Rozdział IV


  Obudziłem się, gdy pierwsze promienie słońca oświetliły wnętrze katedry. Spałem dłużej, niż planowałem. Ksiądz może przyjść w każdej chwili. Dość trudno byłoby wyłgać się z obecnej sytuacji, więc szybko przebrałem się w coś praktycznego. Czarne spodnie i T-shirt w tym samym kolorze.

   To zaskakujące, że jeszcze nie przyszedł. A może jest tu, tylko mnie nie zauważył? Nie. Usłyszałbym jak wchodzi. Chyba że wszedł od zakrystii. Ale czemu miałby to robić, skoro zazwyczaj wchodzi od frontu? Nie raz idąc wcześniej do szkoły, widywałem go wchodzącego do środka. Zawsze od frontu. Coś jest nie tak.

   W sumie to od momentu, w którym otworzyłem oczy, coś mi się nie podobało. Nie potrafię jednak stwierdzić, o co chodzi. Atmosfera była jakaś inna. Jakby cięższa. Wokół panowała taka... cisza.

   Właśnie! O to chodziło. Jest zbyt cicho. Skoro słońce już wzeszło, musi być koło 7:00. A więc ruch powinien już być dość spory. Nic jednak nie było słychać. Ani jednego przejeżdżającego samochodu, czy jakiegokolwiek odgłosu miasta. To było dość niepokojące. Zawsze coś słychać. Nawet w środku nocy co jakiś czas usłyszysz przejeżdżający samochód, szczekanie psa czy kłótnie wracających do domu imprezowiczów. Ok, głównie wracających imprezowiczów. A teraz, zupełnie nic.

   Założyłem plecak na ramię i wyszedłem zza ławek. Chciałem sprawdzić, czy drzwi są otwarte, jednak coś mnie tchnęło. Odwróciłem się i spojrzałem w stronę ołtarza. Nie wiem, czego się spodziewałem, nie zmienił się od wczoraj. Mimo to nadal czułem niepokój i to nie ołtarz był jego źródłem. Naoglądałem się tylu horrorów, a dalej postępuję jak stereotypowy durny bohater jednego z nich. Coś jest nie tak? Dziwne dźwięki, krzyki, ślady krwi, złe przeczucie? Sprawdźmy to! Co może pójść nie tak?!

   Podszedłem bliżej, powoli, ostrożnie, niepewnie. Przyjrzałem się witrażowi. Czy coś się zmieniło? Chyba nie. Anioł dalej spoglądał w dół ze spokojem wymalowanym na twarzy. Musiałem wyglądać śmiesznie. Chyba popadam w paranoje.

   Chciałem odejść, lecz nagle przeszedł mnie dreszcz. Zauważyłem coś. Na witrażu pojawił się cień. Ptak? Nie, coś znacznie większego. Bez zastanowienia odskoczyłem do tyłu. W tym momencie coś uderzyło w witraż, a kawałki szkła rozleciały się we wszystkich kierunkach. Osłoniłem twarz rękoma, by odłamki nie poraniły mojej twarzy, a przede wszystkim oczu. Usłyszałem, jak coś dużego uderza w posadzkę. Gdy szkło opadło, spojrzałem na źródło tego zniszczenia i zamarłem.

   Przede mną stała ogromna bestia. Nie miałem zielonego pojęcia, co to może być. Na oko potwór był długi na co najmniej trzy metry (nie licząc długiego masywnego ogona) i wysoki na dwa. Poruszał się na czterech łapach zakończonych masywnymi, ostrymi pazurami. Stworzenie nie miało sierści a coś w rodzaju pancerza na potężnym grzbiecie, łapach i ogonie. Jego skóra miała czerwony odcień. Najstraszniejszy był jednak pysk bestii. Ogromny, pełen ostrych kłów. Do tego dwie pary czerwonych oczu i ogromne rogi. Ku mojemu zaskoczeniu na masywnej szyi potwora dostrzegłem coś przypominającego metalową obrożę. Nie było jednak czasu, by się dokładniej przyjrzeć.

   Potwór skierował na mnie swoje szkarłatne spojrzenie. Zaryczał i rzucił się w moim kierunku. Zrobiłem unik w prawo. Teraz bestia stała między mną a drzwiami głównymi. Nie było sensu próbować się tam dostać, nie miałem nawet gwarancji, że są otwarte. Zwłaszcza że miałem o wiele lepszą drogę ucieczki. Kilka metrów za mną znajdywały się drzwi do zakrystii. Nie zastanawiałem się ani chwili. Potwór podnosił się po nieudanym skoku, skorzystałem z tej chwili słabości. Zdjąłem plecak i cisnąłem nim w potwora, trafiając prosto w pysk. Po tylu latach poniewierania nim miałem już niezłego skila w rzucaniu, nie musiałem więc nawet sprawdzać, czy udało mi się trafić.

   Gdy tylko plecak wyleciał z mojej ręki, ile sił w nogach pobiegłem do pomieszczenia za mną. Nie bawiłem się w zamykanie za sobą drzwi. Wątpię, by to w jakikolwiek sposób spowolniło potwora, zresztą i tak się w nich nie zmieści. Chyba.

   Ruszyłem od razu do tylnego wyjścia. Na szczęście drzwi były zamknięte od środka jedynie na zasuwę. Udało mi się wyjść na zewnątrz i wybiec na ulicę przed katedrą, jednak nikogo tu nie było. Ani jednego samochodu czy człowieka. To nie było dziwne, to było niemożliwe. Nie miałem jednak czasu, by nad tym rozmyślać, ponieważ rozległ się ogromny huk, gdy przez główne drzwi katedry wypadł potwór. Rozwalił w drzazgi te wielkie dębowe wrota, boje się pomyśleć co w takim razie może zrobić z moimi kośćmi. Nie czekałem, aż mnie zauważy i ruszyłem w dół ulicy.

   Usłyszałem ryk i wiedziałem, że mnie goni. Skręciłem w boczną uliczkę. Zręcznie omijałem przeszkody, które bestia po prostu taranowała. Wypadłem na otwarty plac, który najwidoczniej był prowizorycznym boiskiem dla mieszkańców znajdujących się wokół bloków. Spojrzałem za siebie, co było ogromnym błędem, gdyż bestia znajdowała się zaledwie kilkanaście metrów za mną. Przestraszyłem się, straciłem rytm kroków i potknąłem, jednak udało mi się odzyskać równowagę. Gdy znów spojrzałem przed siebie, zorientowałem się, że ktoś mnie mija. Cholera! Nie widzi tego ogromnego potwora! Chce zginąć?! Ponownie spojrzałem do tyłu, by spróbować ostrzec tę osobę, ale zatkało mnie, gdy dostrzegłem, co trzyma w ręku.

   Mężczyzna o długich, ciemnobrązowych włosach, związanych w wysoki kucyk, był uzbrojony w coś przypominającego włócznię albo halabardę. Ponadto miał na sobie coś w rodzaju lekkiej metalowej zbroi w złotym i srebrnym kolorze. Miała liczne zdobienia, nie mogłem jednak rozpoznać, co przedstawiają. Szedł spokojnie w stronę szarżującej bestii.

   Dobiegłem do kolejnej alejki prowadzącej na główną ulicę. Zatrzymałem się i z przerażeniem patrzyłem, co się wydarzy. Przecież ten potwór go rozszarpie! Ale gdyby się czegoś obawiał, to uciekłby. Co nie? A więc albo naprawdę jest idiotą, albo nie ma powodów, by się obawiać.

   W ostatniej chwili, gdy bestia szykowała się do skoku, mężczyzna nagle przyśpieszy. Tak, że w chwili, gdy potwór był nad ziemią, wyciągnięty w skoku, mężczyzna znalazł się pod nim i wbił ostrze w brzuch bestii. Potwór z rykiem wściekłości i bólu uderzył w ziemię. Polała się ciemna, wręcz czarna krew. Jednak przerażające stworzenie mimo ogromnej rany, chwiejnie podniosło się z ziemi. Stało teraz między mną a mężczyzną. Wydawało się jednak, że zupełnie o mnie zapomniało i zwróciło się przeciwko szatynowi.

   To była moja szansa. Wyglądało na to, że mężczyzna poradzi sobie z potworem. Tak więc bez wyrzutów sumienia, tym razem słuchając swojego instynktu, zwiałem stamtąd. Nie wiedziałem co robić, gdzie uciec. Ostatecznie zdecydowałem, że (O ironio!) dom może być teraz bezpieczniejszym miejscem. Czyli jednak wywołałem tego diabła, no kto by pomyślał. Pędziłem przez uliczkę, poczułem jakby silniejszy opór powietrza i wybiegłem wprost na... ulicę pełną ludzi.

   Co do cholery! Przed chwilą słyszałem jedynie odgłosy walki. Teraz z kolei one ucichły zastąpione przez odgłosy miasta. Naprawdę mi odbija. Postanowiłem jednak się nad tym nie zastanawiać (znowu) i przepychając się pomiędzy przechodniami, popędziłem w stronę domu.


***


   Wraz z tym, jak oddalałem się od centrum, mijałem coraz mniej ludzi. Gdy znalazłem się na mojej ulicy były tam tylko trzy osoby: bezdomny, prostytutka i jakiś mężczyzna, najprawdopodobniej jej klient. Czyli jak zawsze.

   Wszystko wydawało się w porządku, a jednak coś było nie tak. Podszedłem do drzwi i chwyciłem za klamkę. Nikogo nie powinno być teraz w domu, ale drzwi nie były zamknięte. Czyżby mama wróciła albo ojciec nie poszedł do pracy. Delikatnie uchyliłem drzwi i poczułem ścisk w żołądku. Zrobiło mi się niedobrze. Poczułem dziwny, znajomy zapach. Z duszą na ramieniu wszedłem do środka. Nie zamknąłem drzwi, a jedynie je przymknąłem.

- Mamo?

   Żadnej odpowiedzi. Powoli, ostrożnie ruszyłem w głąb korytarza. Zapach nasilił się. Zatrzymałem się przed drzwiami do kuchni. Czułem się okropnie. Wiedziałem, że wydarzyło się coś złego, jednak nie chciałem dopuścić do siebie tej myśli. Położyłem dłoń na klamce, jednak nie mogłem zmusić się do kolejnego ruchu. Wziąłem głęboki wdech i zbierając w sobie resztki odwagi, otworzyłem drzwi.

   Metaliczny zapach uderzył mnie ze zdwojoną siłą. W kuchni było ciemno. Drżącą ręką wymacałem włącznik. Rozbłysło światło, a wszechobecna czerń zmieniła się w czerwień. Była na ścianach, meblach najwięcej jednak na podłodze. Duża kałuża czerwieni wokół zmasakrowanego ciała i kolejna wokół drugiego. Wstrząsnęły mną mdłości. Wypadłem na korytarz i potknąłem się o dywan. Upadłem na kolana i zwymiotowałem. Musiałem stąd wyjść. Nie mogłem znieść zapachu krwi.

   Chwiejąc się, wyszedłem na zewnątrz, zamknąłem drzwi, oparłem się o nie i głęboko odetchnąłem „świeżym" powietrzem. Powoli osunąłem się i usiadłem na ziemi. Bezdomny spał, a parka zniknęła. Objąłem rękami kolana i oparłem o nie głowę. Zamknąłem oczy, jednak szybko otworzyłem je z powrotem, gdyż przypomniała mi się scena z kuchni. Kto to zrobił? Ten potwór? Ale przecież ktoś byto zauważył czy usłyszał. To bydle nie wyglądało na subtelne. Wczoraj życzyłem mu śmierci a teraz...

   Nie wiem, jak długo siedziałem tak, pogrążony w mrocznych myślach. Otrząsnąłem się, słysząc kroki. Przede mną stał mężczyzna. Nie miał na sobie zbroi, lecz bez wątpienia był to ten sam, który walczył z potworem. Nie odzywał się, jedynie spoglądał na mnie z góry jakby... oceniająco.

- K-kim jesteś?

   Głos mi się załamywał, jednak patrzyłem mu prosto w oczy. Nie bałem się go. Nie wiem czemu, po prostu nie wyczuwałem od niego zagrożenia. Mężczyzna przez kilka sekund tylko mi się przyglądał, po czym miękkim, przyjemnym głosem odpowiedział.

- Twoim aniołem stróżem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top