'Sen'

Siedzę w fotelu.
Siedzę i odpoczywam po najbardziej wyczerpującym dniu w mojej dotychczasowej karierze uzdrowicielki.
Jest późno. Pózniej niż zwykle. Jedynym źródłem światła jest ogień palący się w kominku. Obserwuję go. Polano przesuwa się, buchają iskry.
Wstaję. Czekam.
Wokoło mnie zalega grobowa cisza.
Czekam na ciebie.
Cisza.
Czekam aż przyjdziesz.
Cisza.
Aż przytulisz.
Cisza.
Cisza..
Cisza...
Kroki.
Uśmiecham się pod nosem. Stajesz za mną i obejmujesz mnie w pasie. Odwracam głowę w twoją stronę i nasze usta się spotykają. Delikatnie, czule...
Po chwili odsuwasz twarz i uśmiechasz się do mnie tajemniczo. Tętno mi przyspiesza. Jak zawsze gdy uśmiechasz się do mnie w taki sposób. Figlarnie unoszę jedną brew.
Śmiejesz się cicho, a potem pstrykasz palcami i podajesz mi jeden z dwóch kieliszków wina, które przyzwałeś w ten sposób. Ręką pokazujesz bym zajęła miejsce.
Siadam na sofie, a ty (jak to ty) kładziesz się na niej opierając swoją głowę na moich udach. Zamykasz oczy i zaczynasz mowić. O wszystkim. O misji powierzonej Dannylowi, o problemie jaki zaczęły sprawiać kłótnie pomiędzy nowicjuszami z Domów, a tymi urodzonymi w Slumsach, o zabezpieczeniu tajnych przejść...a ja słucham. Słucham, bo kocham brzmienie twojego głosu. Kocham to, że mogę owijać sobie twoje długie, czarne włosy wokół palców. Kocham twój cichy śmiech. Kocham sposób w jaki wymawiasz moje imię. Kocham twoje ciemne oczy, głębokie i nieprzeniknione. Kocham...cholera, Akkarin! Kocham cię całego!
Soneo? - pytasz
Mhm...?
Słuchasz mnie?
Już otwieram usta, by udzielić ci odpowiedzi, ale ty zamykasz mi je pocałunkiem.
Pocałunkiem pełnym pasji...
Pożądania...
Miłości...
Nadziei...
Śmieję się gdy przygważdzasz mnie swoim ciałem do kanapy. Posyłasz mi zdziwione spojrzenie, a ja wykorzystuję tę chwilę nieuwagi na to, by przewrócić cię na plecy. Teraz to ja jestem górą. Podnosisz głowę , by pocałować mnie w usta, jednak ja w ostatniej chwili odwracam się tak, że tylko nasze nosy się muskają. Całuję cię w czoło, a następnie wstaję i otrzepuję szatę.
Unosisz się i podpierasz ręką głowę.
Jesteś okrutna, wiesz?
Taki mój urok - mrugam do ciebie, po czym kieruję się ku schodom.
Zbyt późno wyczuwam atak.
Zanim zdążę krzyknąć, ty porywasz mnie na ręce i namiętnie całujesz.
Tak łatwo mi nie uciekniesz! - szepczesz
Zanim stawiasz mnie przed drzwiami naszej sypialni obrywasz piękną wiazanką imardyńskich wyzwisk.
Patrzysz na mnie z miną niewiniątka, ale w oczach masz te figlarne błyski. Na nic twoja maskarada - przejrzałam cię! Podpieram rękami boki i zaczynam tyradę:
Akkarin, ty małostkowy, zaborczy, zadufany w sobie...
I tym razem przerywasz mi pocałunkiem, ale teraz go oddaję.
Przypierasz mnie do ściany i zaczynasz schodzić pocałunkami na szyję. Machinalnie ją odchylam i zarzucam ci ręce na ramiona. Zamykam oczy.
Po chwili z powrotem przenosisz usta na moje wargi i nie zaprzestając mnie całować kopniakiem otwierasz drzwi do sypialni, a ja otwieram jedno oko, by sprawdzić czy przypadkiem nie wyleciały z zawiasów.
Są całe, ale hałas o czymś mi przypomina. Odsuwam się od ciebie i z troską spoglądam na drzwi na końcu korytarza.
Czuje rękę na ramieniu i twój głos szepczący mi do ucha:
Nie obudzi się...
Jednak coś mi nie gra.
Lorkin śpi jak zabity - zapewniasz i wyciągasz ku mnie dłoń; uśmiechasz się
Dzisiaj na lekcji z Vinarą całkowicie wyczerpał moc!
Na lekcji z Vinarą...
Robię krok do tyłu i strącam twoje palce z mojego policzka.
Ty nigdy go nie poznałeś...
Patrzysz na mnie skofundowany
Soneo? Wszystko gra? - w twoim głosie pobrzmiewa troska.
Podchodzisz do mnie i wchodzisz do światła, wylewającego się na korytarz przez otwarte drzwi, a ja widzę. Widzę wielką czerwoną plamę w miejscu gdzie ugodził cię nóż Sachakanina - Kariko. Rana prześwituje przez dziurę w materiale, krew wydaje się być świeża i ciągle z niej wypływać znacząc lnianą koszulę szkarłatem.
I nagle wszystko sobie przypominam.
Ichani...
Śmiech Kariko patrzącego na ruiny Gildii...
Nagły przypływ mocy gdy dotknąłeś mojej ręki...
Krew...
Ciemne oczy, gasnące wraz z mocą...
Rothen odciągający mnie od ciała...
Od twojego ciała.
Zaczynam krzyczeć.
Z koszmaru budzi mnie Lorkin potrząsający moim ramieniem.
Mamo? - pyta przestraszony
To nic, skarbie. - zapewniam go, choć dobrze wiem, że kłamię - Po prostu zły sen.
Krzyczałaś.
To nic. Proszę cię, idź już.
Muszę zostać sama.
Nasz syn kiwa główką i wychodzi. Jest podobny do ciebie. Wszyscy mi to mówią.
Wraz z nim z pokoju znika snop światła, który dostawał się tutaj przez uchylone drzwi.
Pogrążam się w smutku.
Sześć lat! Sześć. Czas jest bezlitosny. Pędzi, nie dbając o to co i kogo skrzywdzi. Mówią, że czas leczy rany, że wraz z czasem znikną smutek, żal i tęsknota.
Mylą się.
Te uczucia nigdy nie miną, ponieważ... nie istnieją. Czuję się... pusta. Wyprana z emocji.
Zostawiłeś mnie pustą, Akkarinie.
Nie tylko ty umarłeś tego dnia.

The end.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top