, ale nie mogłem się ruszyć. Byłem sparaliżowany, mogłem tylko przyglądać się rozgrywanej przede mną scenie. Mężczyzna przycisnął ostrze do szyi chłopca, a kilka szkarłatnych kropli spłynęło po jego alabastrowej skórze. Jego delikatne dłonie trzęsły się ze strachu, a oczy zaszklone od łez spoglądały na mnie w niemym wołaniu o pomoc.
Mężczyzna odziany w czerń mocniej przycisnął sztylet, na co chłopiec zareagował cichym okrzykiem bólu. To nie było prawdziwe, to tylko iluzja...
Mężczyzna szybkim ruchem przeciągnął ostrze po gardle chłopca. Szkarłatna krew trysnęła z rany. Niebieskooki popatrzył na mnie, a nasze spojrzenia się spotkały. Jego oczy wyrażały mieszaninę niedowierzania i żalu za to, że na to pozwoliłem. Jego drobne ciało upadło na ziemię, a krąg krwi szybko się powiększał.
Odzyskałem władzę nad ciałem i padłem na kolana, z przerażeniem wpatrując się w ciało chłopca. Szarowłosy mężczyzna spokojnie podszedł do mnie, upuścił zakrwawiony sztylet tuż przede mną i obdarzył mnie długim spojrzeniem.
- Pozwoliłeś mu umrzeć.
Słowa mężczyzny rozbrzmiały echem w mojej głowie. Zawiodłem go... Zawładnęła mną pustka. Zawiodłem... Poddałem się całkowicie, temu odczuciu nicości. Dalsza walka nie miała już sensu, czyż nie? A jednak wydawało mi się, że przez moment usłyszałem głos Sky'a... przepełniony strachem i bólem. I nagle dostrzegłem sztuczność tego świata.
To nie jest prawdziwe... Sky mnie potrzebuje i jeszcze mogę mu pomóc. Zamknąłem oczy i oczyściłem swój umysł. Szum wiatru ucichł. Teraz słyszałem inne dźwięki. Odgłos butów na drewnianej podłodze i cichy szloch. Skupiłem się na nich.
Poczułem, jak moje ciało na chwilę stało się lekkie, po czym otworzyłem oczy. Leżałem na ziemi w dużym, mrocznym pomieszczeniu. Zdezorientowany usiadłem i nagle moim ciałem ponownie zawładnął strach.
Mephistopheles upuścił na ziemię bezwładne ciało chłopca. Sky był niezwykle blady i prawie całe jego ciało pokryte było krwią. Na jego policzkach widoczne były ślady wyżłobione przez łzy. Leżał na ziemi z zamkniętymi oczami i delikatnie rozchylonymi ustami. Nie ruszał się. Przeniosłem wzrok na upadłego. Na jego twarzy widniał uśmiech zadowolenia. To nie był sen. Zabiję go.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top