Rozdział 39
Max
Nie wiem, czy kiedykolwiek czułem się równie beznadziejnie. Jakbym wygrał długo wyczekiwany los na loterii, a chwilę później ktoś by mi go bezprawnie odebrał. I nie doczekał się konsekwencji.
Chociaż to, co przeżywałem, było czymś o wiele gorszym niż strata dużej sumy. Lanette znaczyła dla mnie więcej niż pieniądze, prawdopodobnie była pierwszą dziewczyną, w której naprawdę się zakochałem. Dodatkowo ona w jakimś stopniu to odwzajemniała. A oni ją zabili. Zamordowali bez jakiegokolwiek powodu.
Przez pierwsze dni nie potrafiłem się pogodzić z tym, co się stało. Starałem się wymazać ten widok z pamięci. Jej martwe ciało. Ale nawet jeśli podczas dnia udawało mi się zająć czymkolwiek myśli, jej... zwłoki powracały do mnie w koszmarach, stając się przyczyną bezsenności.
Mój współlokator okazał się nad wyraz wyrozumiały i nigdy nie odezwał się słowem skargi, cierpliwie znosił w milczeniu krzyki i gwałtowne pobudki w ciągu nocy, a także późniejsze pałętanie się po pokoju bez celu.
Przez pierwsze kilka dni, kiedy nie musiałem iść do szkoły, prawie w ogóle nie wychodziłem z łóżka. Leżałem, gapiąc się pustym wzrokiem w sufit oraz myśląc nad marnością mojego życia. Zastanawiałem się, czy miało ono jeszcze jakiś sens, czy może straciło go wraz ze śmiercią ukochanej.
Potem zmuszono mnie, bym wrócił na lekcje, więc pomimo bycia na skraju załamania emocjonalnego, co ranka wygrzebywałem się spod kołdry, ubierałem od niechcenia żółty mundurek, narzucałem na siebie jakąś kurtkę i wychodziłem.
Siedziałem na lekcjach, wpatrując się w jakiś wybrany punkt, czekając niecierpliwie na dzwonek. Gdy ludzie podchodzili do mnie i pytali, co się stało, zbywałem ich ponurym wyrazem twarzy. Tylko Valery się nie poddawała i starała coś ze mnie wyciągnąć, ale przed nią ostatecznie także uciekłem.
Rozmawiałem przez chwilę z Edwardem, także trochę z Isabellą, która również wszystko silnie przeżywała. Chociaż o nią przynajmniej dbał Ben, stał się ramieniem do wypłakania. Mnie nikt taki nie pozostał.
Mogłem co prawda wyżalić się Lucy bądź Edwardowi, jednak to byłoby coś innego, niż wyżalenie się osobie, na której zależy ci w ten szczególny sposób.
W przeciągu paru pierwszych dni po powrocie do szkoły zauważyłem, że Edward i Lucy zachowywali się dziwniej niż wcześniej.
Nie tylko widocznie się do siebie zbliżyli, ale niczym spiskowcy szeptali do siebie, czasem przy tym gestykulując i przybierając skupione miny. Blondyn pytał się mnie wcześniej, czy pragnę zemsty, a ja odpowiedziałem pozytywnie, lecz od tamtego czasu nie podejmował ponownie tematu. Mimo to wydawało mi się, że wiedział więcej, niż przyznawał. Ukrywali coś z Lucy przede mną i Izzy.
Nie chodziłem na dodatkowe zajęcia pana Harrisona, nie umiałbym znieść widoku twarzy dyrektora. Ledwo już wytrzymywałem historię z panią Archer i godziny spędzane z innymi nauczycielami, zarówno opryskliwymi, jak i nad wyraz miłymi. Myśl, że któryś z nich zabił Lanette, nie dawała mi spokoju.
Unikanie obowiązkowego dla mnie kółka udawało mi się przez pierwszy tydzień, jednak w poniedziałek, siedem dni po powrocie, kazał mi zostać w sali. Tak jak się domyślałem, poinformował mnie, że natychmiast muszę wrócić i nie przyjmie on odmowy.
Zamarzłem, nie wiedząc, co powiedzieć. Po moim ciele gwałtownie przeszły dreszcze, zacząłem się pocić i zebrało mi się na wymioty. Wiedziałem, że moja reakcja była nieuzasadniona, nawet ganiłem się za nią w głowie, jednak ciało odmówiło mi posłuszeństwa. Usta same zaczęły się odpowiednio układać, by za moment odpowiedzieć „oczywiście". Tak jakby pan Harrison zmuszał mnie do tego. No i szybko zorientowałem się, że być może on rzeczywiście kontrolował moje reakcje.
Zanim padło niechciane słowo, drzwi do pomieszczenia nagle się otworzyły i wkroczyła przez nie pani Ede Martin.
– Panie dyrektorze, obawiam się, że muszę pożyczyć na tę przerwę Maxa.
Zdecydowany ton głosy nauczycielki niesamowicie mnie zdziwił. Godzinę wcześniej podczas jazdy konnej nie wyrażała do mnie żadnych pretensji, tak jak większość dorosłych okazywała raczej cień zrozumienia.
Pan Harrison spojrzał na nią z dezaprobatą, ale ostatecznie pokiwał powoli głową na znak zgody. W tym samym czasie poczułem, jak wcześniejsze objawy ustępują niemalże równie szybko, jak się pojawiły. Mogłem odetchnąć z ulgą.
Prawie wybiegłem z sali za panią Martin, która również niezwykle szybko się poruszała, dodatkową nosząc wysokie obcasy. Zawsze dziwiły mnie jej zwinność i wytworność, z jakimi się poruszała, jednak teraz wiedziałem, że tak jak reszta, była potworem. I pewnie stąd pochodził cały jej urok.
Przez uświadomienie sobie tego, jakakolwiek wdzięczność za pomoc, która się we mnie pojawiła, zniknęła, zastąpiona przez niechęć, a nawet nienawiść. Ona mogła być winna śmierci Lanette. To ona mogła wyssać z niej życie.
Wyprowadziła mnie na zewnątrz. Nie zważając na mżawkę, przeszliśmy do stajni i dopiero tam, przy boksach, przystanęliśmy.
– O co chodzi? – Zabrzmiałem trochę bezczelnie, ale oni nie zasługiwali na szacunek.
– Och Max. Nie jestem w stanie wyrazić, jak bardzo jest mi przykro, że musiało do tego dojść. – Jej twarz rzeczywiście wyrażała współczucie, położyła mi nawet rękę na ramieniu. Jednak nie wierzyłem w jej szczerość. Cofnąłem się, odrzucając pocieszający gest.
Westchnęła i pokręciła głową.
– Rozumiem twoją nieufność. Nie będę cię przekonywać, że akurat w tej sprawie jestem niewinna, bo to i tak nie wymazałoby moich błędów z przeszłości. Ale teraz chciałabym ci pomóc.
Skinąłem od niechcenia głową, a ona kazała mi znowu za sobą iść, tym razem w głąb stajni. Znajdowały się tam konie, z których zwykle nie korzystaliśmy – podczas lekcji jeździliśmy zazwyczaj na koniach z pierwszych boksów od wejścia.
Podeszliśmy do jednej z ostatnich zagród. Kobieta otworzyła ją i zaprosiła do środka.
– Poznajesz go? – Wskazała na karego konia arabskiego, który spokojnie przed nami stał.
– To... to przecież Texas. Jeździłem na nim na początku roku, prawda? Ale... dlaczego o tym także zapomniałem?
– Umysły zwierząt pracują inaczej niż ludzi – westchnęła. – Teoretycznie ich psychika nie jest tak skomplikowana, jednak wciąż często bywają bardziej nieprzewidywalne od niejednego człowieka. I czasem przez to opierają się moim urokom, a ja nie potrafię tego zmienić.
– Ale to koń. Nie powiedziałby mi prawdy.
– Zapewne – zaśmiała się. – Jednak wyczuł, że wokół działo się coś złego i swoim niespokojnym zachowaniem narażał uczniów. Dlatego też zdecydowałam się wyłączyć go z grona dostępnych rumaków i usunąć wspomnienia o nim, by uniknąć nieprzyjemnych pytań.
– Tyle zachodu dla konia? – zdziwiłem się, chociaż nie wątpiłem w logikę jej toku rozumowania.
– „Tyle zachodu" jest jedynie niewielką cząstką wszystkiego, co robimy i czego kiedykolwiek zrobiliśmy. Jesteśmy potężni Max, jesteśmy potężni dzięki temu, co robimy takim jak ty. A zarazem nie możemy sobie pozwolić na najmniejszy błąd, bo mógłby wszystko to zniszczyć.
-Dlaczego w ogóle o tym rozmawiamy?
-Bo powinieneś zrozumieć. Zanim podejmiesz decyzję – oświadczyła, a jej ręka powędrowała ku głowie Texasa.
– Eh?
– Czy chcesz do nas dołączyć i stanąć przeciwko moim pobratymcom. Tym, którzy zabili Lanette.
***
Tego samego dnia, po zajęciach z mitologii, dorwałem Isabellę. Nie zamierzałem pojawiać się na kółku dyrektora, na szczęście pa Harrison nie zdążył później mnie znaleźć i zmusić do powrotu.
Latynoska codziennie wyglądała coraz lepiej, w porównaniu do mnie, wydawała się jakoś radzić sobie ze stratą. Chciałem ją za to winić, ale tylko zazdrościłem jej, że nie czuła się równie beznadziejnie co ja.
Dziewczyna od razu mnie przytuliła, co także często się ostatnio zdarzało. Nie mogłem zaprzeczyć, takie obejmowanie pozwalało trochę uwolnić emocje i odstresowywało, lecz wprawiało mnie też w zakłopotanie, którego nie chciałem.
Pomimo typowego dla mnie zażenowania, oddałem uścisk i pozwoliłem nam zastygnąć przez chwilę w tej pozycji. Niestety dla niej, nic nie mogło trwać wiecznie.
– I jak sobie radzisz? – zapytałem, kiedy oderwaliśmy się od siebie.
– Jest... ciężko. Ale... to nie pierwszy raz... więc... radzę sobie. Chyba wychodzę. Ben i Lucy mi trochę pomagają.
– Lucy wzięła cię pod swoje skrzydła? Edward mówił, że mu pomogła, ale spodziewałem się, że miał po prostu jakieś specjalne względy.
– Sama ją o to poprosiłam – przyznała dziewczyna, a na jej twarzy przez moment pojawił się cień uśmiechu. – Słyszałam, że się interesuje psychologią i cóż... jak mówiłeś, Edwardowi pomogła.
– Może też powinienem spróbować ją trochę powykorzystywać – westchnąłem, sam nie wiedząc, czy chciałem zażartować, czy rzeczywiście ją zapytać przynajmniej o rozmowę.
– Masz właśnie okazje. – Isabella nagle kiwnęła głową w głąb korytarza, gdzie Lucy i Edward rozmawiali, przy okazji ukradkiem na nas zerkając. Jakby upewniali się, czy aby na pewno wszystko w porządku.
Gdy zorientowali się, że ich przyłapaliśmy, wymienili między sobą kilka słów, a następnie zaczęli iść w naszą stronę, na ich twarzach widniały krzepiące uśmiechy. Zgadywałem, że nie kryła się za nimi szczera chęć pocieszenia, bo trudno było pocieszać w sytuacji śmierci kogoś, kto dla ciebie także w jakimś stopniu był ważny, prawdopodobnie kierowało nimi głównie współczucie.
Nie wiedziałem do końca, czy aby na pewno chciałem już im stawiać czoła. Może i smuciło mnie trochę, że ze mną nie rozmawiali, jednak momentalnie zorientowałem się, że konfrontacja z nimi, częściowo oznaczała konfrontację z ostatnimi wydarzeniami. A chyba nie byłem na nie gotowy. Chociaż głęboko w środku zdawałem sobie sprawę, że nigdy nie będę gotowy, i tylko to mnie motywowało, by się nie obrócić na pięcie, i by nie uciec.
Przybrałem najspokojniejszy z możliwych wyrazów twarzy i poczekałem, aż podejdą.
– Hej wam? – Lucy wyszczerzyła się jeszcze bardziej, co wydało mi się już zbyt nienaturalne. Ale nie zamierzałem jakkolwiek tego komentować, doceniałem ich próby symulowania normalności.
– Myślę, że najwyższy czas porozmawiać. – Nie zdobyłem się na popatrzenie w oczy któregokolwiek z nich, uciekłem wzrokiem gdzieś w bok, jednak starałem się przyłożyć, żeby moje słowa zabrzmiały pewnie.
– Jeżeli tylko tego chcecie, to my jesteśmy gotowi – stwierdził Edward z wahaniem. – Ale obawiam się, że wy...
– Skoro ty po stracie Serafiny mogłeś... – przerwała mu Izzy i wystarczyło mi jedno spojrzenie na jej drgające usta, aby zrozumieć, że ledwo utrzymywała swój głos w ryzach. – To my teraz też możemy. I chcemy, przynajmniej ja chcę.
– Ja też. – Mimowolnie lekko się skrzywiłem. – Chociaż rozmawiałem już dzisiaj z panią Martin i domyślam się, jak źle to wszystko może wyglądać.
– No, jest... ekstremalnie. – Edward uniósł kąciki ust i tym razem, wiedziałem, że nie udawał.
– Skoro jeszcze nie popadliście w obłęd... to chyba da się przeżyć, prawda? – zapytała Izzy, a ja poczułem, jak napięta atmosfera powoli się rozluźniała.
– Edward był na skraju. – Lucy klepnęła blondyna po plecach. – Naprawdę, a potem musiałam go długie godziny przekonywać, że to nie bujdy.
– Przesadzasz. – Chłopak próbował się bronić, jednak z mizernym skutkiem.
– Wszyscy wiemy, że jesteś realistą – poinformowała go Izzy. – Czyli to naprawdę jest takie... nie z tego świata?
Nie musieli odpowiadać, ich miny zrobiły to za nich.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top