Rozdział 49

Lucy

Ze zmartwieniem przyglądaliśmy się wychodzącemu Maxowi. Prawdopodobnie, dopiero kiedy zniknął za ścianą, doszło do nas, iż możemy już go nigdy nie zobaczyć.

A fakt, iż któreś z nas ma być następne, jeszcze bardziej zagęścił atmosferę. Czułam, jak po czole zaczynały spływać mi kropelki potu, choć temperatura w pokoju na pewno nie przekraczała dwudziestu stopni.

Popatrzyliśmy po sobie. Wszyscy czekaliśmy, aż jedno z nas zdecyduje, jak wybierzemy następną przynętę. Mógł to być także wybór, które z nas przeżyje.

Paradoksalnie nie wiedzieliśmy, czy osoba, opuszczająca ten pokój ostatnia ma największe szanse. Ogólnie cały przedstawiony nam przez nauczycieli plan był bardzo zagmatwany i nieoczywisty.

Powiedzieli nam, że mamy sprowokować tamtych z „drugiego obozu", poprzez groźbę, iż ujawnimy te dokumenty z danymi ich ofiar. Dzięki temu ci źli mieli przybrać swoje najbardziej przerażające formy, które przybierali podczas żywienia. Wtedy byli też najsłabsi i można było ich wyeliminować. Na zawsze.

W Akademii Burz greccy bogowie tak właśnie zrobili – przemienili się i wyjedli dusze moich przyjaciół. Niestety tam nikt nie chciał pozbyć się potworów. Pan Merchant i tacy jak on, liczyli, że ci stąd powtórzą ten czyn. A wtedy przyjazna nam grupa by zaatakowała. Pozbyła się niewygodnych pobratymców. Pomściła naszych przyjaciół.

Brzmiało nawet optymistycznie, lecz kiedy zapytaliśmy, czy na pewno zdążą zainterweniować, zanim źli nauczyciele wyssą nasze dusze, ci niby dobrzy zamilkli. Nie potrafili nam zapewnić bezpieczeństwa.

Dlatego zrozumieliśmy, że staliśmy się jedynie mało ważnym narzędziem, którego nie bali się popsuć. Najważniejsze było osiągnięcie celu.

Usiedliśmy sobie na skórzanych kanapach, aby w ostatnich momentach móc zaznać choćby odrobinę luksusu. Jedynie sztywna, nerwowa atmosfera psuła coś, co chcieliśmy uczynić relaksem.

W końcu jednak ktoś musiał przerwać naszą bezczynność. Izzy, nie będąc w stanie dłużej wytrzymać napięcia, zapytała po kilku minutach.

– Czyli co robimy? Ciągniemy patyczki i osoba, która wyciągnie najkrótszy, idzie na pierwszy ogień? Czy macie jakieś inne pomysły na losowanie?

Zanim zdążyłam cokolwiek pomyśleć, usłyszałam, jak mój głos opuszcza gardło.

– Nie musimy losować. Ja pójdę.

– Lucy... – Edward spróbował zaprotestować, lecz od razu mu przerwałam.

– Nic nie mów. Już raz to przeżyłam i powiem wam szczerze, wolę wyjść teraz, niż czekać, stresując się waszym losem.

Jakkolwiek nigdy nie udało mi się wejść w bliższe relacje z Maksem, nie wiedziałam nawet, czy się przyjaźniliśmy, martwiłam się o niego. Nie chciałam nawet myśleć, jak bym się czuła, siedząc w miarę bezpiecznym miejscu i wiedząc, że Izzy czy Edward walczą o życie. Chciałam sama zaryzykować, poddać się adrenalinie i nie zastanawiać, co się dzieje z moimi przyjaciółmi.

Przytuliłam ich i poszłam śladami Maksa.

***

Gdy wychodziłam z biblioteki, uderzył mnie niepokojący spokój. Bibliotekarka Dasiy, która z białym obliczem i pustką w oczach wyglądała jak upiór, siedziała nieruchomo na swoim krześle z poważnym wyrazem twarzy. Zastanawiałam się przez chwilę, czy nie zamieniła się w kamień, lecz, widząc moje zawahanie, kobieta syknęła przerażająco.

Od razu wybiegłam z pomieszczenia i zamknęłam za sobą drzwi. Nie rozumiałam zbytnio, co się stało z Daisy, ale podejrzewałam, że tak jak większość pracowników szkoły, była swoistym rodzajem elfa czy chochlika, czyli, inaczej mówiąc, sługą bóstw. A przesilenie zimowe najwyraźniej miało na nią nienajlepszy efekt.

Wyszłam na korytarz, dyskretnie zeszłam po starych schodach, przeszłam obok sali gimnastycznej, w której większość uczniów bawiła się w najlepsze, i ostatecznie skierowałam się do szatni.

Nie spodziewałam się zobaczyć tyle rzeczy. Kiedy odwieszałam swój płaszcz, nie brakowało wolnych wieszaków, a teraz na niektórych wisiały nawet po trzy kurtki. Na szczęście mój granatowy płaszcz zostawiłam blisko wejścia, więc nie straciłam zbyt dużo czasu na poszukiwania.

Szybko narzuciłam go na siebie, a potem ruszyłam do drzwi wyjściowych. Próbowałam przy tym jak najmniej rozmyślać, a tylko wyznaczać sobie proste, konkretne cele i na nich się koncentrować. Dojść do drzwi. Otworzyć je. Wyjść na zewnątrz. Pójść w kierunku bramy. Jakimś cudem przeskoczyć przez bramę.

W moim umyśle te czynności rzeczywiście wydawały się banalne, jednak z doświadczenia wiedziałam, jakie będą konsekwencje. I na myśl o nich, moje serce galopowało jak szalone.

Pierwsze trzy zadania wykonałam bez problemu, lecz gdy tylko opuściłam mury szkoły, moje ciało przeszedł dreszcz. Nie wiedziałam, czy był on spowodowany strachem, czy mrozem. Podejrzewałam mieszankę obu.

Nie rozglądałam się wokół. Szłam, patrząc się pod nogi, na kamienny podjazd. Pamiętałam, że otaczał go idealnie przystrzyżony żywopłot, a niedaleko z przodu stała fontanna, lecz nie chciałam na nie spojrzeć. Nie chciałam ryzykować zobaczenie ich twarzy i stracenie resztek odwagi.

Udało mi się bezpiecznie dojść do fontanny, niemalże na nią wpadłam. Dopiero wtedy zdecydowałam się podnieść wzrok.

Otaczał mnie mrok, jedyne źródła światła znajdowały się za oknami niektórych klas w Akademii. Nie widziałam żadnej żywej duszy, a słyszałam jedynie własny, niespokojny oddech.

Ruszyłam dalej, w kierunku bramy. Odliczałam kroki. Pierwszy. Drugi. Trzeci. Nigdzie wokół nie dostrzegłam krwi bądź żadnych śladów, świadczących o obecności Maxa. Mimowolnie zastanawiałam się, czy to dobrze. Co się stało z chłopakiem? Może zamierzał wydostać się inną drogą?

Z każdym kolejnym krokiem moje serce przyśpieszało, więc kiedy ostatecznie stanęłam przed ogromną bramą, biło jak szalone. Wciąż niczego nie słyszałam. I to przerażało mnie najbardziej. Doskonale znałam pojęcie ciszy przed burzą.

Nie miałam szans wspiąć się na mur, jego powierzchnia była zbyt gładka, ale metalowa brama dawała jakieś możliwości.

Miałam doświadczenie, ale i tak zaskoczyło mnie, że zdołałam się podciągnąć, używając jedynie siły rąk. Moje ramiona raczej nie były w dobrej formie, jednak dobrze spełniły swoje zadanie.

Po chwili siedziałam już na szczycie i pozostało mi tylko skoczyć. Mentalnie się przeżegnałam, z wysiłkiem opuściłam się na rękach tyle, na ile mogłam, i pozwoliłam sobie opaść dwa metry.

Upadek do najprzyjemniejszych nie należał, ale na szczęście skończyło się jedynie na kilku siniakach oraz zadrapaniach. A przecież ryzykowałam skręceniami czy złamaniami.

Przede mną rozciągała się droga otoczona przez las. Mogła liczyć nawet parędziesiąt kilometrów. W sumie nie przemyślałam, co by się stało, gdyby bogowie się nie zorientowali? Bądź najzwyczajniej pozwolili mi odejść? Czy byłabym w stanie dojść do cywilizacji? Nie padłabym wcześniej z zimna albo głodu?

Nie dałam myślom zwątpienia przejąć kontroli. Znowu szłam, trzymając się środka drogi.

Czas płynął bardzo wolno. Nie miałam pojęcia, ile minut minęło, odkąd opuściłam pokój. Postanowiłam liczyć uderzenia serca. Nie posiadałam żadnego zegarka, więc tylko to mi pozostało.

Jeden, dwa. Wciąż żadnego dźwięku oprócz moich kroków. Trzy, cztery. Chmury odsłoniły tarczę księżyca, dzięki czemu krajobraz się trochę rozjaśnił. Pięć, sześć. Spojrzałam na swoje nogi. I zamarłam. Na ziemi znajdowała się warstwa śniegu. Na której zostawiałam ślady. A skoro ja je zostawiałam, Max również.

Obróciłam się, szukając odcisków jego butów, lecz widziałam jedynie moje. Byłam prawie pewna, iż na dziedzińcu także ich nie było. Czy dopadli go wcześniej? Zrobiliby to w szkole, gdzie w tym samym czasie bawiły się setki uczniów?

Od razu, gdy zdałam sobie sprawę, że stoję i się zadręczam, skarciłam się w myślach. Nie mogłam dłużej myśleć o Maxie, Isabelli i Edwardzie. Musiałam iść przed siebie.

Siedem, osiem. Dziewięć, dziesięć... sto... tysiąc.

Kiedy doszłam do ośmiu tysięcy, straciłam rachubę. I tak nigdy nie doliczyłam do tak wielkiej liczby.

Byłam już na pewno dość daleko. Zapomniałam nawet o podejrzanej ciszy. Dopóki gdzieś z tyłu nie usłyszałam trzasku.

Nie zdążyłam spojrzeć w miejsce hałasu, zimna ręka na moim ramieniu mnie uprzedziła.

– Co robisz tak daleko od szkoły?

Rozpoznałam głos, lecz nie należał on do pani Archer, pana Harrisona czy innego nauczyciela tej szkoły. Jego właścicielką była Sofía. Nauczycielka z Akademii Burz w Grecji, która mnie tutaj sprowadziła. Jak podejrzewałam, mogłam ją także nazywać Ateną, jak robili to starożytni Grecy.

Gapiłam się na nią z przerażeniem. W mojej głowie panował mętlik, nie wiedziałam, co myśleć o jej obecności w pobliżu Akademii Róż. Nie powinno jej tu być, nikt o niej nie wspominał.

Kobieta, widząc moje zakłopotanie, westchnęła.

– Arawn poprosił mnie, żebym tu przyjechała. – Arawn, celtycki bóg zmarłych, znany również jako Adrien Merchant. – Przedstawił mi ich plan, ale nie potrafiłam go w pełni poprzeć, wydał mi się zbyt niebezpieczny. Dlatego też uznał, że mogę przyjechać i sama zapewnić wam bezpieczeństwo.

Brzmiała szczerze, ponadto już raz mnie uratowała. Nie miałam podstaw, by wątpić w jej chęci, lecz... czy można zaufać istotom tak potężnym i bezwzględnym jak ona?

– Dlaczego mnie nie zaatakowali? Co z resztą? – spytałam.

– Chciałabym ci zadać te same pytania – westchnęła. – Jesteśmy za daleko, bym mogła cokolwiek usłyszeć. Dlatego obawiam się, że będę musiała dostać się do Akademii. Idziesz ze mną, Lucy?

Mój wewnętrzny tchórz podpowiadał mi, by odmówić. Mimo to przystałam na propozycję. Możliwe, że z Sofíą, o ile ona oczywiście nie chce mnie skrzywdzić, będę bezpieczniejsza.

Tak jak kobieta mnie wcześniej poinstruowała, mocno objęłam ją od tyłu i uniosłam nogi. W rękach wciąż trzymałam dokumenty, co utrudniało zadanie, lecz ostatecznie jakoś sobie poradziłam.

Starożytna bogini zapytała, czy jestem gotowa, a gdy jęknęłam, że tak, rzuciła się do biegu. Ale nie takiego zwykłego, ludzkiego biegu.

Wszystko działa się nieco zbyt szybko, by mój mózg mógł to poprawnie zarejestrować. Wiedziałam, że przemieszczamy się z ogromną prędkością. Musiałam zamknąć oczy, gdyż tak szybko mijające drzewa przyprawiały mnie o zawroty głowy. Żałowałam, że nie miałam wolnych rąk, aby zatkać sobie uszy, ponieważ świst powietrza także niezwykle mnie drażnił.

Na szczęście nie męczyłam się długo, gdyż może z pół minuty. Potem poczułam, jak kobieta zwalnia, a po chwili się zatrzymuje. Dlatego też od razu, powstrzymując przy tym odruchy wymiotne, z niej zeszłam.

– Jak wy to wytrzymujecie? – jęknęłam.

– Tak samo, jak wy wytrzymujecie wasze bieganie – stwierdziła, nawet na mnie nie patrząc. Jej twarz wyrażała pełne skupienie, a wzrok zatrzymał się w jakimś odległym punkcie.

Znajdowałyśmy się przed bramą główną, więc w pewnym sensie, wróciłam do punktu wyjścia. Przeszłam całą drogę na darmo.

Sofía na kilka sekund całkowicie przestała się ruszać. Patrzyłam się na nią ze zdziwieniem, a ona nagle doskoczyła do bramy i bez wysiłku ją otworzyła.

– Mają problem Lucy. Muszę iść im pomóc. Twoi przyjaciele jeszcze żyją. Dwójkę minęłyśmy po drodze.

Znowu rzuciła się do ich nadnaturalnego biegu i w ułamku sekundy zniknęła mi z pola widzenia.

Ostrożnie ruszyłam za nią, w głowie przetwarzając sobie, co usłyszałam. Dwoje z moich przyjaciół znajdowało się gdzieś na drodze, czyli zapewne chodziło jej o Edwarda i Isabellę. Niewiadomą pozostawał Max, jednak Sofía uznała chyba, iż wszyscy moi przyjaciele żyją. Jeszcze.

Oprócz śladów moich i, jak zakładałam, Izzy oraz Edwarda, widziałam jeszcze tylko mojej dawnej nauczycielki, a one były skierowane w drugą stronę i odchodziły gdzieś w kierunku Żółtej Róży.

Podążyłam za nimi i dotarłam na skraj lasu. Zawahałam się. Czy powinnam wchodzić? Ostatecznie postanowiłam być, jak te wszystkie głupie bohaterki horrorów, które idą prosto w szpony mordercy.

Na początku byłam lekko zagubiona, lecz im dalej szłam, tym bardziej orientowałam się w otoczeniu. Kierowałam się w kierunku słynnego, starego dębu. Edward mnie do niego zabrał podczas mojego pierwszego dnia w Akademii. W sumie nigdy do niego nie szłam od tej strony, ale kojarzyłam już mniej więcej tę okolicę.

Byłam kilka minut drogi przed punktem orientacyjnym, kiedy usłyszałam specyficzny krzyk. Na pewno nie wydał go człowiek. Tak naprawdę raczej przypominał mi on ryk zarzynanego zwierzęcia.

Wątpiłam, by należał do Maxa, jednak i tak się zestresowałam. Przyśpieszyłam kroku, jednocześnie przeklinając swoją ciekawość. Miałam przecież szansę przeżyć, mogłam wziąć nogi za pas, pobiec i dogonić Edwarda i Isabellę. Niestety nie potrafiłam się powstrzymać. Nie wiedziałam nawet, czy przez dociekliwość, troskę o drugą osobą lub może chciałam zobaczyć, jak te istoty umierają.

Trzymałam się blisko drzew, żeby móc się na wypadek za nimi schować. Wątpiłam, by w ostatecznym starciu taka ochrona coś dała, lecz sama czułam się lepiej.

Wiedziałam, że byłam już blisko, gdy obok mnie coś przeleciało i wpadło na brzozę, za którą jeszcze chwilę wcześniej przechodziłam. Trzon drzewa nie wytrzymał siły uderzenia i się złamał, oczywiście przy okazji trochę hałasując.

Podbiegłam do tego czegoś, co leciało i gdy zobaczyłam jego aparycję, momentalnie odskoczyłam. Trupioblada cera, czarne oczy, długie szpony, otwarta paszcza, ukazująca rekinie zęby. Wzdrygnęłam się.

Nie rozpoznałam tego nauczyciela, lecz przez strój mogłam przypuszczać, iż miałam do czynienia z trupem osobnika płci męskiej. Nachyliłam się, aby sprawdzić, czy na pewno nie żyje i na moje szczęście, był całkowicie martwy. Nie ruszał się, nie wyczuwałam pulsu (zakładając, że te istoty w ogóle miały krwiobieg), nie oddychał.

Postanowiłam go przeszukać, ale nie znalazłam niczego, co wskazałoby jego tożsamość albo przynajmniej mi się jakoś przydało.

Ruszyłam więc przed siebie. Byłam już nieco bardziej zaalarmowana, by uważać na latające ciała.

Po chwili zaczęłam słyszeć ciche powarkiwania oraz jęki. Skradałam się najdyskretniej, jak mogłam, a te niepokojące odgłosy zachęciły mnie, by pogłębić starania. I dobrze zrobiłam, gdyż, kiedy w zasięgu mojego wzroku pojawił się stary dąb, obok niego zobaczyłam pobojowisko.

Nie przypominało rzezi, którą bogowie urządzili w Grecji. Tam na ziemi leżały rozprute ciała moich przyjaciół, niepotrzebnie sponiewierane, możliwe, że na pokaz. Dużo krwi i okrucieństwa, świadczyło o braku pośpiechu grackich bóstw i chęci ukazania siebie, jako potężnych potworów.

Tutaj, przy starym dębię, sprawy miały się ździebko inaczej. Istoty walczyły przeciwko równym sobie, nie mogły sobie pozwolić na zabawę i igranie z ofiarą. Sami zresztą mogli się nią stać.

Zauważyłam kilka trupów, żaden nie przypominał człowieka. Wszystkie były bóstwami, przeistoczonymi w te swoje przeraźliwe formy do żywienia. Widziałam również kilka zawzięcie walczących postaci. Nie potrafiłam ich zidentyfikować, jednak czułam, że siły są rozłożone po równo.

Nie mogłam rzucać się w oczy, dlatego też zdecydowałam się kucnąć i nie podnosić przy przemieszczaniu. Chciałam poszukać Maxa, lecz musiałam być nadzwyczaj ostrożna i nie zwracać na siebie niechcianej uwagi. Mogli mnie wyczuć, jednak zgadywałam, że walka zbytnio ich zajmowała, by skupiać się na zapachu przypadkowej uczennicy, która się pałętała w pobliżu.

Czołgałam się po ziemi, pilnując, by zawsze zasłaniał mnie jakiś krzak. Przy okazji zabrudziłam swój płaszcz i sukienkę, gdzieś zgubiłam jednego buta, a po chwili zdjęłam i zostawiłam pośród krzewów drugiego.

Mój makijaż pewnie nie wytrzymał ekstremalnej podróży, więc teraz wcale się nim nie przejmowałam. Tak samo fryzurą. Podejrzewałam, że wyglądałam jak siedem nieszczęść, ale w tamtej chwili najważniejsze było odnalezienie przyjaciela. Najlepiej żywego.

Podczas ciężkiej drogi wokół pola bitwy, mniej więcej dwa razy przelatywały nade mną ciała, widziałam także zza krzaków, jak jeden z bogów przyzywa strumień światła, a inny otacza siebie i swoje najbliższe otoczenie chmurą ciemności. Nawet nie zamierzałam sobie wyobrażać, jak byłoby znaleźć się w samym środku tej masakry. Miałam nadzieję, że Max tego nie doświadczył.

Dwadzieścia minut zajęło mi okrążenie pola bitwy i nie poskutkowało niczym oprócz parunastoma nowymi zadrapaniami na moim ciele. Doszłam do miejsca, w którym zgubiłam pierwszego buta, zatrzymałam się i położyłam na ziemi, czując bezradność. Po co ja tu przyłaziłam? Nie mogłam jak normalny człowiek zostać w bezpiecznym miejscu?

Wciąż słyszałam odgłosy walki, dlatego też, korzystając z zawieruchy, wyjrzałam nieco ponad linię krzaków i sprawdziłam, jak szła walka.

Dalej nie potrafiłam rozróżnić poszczególnych postaci, widziałam jedynie następne padające kreatury. Nie miałam pojęcia, skąd tyle ich się tam wzięło, lecz uznałam, że każdy bóg mniej na tym świecie, równał się choć trochę lepszej przyszłości dla nowych pokoleń.

Niespodziewanie jedna z istot przeskoczyła nad krzewami oraz nade mną i uderzyła o pobliski drzewo. Ja jak najprędzej spróbowałam się wycofać, lecz bóstwo szybciej doszło do siebie i mnie dostrzegło. Otworzyło szerzej ślepia, wyszczerzyło swoje kły, a następnie na czterech kończynach zaczęło przemieszczać się w moją stronę.

W pierwszej sekundzie opanował mnie strach, zastygłam, lecz w mojej głowie usłyszałam wtedy cichutki głosik. Brzmiał jak moi przyjaciele z Akademii Burz. Kazał mi walczyć, uciekać, zrobić cokolwiek, aby przetrwać.

Nie przejmując się tym, że wystawiam się na widok dla innych bestii, wstałam i pobiegłam w przeciwną stronę do pobojowiska. Niestety istoty cechowały się nadnaturalną szybkością, dlatego też ta bez problemu do mnie doskoczyła i powalił na ziemię.

Czułam na sobie jej przytłaczający ciężar, a nad twarzą widziałam obrzydliwą paszczę. Pomyślałam, że to już naprawdę koniec. Nic mnie nie ocali.

Zamknęłam oczy i czekałam, aż wyssie moją energię życiową. Albo skręci mi kark. Czy zabije w jakiś inny sposób. Do moich uszu dochodziło sapanie, a zmysł węchu rejestrował nieprzyjemny odór, przypominający smród zgniłych owoców.

Niemalże czułam już kły zaciśnięte na mojej szyi, gdy nagle usłyszałam uderzenie. Ciało kreatury oderwało się od mojego. Gwałtownie uniosłam powieki oraz przewróciłam się na bok. Zobaczyłam, jak potwór, który przed chwilą niemalże mnie zamordował, jest przecinany na pół przez podłużną broń, przypominającą miecz.

Mój wybawiciel, a raczej wybawicielka, rzuciła mi zdenerwowane spojrzenie.

– Wy ludzie jesteście głupi – istota wyszeptała głosem Sofíi. Wyglądała tak, jak reszta, lecz wydawało mi się, że wyczuwam od niej lepszą energię, emanowała opanowaniem i wiedzą. Jak na boginię mądrości przystało.

– Gdzie jest Max? – Zdołałam z siebie wydusić.

– Teraz lepiej stąd idź. Twoja rola się skończyła. Przyjacielem zajmiesz się później, ratuj siebie – wysyczała, po czym odskoczyła do dębu, aby dalej wojować.

Pokręciłam głową, jednak bliskie spotkanie ze śmiercią przekonało mnie, do wykonania odwrotu.

Spokojnie odchodziłam, uważając, żeby nie robić hałasu. Oddaliłam się już na tyle, by nie widzieć miejsca bitwy, kiedy ktoś chwycił mnie za przedramię. Chciałam krzyknąć, jednak zanim zdążyłam, poczułam rękę na swoich ustach.

Ten ktoś próbował odciągnąć mnie ze ścieżki, jednak nie podołał swojemu zamysłowi. Szarpałam się nieustannie, aż w końcu udało mi się przypadkowo trafić go łokciem w brzuch. Osoba mnie puściła i cofnęła się o parę kroków.

Odbiegłam od niej i dopiero po paru sekundach się przyglądnęłam, kto to był.

– Max? O jezu przepraszam! – Podbiegłam do chłopaka i przytuliłam go, nie zważając na to, że trzymał rękę przy swoim brzuchu. – Dlaczego nie zawołałeś, czy przynajmniej szepnąłeś?

– Szeptałem. – Odsunął się ode mnie, a na jego twarzy widniał grymas. Musiałam naprawdę mocno go uderzyć. – Ale nie reagowałaś. A szedłem tuż za tobą.

– Przepraszam jeszcze raz. – Zmarszczyłam brwi. – Bardzo boli?

– Dam radę – westchnął. – Chodźmy, nie powinniśmy się tu kręcić.

Przytaknęłam mu. Razem ruszyliśmy przed siebie. Przez całą drogę do dziedzińca rozglądałam się niepewnie i nasłuchiwałam wszelkich odgłosów. Jednak im bardziej się oddalaliśmy od dębu, tym ciszej było, a przed szkołą nie byliśmy w stanie zarejestrować żadnego dźwięku. Tylko nasze kroki w śniegu. I dyszenie.

Weszliśmy do Akademii. Na nasze szczęście nikt akurat nie przechodził.

Wspięliśmy się po schodach na pierwsze piętro, a następnie zaszyliśmy w jednym ze wgłębień w korytarzu. Usiedliśmy na podłodze i oparliśmy o ścianę. Nareszcie mogliśmy trochę odetchnąć.

– Będziesz musiał opowiedzieć, co się z tobą działo – stwierdziłam po chwili.

– Nic nowego – zaśmiał się, lecz w jego głosie nie było grama wesołości. – Od razu, kiedy wyszedłem na dwór, dopadł mnie pan Groove, ale wyglądał jeszcze jak nauczyciel. Pytał, co mam w rękach, próbował mi wyrwać te dokumenty, a ja zacząłem uciekać. Wiedziałem, że nie zdołam przeskoczyć przez bramę, więc pobiegłem do tego dużego drzewa. I póki tam nie dotarłem, myślałem, że go zgubiłem, ale zapomniałem, że gonił mnie bóg.

– I co się stało dalej? – dociekałam.

– Tam zaskoczył mnie w tej strasznej formie, ale zanim zdążył mnie zabić, znikąd pojawiła się Ede i obcięła mu łeb. – Pokiwał głową. – Nigdy nie sądziłem, że tak się ucieszę z czyjejś dekapitacji.

– Ale skąd się wzięła reszta?

– Przybiegli w ciągu kilku sekund. I rozpętało się piekło. Na moje szczęście byli zbyt zajęci sobą i o mnie zapomnieli, więc udało mi się uciec.

Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu.

– To wszystko wydarzyło się w kilkanaście minut. – Znowu podjęłam temat. – Dlaczego na tak długo zostałeś potem w lesie?

– Czekałem na któregoś z was. – Unikał mojego wzroku, patrzył przed siebie. – Chciałem wiedzieć, czy przeżyliście, pomóc, jeśli też zagoniliby was do lasu. Za dużo osób już zginęło. Nie... ja wiem, że nie potrafię praktycznie nic zrobić w porównaniu z ich siłą, ale chciałem przynajmniej spróbować ich powstrzymać, przed zabiciem kolejnych ludzi. Jeśli byłaby taka okazja. I wciąż boję się, że Izzy i Edward gdzieś tam są...

– Przeszli przez bramę – zapewniłam go. – Mi też się udało, ale wróciłam z moją dawną nauczycielką i poszłam zobaczyć walkę. Jeśli szło im tak dobrze jak mi, pewnie są teraz ponad godzinę drogi stąd.

– Poszłaś zobaczyć walkę? A podobno to ja miałem skłonności samobójcze – prychnął.

– No cóż. – Uśmiechnęłam się lekko. – Warto było ryzykować, by zobaczyć, jak umierają.

– Trudno zaprzeczyć.

Nie rozmawialiśmy więcej. Tak naprawdę chwilę po skończonej konwersacji, poczułam jak głowa mi ciąży, więc położyłam ją na ramieniu bruneta. A chwile później zapadłam w twardy sen, nieobfitujący w żadne koszmary.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top