Rozdział 38
Lucy
Upewniwszy się, że wszyscy na dobre wyszli z klasy, podeszliśmy z Edwardem do biurka Merchanta.
Wyciągnęłam z torby trzy książki, które nam podarował i położyłam mu je na biurko. Nawet na nie nie popatrzył, rzucił nam zamiast tego pytające spojrzenie. Zastanawiało mnie, czy ciekawiło go, co wymyśliliśmy.
Nie zwlekałam długo, praktycznie od razu przeszłam do powodu rozmowy. Jak najdokładniej przedstawiła mu naszą, albo raczej moją, teorię. Słuchał uważnie, nie przerywając mi, a na końcu obdarzył nawet cieniem uśmiechu.
Pokiwał głową, a jego przenikliwy wzrok dał mi do zrozumienia, że mam rację. Nie musiał nic mówić, bezsprzecznie swoim milczeniem i wyraźnym zadowoleniem, przekazywał, że się nie pomyliłam.
Edward również to wyczuł, gdyż zmarszczył brwi i z niedowierzaniem na mnie spojrzał. Nie do końca wierzył w prawdziwość tego założenia.
– Nic nie powiesz? – Blondyn założył ręce na piersi, niecierpliwie czekając na jakikolwiek inny potwierdzający sygnał, najlepiej słowny.
-Nie mogę – westchnął ponuro. – Ale wy już wiecie.
– Dlaczego? Dlaczego nie możesz powiedzieć, że Lucy się nie myli i ten szalony pomysł, że jesteście... jakimiś... celtyckimi bóstwami? Nie chcesz zaprzeczyć, że te wszystkie monoteistyczne religie, w które miliardy ludzi wierzy, chrześcijaństwo, w które ja wierzę... to wszystko kłamstwa?!
Nie ukrywałam swojego zdziwienia nagłym wybuchem Edwarda. Nie wiedziałam, czy wywołało go napięcie, ciężar ostatnich wydarzeń czy podważenie prawdziwości jego wiary. Wiedziałam jednak, że nie miał złych zamiarów. W najgorszym wypadku przemawiało przez niego przemęczenie. Dlatego delikatnie położyłam dłoń na jego ramieniu. A on na szczęście trochę się uspokoił i wymamrotał krótkie przeprosiny.
– Rozumiem twoją reakcję Edwardzie. Niestety nie mogę wam na razie pomóc, obowiązuje mnie przysięga.
– Skoro nie możesz nam pomóc, po co to wszystko? – Mojego przyjaciela najwyraźniej opuściło już oburzenie, a pozostało jedynie osłabienie, połączone ze zrezygnowaniem.
– Bo nadchodzą zmiany. Wcześniej tego nie czułem, ale teraz... nie potrafię dalej żyć w sposób, w jaki żyję. I nie jestem jedyny, wśród nas inni także się zastanawiają nad sensem wszystkiego, co do tej pory robiliśmy.
– A jaką rolę my mamy w tym odegrać? – Sama zaczęłam się zastanawiać nad słowami Merchanta.
– Wy macie być początkiem zmian. Macie pokazać nikczemność naszych uczynków, przekonać tych, którzy się wahają.
– Zamierzacie nas wykorzystać – podsumował Eddie, lecz w jego głosie nie usłyszałam urazy. Pogodził się ze swoją rolą. I ja również. Czy mogłam zrobić cokolwiek lepszego niż poddać się intrydze strony, która okazała mi przynajmniej trochę serca? Wybierałam mniejsze zło.
– Nie zaprzeczę – stwierdził nauczyciel.
– W takim razie mamy chyba prawo dowiedzieć się o was więcej, prawda? – zapytałam. – Jaka jest wasza historia? Ile macie lat? Skąd się wzięliście? Co potraficie robić, oprócz wymazywania pamięci, tych dziwnych transportacji czy mieszania w umysłach?
– Nie mogę wam odpowiedzieć, nawet jeśli chcę.
– A ktokolwiek w tej szkole może? – zakpił Edward.
– Uwierz mi, gdyby to obowiązywało jedynie nas, Daisy już dawno by wypaplała całą prawdę. Ale jeszcze nie możemy złamać przyrzeczenia. Musielibyśmy się otwarcie zbuntować.
– A na co czekacie?
– Nie każdy jest pewny. Jeśli będzie nas za mało, nie pokonamy reszty. A wtedy rozpęta się piekło. Więc choć czas jest cenny, nie pozwolimy sobie na impulsywne, nieprzemyślane ruchy.
– Zrozumiałe – przyznałam, mimo że wolałabym usłyszeć coś innego. – Czy nauczyciele z mojej Akademii Burz też są w to zamieszani?
– Nie do końca. Niektórzy, tak jak Sofía, podzielają nasze poglądy, lecz w żadnej innej Akademii nie ma obecnie szansy na udane powstanie. Sofía o tym wie, więc gdy wynikła sprawa z tobą, nawiązała kontakt z panią Martin, by przedstawić jej prawdziwą wersję sytuacji. Następnie zadzwoniła do dyrektora i opowiedziała o tobie jako o świadku, któremu teoretycznie wymazano pamięć, ale ciebie chcieli dla wygody wysłać gdzieś indziej.
– I dobrze się stało – westchnął Edward. – Bez ciebie Lucy żadne z nas już nie byłoby w stanie walczyć.
– Musicie jeszcze trochę wytrzymać – powiedział Merchant. – Staram się pomagać wam psychicznie, ale nie mogę używać za dużo swojego daru. Inni by się wtedy pewnie dowiedzieli.
– Ja... ja już chyba sobie poradzę. Przenieś tą... moc, którą mi dajesz na Maxa i Izzy, oni tego bardziej potrzebują – zaoferował Edward.
– Jesteś pewny? – Nauczyciel zmarszczył brwi. – Teraz może ci się wydawać, że jest w porządku, ale maskowane przeze mnie emocje mogą cię nagle przytłoczyć.
– Tak. – Popatrzył się ze smutkiem w moją stronę. – Chyba najwyższy czas zaakceptować śmierć Serafiny i się z nią pogodzić w naturalny sposób.
***
Po kolacji poszliśmy z Edwardem do mojego pokoju. Źle się czułam z myślą, że Zack ciągle przez nas gdzieś wychodzi, kiedy ja mieszkałam sama. Edward co prawda na początku mnie zapewniał, że nic złego mu się nie działo, ale w końcu się zgodził.
Położyłam się na swoim łóżku, a on zajął drugie.
– Wiesz, co jest za miesiąc? – podjął niespodziewanie, po paru minutach przyjemnej ciszy.
– Co? – Wyrwał mnie tym pytaniem z głębokich przemyśleń na temat dzisiejszej rozmowy z Merchantem. Z ciekawością, skierowałam na niego swój wzrok.
– Boże Narodzenie. – Uśmiechnął się melancholijnie. – Nareszcie powracamy do domów. Na przerwę świąteczną. Uciekniemy z tego koszmaru, chociaż na krótki czas...
– Albo na zawsze – podsunęłam. – Boję się, że jeśli wrócę do domu... nie będę w stanie potem wrócić tutaj. Rzucę się na podłogę i będę błagać rodziców, by pozwolili mi zostać z nimi. Wiesz, nie myślałam o tym wcześniej, ale to może być szansa, żeby się uwolnić.
Poczułam lekkie wyrzuty sumienia. Miałam się przecież zemścić, współpracować z Merchantem i pomóc powstrzymać morderstwa, ale... mogłam przecież równie dobrze zrealizować pierwotny plan mój i moich przyjaciół z Akademii Burz. Mogłam przeczekać jeden miesiąc, a potem opowiedzieć wszystko prasie.
Tylko wydało mi się to za proste. Szczególnie że oni mieli te dziwne dary i na pewno nie ograniczali się do używania ich jedynie na terenach Akademii. Bez problemu potrafiliby mnie znaleźć, zabić i pozbyć się dowodów.
Chyba że... chyba że siedziałabym cicho i udawała, iż zapomniałam. Nic prostszego.
– Prosiłbym o przeniesienie do każdej innej szkoły – zgodził się Edward. – Mnie i mojego rodzeństwa. Wymyśliłbym jakąś głupią historyjkę, bardziej realną niż starożytni, celtyccy bogowie, i wmawiałbym im, że przez nią nie mogę tu wrócić.
– Nie moglibyśmy nikomu nic powiedzieć. – Zmieniłam pozycję z leżącej na siedzącą i podparłam się łokciami o kolana.
– Ale bylibyśmy bezpieczni. Tak samo Izzy, jej brat Daniel i Max. Pewnie byśmy pamiętali o tym wszystkim do końca życia... ale przynajmniej długiego, spokojnego życia.
– Edward... obiecajmy coś sobie – wystrzeliłam nagle.
– Mhm? – Spojrzał na mnie pytająco.
– Jeśli ta sprawa się nie rozwiąże do świąt... odpuśćmy sobie. Zróbmy tak i namówmy też Maxa, Izzy.
– I każdego, kogo się da. – Wstał z łóżka i kucnął przede mną, mocno łapiąc za ręce. – Nie zasługujemy na to wszystko. Nikt nie zasługuje. A wierzę, że Lanette, Serafina, twoi przyjaciele... woleliby, żebyśmy byli bezpieczni. Nie możemy siebie winić, cokolwiek zrobimy.
– Ale jeśli postanowią podjąć jakieś kroki przed świętami, wspomożemy ich, prawda? – upewniłam się, patrząc mu głęboko w oczy.
– Tak. Wtedy zrobimy co w naszej mocy.
-Wiesz co... ja wiem, że jeszcze parę godzin temu chciałam zemsty, ale teraz mam nadzieję, że dotrwamy do świąt w spokoju.
– Typowe, wy dziewczyny co chwile zmieniacie zdanie – zażartował, kręcąc głową.
Normalnie uderzyłabym go mocno w ramię, ale w naszej sytuacji nawet tego typu żarty były dobre. Parsknęłam więc tylko i szturchnęłam lekko.
– Sam jesteś nie lepszy, wiesz?
– Pewnie tak. Przynajmniej do siebie pasujemy.
– Wątpię. – Skrzyżowałam ramiona. – Współpraca z tobą Edwardzie to tortura.
– No cóż, miesiąc się jeszcze razem pomęczymy – zaśmiał się. – Oby to był spokojny miesiąc.
Naprawdę mieliśmy na to nadzieję. Na spokój. Ale nie zdziwiło nas, że sprawy przyjęły obrót w zupełnie inną stronę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top