Rozdział XXIV

   Czemu to trwa tak długo? Powinni już wrócić prawda? Może to przez różnicę czasu. Nie wiem, na czym to polega, ale Ariel twierdzi, że na Granicy czas płynie inaczej. Nie ma ich już sześć godzin. Nawet biorąc pod uwagę, że długo zajęło im dojechanie na miejsce, sześć godzin to i tak za wiele. Nie dostałem też żadnej wiadomości od Sama. Nie mam pojęcia czy to dobrze, bo wszystko idzie zgodnie z planem, czy wręcz przeciwnie, coś poszło bardzo nie tak.

    To czekanie mnie dobijało, niszczyło psychicznie. Ariel twierdził, że może nawet nie dojdzie do walki, jednak poszli tam uzbrojeni jak na wojnę. Już żaden film nie mógł odciągnąć moich myśli od tej dwójki. Przez te sześć godzin robiłem już chyba wszystko. Oglądałem filmy, próbowałem poczytać jakąś książkę, grałem w gry, ćwiczyłem jogę, medytowałem. Oczywiście wszystko szło mi fatalnie, a w grze ginąłem przy najsłabszych przeciwnikach. Nie mogłem też wcisnąć w siebie żadnego jedzenia, a o spaniu nawet nie myślałem.

    Nagle usłyszałem wesołą melodyjkę. Telefon. Rzuciłem się na niego, jakby był ostatnim kawałkiem pizzy. Na wyświetlaczu pojawiła się informacja, że dostałem wiadomość od Sama. „Przyjdź pod wskazany adres. Pośpiesz się". Niżej zamieszczony był ów adres. Nic więcej. Co to ma znaczyć? To dobrze czy źle? Pośpiesznie odpisałem mu „Co się stało?". Nie dostałem jednak kolejnej wiadomości.

    Założyłem bluzę i przed wyjściem zabrałem jeszcze kilka rzeczy, które mogłyby się przydać w tym pistolet i sztylet. Mam nadzieję, że wszystko poszło dobrze. Nic złego się nie stało. Powtarzałem to niczym mantrę.

    Złapałem taksówkę i podałem kierowcy adres. Po dwudziestu minutach, przez które zdążyłem przerobić w mojej głowie setki prawdopodobnych scenariuszy, zapłaciłem i wyszedłem z auta. Taksówkarz nie czekał i natychmiast odjechał, zostawiając mnie całkiem samego przed budynkiem jakieś fabryki. Najwidoczniej od dawna zamkniętej.

    Było już grubo po północy i wokół nie było widać żywej duszy. To na pewno właściwy adres? Może coś przekręciłem? Spostrzegłem jednak znajome auto stojące przy budynku. To samochód Boba. Sam miał go zwrócić ostatecznie jednak tego nie zrobił. Było zimno, ciemno i strasznie cicho. Pośpiesznie wszedłem do budynku. Metalowe drzwi stawiały pewien o opór i skrzypiały niemiłosiernie i dość... złowrogo.

    Trafiłem do dużej sali. Wokół stały drewniane pudła, nieokreślone przedmioty i meble zakryte białymi plandekami. Na środku jednak przestrzeń była pusta. W pomieszczeniu było dość jasno. Księżyc był w pełni, a niebo bezchmurne więc dużo światła padało przez ogromne okna i oszklony sufit.

- Sky!

    Na początku go nie zauważyłem, gdyż był schowany w cieniu, lecz teraz wszedł w plamę światła. Sam był cały i zdrowy.

- Sam! Nic ci nie jest?!

    Podbiegłem do niego, lecz zatrzymałem się w połowie drogi. Oblał mnie zimny pot.

- Sam? Gdzie jest Ariel?

- ... Sky. Musimy stąd iść. Tu nie jest bezpiecznie. Później wszystko ci wytłumaczę.

   Mężczyzna mówił do mnie kojącym, spokojnym głosem i zbliżał się do mnie powoli. Nie. Nie możliwe. Nic mu się nie stało.

- Gdzie jest Ariel?

- Sky tu naprawdę nie jest bezpiecznie, powinniśmy...

- Nie! Gdzie jest Ariel?!

- ... Sky... przykro mi. Naprawdę. Nie mogłem nic zrobić, nie doceniliśmy jej...

- Nie... kłamiesz. Ariel... powiedz, że nic mu nie jest!

- ...

    Nie. To niemożliwe. Nie mogłem się ruszyć. Sam coś do mnie mówił, ale nic do mnie nie docierało. Ariel... żyje. Obiecał, że wróci, że mnie nie zostawi. Znowu zostałem sam. Czemu przecież on był... jest silny. Zabija demony, nie mógł zginąć. Łzy zaczęły płynąć mi po policzkach. To nie prawda to nie mogło się tak potoczyć to...

- Sky, chodź ze mną zabiorę cię w jakieś bezpieczne miejsce i pomyślimy co dalej.

    To nie mogło się wydarzyć... Ariel nie mógł umrzeć. Nie tak. Sam był już kilka metrów ode mnie. Sięgnąłem do kieszeni bluzy, chwyciłem za pistolet i wycelowałem w mężczyznę.

- Kłamiesz.

- ... Sky wiem, że się boisz, jesteś zagubiony i nie możesz pogodzić się z rzeczywistością, ale wyparcie niczego nie zmieni, a tym bardziej celowanie do mnie, nie bądź śmieszny to...

- Zamknij się i ani kroku dalej! Gdzie jest Ariel?

- Ariel nie żyje.

- Skąd wiesz?

- Widziałem na własne oczy! Walczyliśmy z Lilith i...

- Ariel zginął podczas walki z Lilith?

- Tak.

- A ty nie masz ani jednego zadrapania?

- ...

- Dlaczego nie spotkaliśmy się w twoim mieszkaniu?

- To... nie jest już bezpieczne miejsce.

- Jest obłożone czarami. Na pewno jest bezpieczniejsze niż jakaś rudera.

- Sky, nie szukaj dziury w całym i...

- Przestań! Myślisz, że jestem idiotą! Chcesz mi powiedzieć, że anioł zginął w walce, a ty obyłeś się bez ani jednego zadrapania i jeszcze udało ci się uciec?! Kłamiesz!

- ... Ok. Może powinienem był uwzględnić to w mojej historii. Nie doceniłem cię. Myślałem, że będziesz zbyt zdruzgotany i rozhisteryzowany, by cokolwiek zauważyć. Jednak dość szybko się otrząsnąłeś.

   Chwyciłem pewniej za broń i popatrzyłem mężczyźnie w oczy. Zniknął ten zmartwiony ton, zmieniła się też jego postawa. Przybrał ten charakterystyczny dla siebie arogancki sposób bycia.

- Co to ma znaczyć? Wytłumacz się!

- Och Sky. To nic osobistego. Tylko biznes.

- Ty sukinsynie! Zdrajca! Co się stało z Arielem!?

- Pewnie nie żyje. Zostawiłem go sam na sam z Lilith. Wykorzystałem okazję, najwidoczniej była na tyle nim zainteresowane, że ja stałem się nieistotny. Gdzieś z nim zniknęła. Na twoim miejscu nie robiłbym sobie nadziei.

- Ty padalcu! Ty tchórzu! Zostawiłeś go!

- Jak mówiłem, to znacznie ułatwiło mi sprawę. A teraz odłóż to, zanim się skaleczysz i grzecznie chodź ze mną.

- Zabiję cię!

- ... Dajesz.

- Co?

- Strzelaj.

- Naprawdę strzelę!

   Mężczyzna zaśmiał się i zaczął powoli zbliżać w moim kierunku. Wystrzeliłem, nie celowałem w niego, lecz tuż obok. To miał być strzał ostrzegawczy, jednak mężczyzna nic sobie z tego nie robił. Strzeliłem więc w ziemię tuż obok jego stóp. Zatrzymał się na chwilę i uśmiechnął z kpiną, następnie ponownie już nieco szybciej ruszył w moją stronę. Celowałem do przodu wprost w jego pierś, jednak nie mogłem zmusić się do wystrzału. Cały się trząsłem. Bałem się. Bałem się tej broni. Jeśli strzelę, zabiję.

    W jednej chwili mężczyzna znalazł się naprzeciwko mnie. Spojrzałem mu w oczy. Broń prawie dotykał jego piersi. Chwycił mnie za dłoń i powoli uniósł pistolet wyżej, następnie pochylił się i przycisnął lufę do swojego czoła. Spojrzał mi kpiąco w oczy.

- Strzelaj.

    Zastygłem. Palec trzymałem na spuście. Wystarczyło lekko nacisnąć. Nie mogłem. Po prostu nie mogłem.

- Tak też myślałem.

    Zamachnąłem się. Chciałem uderzyć go pistoletem w twarz. Ten jednak w ostatniej chwili odchylił się do tyłu, robiąc unik. Złapał mnie za rękę i mocną ją wykręcił. Usłyszałem trzask kości. Broń wypadła mi z dłoni i upadła na ziemię. Mężczyzna pchnął mnie i wyrżnąłem o betonową podłogę. Sam powolnym, płynnym ruchem podniósł pistolet.

- Miałeś jeszcze jedną kulę. Zmarnowałeś szansę.

- Pieprz się!

   Zerwałem się z ziemi i rzuciłem w jego kierunku. Usłyszałem głośny huk i poczułem ogromy, rozrywający ból w prawym barku. Postrzelił mnie. Ten sukinsyn mnie postrzelił. Padłem na ziemię. Dotknąłem rany i całą dłoń miałem pokrytą krwią. Bolało tak strasznie. Nie mogłem skupić myśli. Nie byłem w stanie zmusić się do wykonania jakiejkolwiek czynności. Spojrzałem na Sama. Przyglądał mi się. W ciemnościach za nim zobaczyłem kilka par czerwonych, zwierzęcych ślepi. Kilka wilków wyszło z cienia. Mężczyzna przykucnął przy mnie. Rzuciłem mu pełne nienawiści spojrzenie. Ten uśmiechnął się w odpowiedzi. Zamachnął się. Zobaczyłem, jak broń zbliża się do mojej twarzy i nastała ciemność.

***

    Bolała mnie głowa. Bolała mnie ręka. Bolał mnie właściwie cały tors. Byłem w aucie. Leżałem w obszernym bagażniku minivana. Usiadłem powoli. Przez całe moje ciało przeszedł ból. Mój bark został opatrzony. Nie mogłem jednak bardziej zmienić mojej pozycji, moje ręce zostały przykute do metalowej obręczy tuż przy podłodze, a nogi miałem związane. Mogłem jednak zobaczyć Sama kierującego autem.

- Ty skurwielu... abyś zdechł.

- O! Obudziłeś się. Jak się czujesz?

- Zabiję cię...

    Samochód podskoczył na wybojach, a ja pisnąłem z bólu.

- Ta. Jasne.

- Nienawidzę cię!

- Nie dziwię ci się.

- ... Czemu?

- Hmm?

- Czemu to zrobiłeś?

- Dla pieniędzy. Tak myślę.

- Tak myślisz?!

- No cóż... nagroda pieniężna jest ogromna. Nie mówiąc już o tym, że osoba, do której cię wiozę, jest niezwykle... wpływowa. Temu człowiekowi się nie odmawia. Chociaż chyba nie powinienem używać słowa człowiek.

- Kto to?

- To i tak nic ci nie da. Nie masz pojęcia...

- Komu się sprzedałeś!?

- No dobra. Mówi ci coś imię... Mephistopheles?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top