×
Reyna Avilla Ramirez-Arellano.
Niezłomna, nieustraszona pretorka. Na polu bitwy wydawała się nie być zwykłym człowiekiem, a burzą niszczącą wrogów, nieokiełznanym żywiołem, który zstąpił na ziemię by siać strach wśród nieprzyjaciół.
A jednak teraz, gdy klęczy w swojej łazience, Reyna wcale nie wygląda na nieustraszoną. Kiedy wpatruje się w krew na swoich rękach, wcale nie czuje się odważna.
- Reyna? Coś się stało?
Ignoruje wołanie.
- Hej, jesteś tam? - Rozlega się łomotanie w drzwi łazienki.
Jason... Miała się z nim spotkać. Czyżby było już tak późno?
Powinna mu odpowiedzieć, czemu nie może przestać wpatrywać w białe płatki zaściełające podłogę?
Kaszle po raz kolejny.
- Reyna? - w jego głosie słychać niepokój.
Stukanie ustaje.
- Mam nadzieję, że nie jesteś nago, bo mam zamiar tam wejść, w tej chwili.
Reyna naprawdę ma zamiar odpowiedzieć, ale słowa gubią się gdzieś nim dotrą do ust. Znikają w gąszczu kwiatów.
Drzwi otwierają się gwałtownie.
Jason wchodzi do pomieszczenia, rozglądając się niespokojnie. Jego wzrok odnajduje leżące smętnie na podłodze, pokryte krwią białe płatki lilii.
Klęka przy dziewczynie i obejmuje ją ramieniem.
- Och, Reyna...
Z jej piersi wyrywa się urwany szloch.
- Umieram - mówi ochrypłym głosem.
– Wcale nie musisz umrzeć, on może odwzajemnić twoje uczucia, Reyna... Proszę, spójrz na mnie.
Reyna odwraca głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. Te niebieskie, cholernie niebieskie oczy... Śmieje się histerycznie.
– Ona tego nie zrobi.
W oczach chłopaka rozbłyskuje zdziwienie, ale powstrzymuje się od reakcji.
–Jason, to Łowczyni. – Znów kaszle, a spadające na podłogę kwiaty, oblepione krwią, wcale nie wyglądają romantycznie, czy artystycznie.
Są tylko smutne. Brzydkie i smutne.
Nie mogąc dłużej powstrzymywać płaczu, wpada w objęcia chłopaka.
Jego silne objęcia zdają się przytrzymywać jej rozpadający się na kawałki świat. Czas jakby przestaje płynąć... Aż w końcu kończą się łzy, a Reyna znów próbuje myśleć logicznie.
–Zapomnę o niej – nawet ją samą dziwi, jak zdecydowany jest ton jej głosu. - Usunę to cholerstwo. Dla moich ludzi.
Jednak kiedy Jason patrzy jej w oczy nie dostrzega pewności, a ból. Więcej bólu niż kiedykolwiek wcześniej.
– Jesteś pewna?
– Odwal się, Grace.
Zabawne, że Reyna wcale nie jest pewna, czy mówi do chłopaka przed sobą.
×××
– Więc, to jest moja siostra... Poznałyście się już?
– Miałyśmy okazję. – Thalia uśmiecha się lekko.
– Tak? – Dziewczyna faktycznie wydaje się Reynie znajoma, ale nie potrafi przypomnieć sobie skąd.
Jej uśmiech gaśnie.
– Bitwa pod San Juan... Nie pamiętasz mnie?
–Och, jasne – jej głos brzmi dziwnie niepewnie.
Czemu te wspomnienia wydają się być tak... odległe?, zamglone?
Czuje na sobie zdziwione spojrzenie Jasona. W jego wzroku czai się jakaś podejrzliwość.
×××
Reyna wchodzi do swojego gabinetu, odprowadzana troskliwym spojrzeniem Jasona. Ostatnimi czasy ciągle tak na nią patrzy, co jest niesamowicie irytujące, zwłaszcza, że nie chce przyznać o co mu chodzi.
Na jej biurku stoi bukiet kwiatów.
Reyna patrzy na nie zdziwiona. Kto mógł je tu położyć?
Białe lilie... Symbol nadziei.
Lądują w koszu na śmieci.
Nie znajdziesz miłości tam, gdzie byś sobie tego życzyła, ani tam, gdzie będziesz miała nadzieję.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top