Rozdział 37


Edward

Zważając na absurdalność teorii Lucy, namówiłem ją, żeby jeszcze nikomu o niej nie wspominała. Ustaliliśmy, że lepiej nie kłopotać Izzy i Maxa. Oni przeżywali dość głęboką żałobę, którą doskonalę rozumiałem i, chociaż również przykro mi było z powodu Lanette, trochę wzmocniłem się po śmierci Sery. Wydawało mi się, że wyzbyłem się wtedy większości moich uczuć.

Lucy zaczęła spędzać coraz więcej czasu w moim pokoju, a Zack na ten czas zazwyczaj przenosił się do swojego przyjaciela, Cody'ego, jakby chcąc dać nam przestrzeń. Dzięki temu mogliśmy się przynajmniej w pełni skupić na analizowaniu książek o mitologii. Dziewczyna sumiennie robiła notatki i porównywała zdobyte informacje z faktami o naszych nauczycielach.

Nie spotykaliśmy się zbyt często z Isabellą czy Maxem. Chcieliśmy, nawet próbowaliśmy z nimi rozmawiać, jednak zarówno chłopak, jak i Latynoska preferowali samotność. Podobno także współlokator Maxa zostawiał go samego w pokoju na większość dnia.

Żadne z nich nie chodziło do szkoły, pan Merchant zapewnił nas, że nie będą mieli przez to problemów. Tak czy inaczej, trudno było nam wymusić na nich jakieś spotkanie i upewnić się, czy w miarę się trzymali.

O dziwo czas do niedzieli zleciał mi dość szybko, głównie na próbach przekonania Lucy, że jej podejrzenia są fałszywe. Chociaż, wbrew sobie, sam się do nich przekonywałem, co przeczyło mojemu dotychczasowemu stanowisku. Jakkolwiek potrafiłem jeszcze uwierzyć w jakieś potwory, które przechodzą „transformacje", antyczne bóstwa wydawały mi się na początku mocno naciągane. A mimo to, coraz więcej wiadomości właśnie na nie wskazywało.

Przestudiowaliśmy trzy książki, pozostała nam tylko jedna. Poświęciliśmy na nie cały piątkowy wieczór oraz sobotę, dlatego też dopiero w niedzielę zmusiliśmy się, żeby zasiąść do lekcji. Oboje zatopiliśmy się w biologii.

Dawniej ją bardzo lubiłem, jednak teraz czerpałem z niej coraz mniejszą przyjemność. Dodatkowo moje myśli wciąż uciekały do minionych wydarzeń, niewyjaśnionych spraw, śmierci... wszystkiego niezwiązanego z nauką.

Byłem pewien, że dam radę pogodzić problemy, z którymi się borykałem, oraz nadążanie z materiałem szkolnym, lecz od śmierci Lanette napotykałem coraz większe trudności.

Po Serafinie biologię uznałem za ucieczkę od świata, żalu, gniewu... ale teraz nie potrafiłem tak samo na nią spojrzeć. Nie potrafiłem uczyć się równie efektywnie co dawniej.

Większość dnia siedzieliśmy z Lucy w ciszy, każde z nas z osobna próbowało się skoncentrować. Niestety z mizernym skutkiem.

– Edward? – niespodziewanie wymówiła moje imię. Wyrwała mnie z monotonnego sunięcia wzrokiem po literkach, uświadamiając, że przez ostatnią godzinę nie przeczytałem niczego ze zrozumieniem. Nie miałem bladego pojęcia, czego dotyczyło ostatnie paręnaście stron.

Gwałtownie obróciłem głowę w jej kierunku. Delikatny głos po tak długim czasie ciszy zabrzmiał niezwykle donośnie dla moich uszu.

– Tak?

– Myślę, że powinniśmy pogadać jutro z Maxem i Izzy – stwierdziła, odkładając na bok jakąś książkę o roślinach.

– Lucy... mieliśmy się uczyć. – Założyłem ramiona na klatkę piersiową i postarałem się przybrać surowy wyraz twarzy.

– Jasne, wmawiaj sobie, że to cokolwiek da – burknęła. – Powinni już wrócić do szkoły i przeżywają żałobę, rozumiem, ale my się z tego podnieśliśmy. Oni też muszą.

– Wow. – Naprawdę podziwiałem jej zapał. Ja już miałem wszystkiego dość. Najchętniej wyjechałbym gdzieś daleko i udawał, że nic się nigdy nie stało. – Zostań naszym trenerem motywacyjnym. Nadajesz się.

– Nie żartuj sobie... albo żartuj, ale nie z tego. – Spojrzała na mnie przekornie.

– Nie udawaj, że nie jesteś dobrze zaznajomiona z czarnym humorem. Sama go przecież praktykujesz – wypomniałem jej, przypominając sobie wiele sytuacji, w których Lucy używała zarówno sarkazmu, jak i mówiła niezbyt odpowiednie żarty.

– Cóż, jestem hipokrytką – uśmiechnęła się. –A więc? Izzy i Max?

– Nie zamierzam ich do niczego zmuszać. Powiemy im, że masz pewne podejrzenia i przekażemy im je, kiedy uznają, że są gotowi. Ale spodziewaj się, że mogą nigdy nie być.

– Optymista – ziewnęła, wyciągając ręce do góry.

Wróciła do czytania swojego podręcznika, a ja nie mogłem się powstrzymać, by nie patrzyć z uśmiechem na jej nieskuteczne próby koncentracji.

***

W poniedziałek, ponad tydzień po śmierci Lanette, niepewnie wszedłem do szkoły. Mury budynku emitowały tajemniczością, skrywając sekrety, o których dawniej mi się nie śniło. Każda zdarta ciemna tapeta na ścianie, każde pęknięcie w podłodze, każde odbarwienie na drzwiach do klas, to wszystko przypominało mi, że pod przykrywką eleganckiej, zabytkowej placówki, kryją się setki lat historii mordów na niewinnych dzieciach i okrucieństw, wyrządzanych przez ludzi, którzy powinni być dla nas jak drudzy rodzice.

Rodzice... tak niewiele o nich myślałem, pomimo że oczywiście tęskniłem. Zdałem sobie sprawę, że była to zasługa oddziaływań Adriena bądź jednego z jego pobratymców. Tak samo skutkowało to słabymi więzami z rodzeństwem, trzymałem się jedynie z niewielką grupką rówieśników. Nagle zorientowałem się również, jak niewielu miałem tak naprawdę bliższych przyjaciół, znajomych. Sprawa podobnie jawiła się u większości osób, które kojarzyłem, jedynie żółci się wyłamywali. A oni również, jak zrozumiałem, nie wykorzystywali w pełni swoich możliwości.

Ograniczali nas społecznie, żeby potem mieli mniej roboty z usuwaniem pamięci. Zresztą nie dziwiłem się. Szczególnie że od Adriena dowiedzieliśmy się, że każdy z nich posiadał inne zdolności, moce, więc dzielili się „pracą", by żadne nie pozostawało bezczynne, a zarazem się nie przemęczali. Logiczne. Pochwaliłbym ich umiejętność współpracy, gdyby nie fakt, że dotyczył on głównie popełniania oraz ukrywania morderstw.

Pośpieszyłem na zajęcia z niemieckiego i udało mi się wejść do klasy równo z dzwonkiem. Pani Zimmermann wyjątkowo przyszła szybciej. Zazwyczaj się spóźniała.

Zająłem swoje zwyczajowe miejsce i od razu odczułem brak Lanette i Maxa. Pamiętałem, że na początku nie byłem zbytnio zachwycony, że się do mnie dosiedli. A gdy ich zabrakło, z trudem musiałem się znowu przestawić na siedzenie samemu, nawet jeśli tylko na kilka dni.

Po pierwszych pięciu minutach lekcji, drzwi do sali się otworzyły, a przez nie wszedł mój przyjaciel. Chociaż słowo „wszedł" nie opisuje dobrze wolnego sunięcia do przodu, które wykonywał Max.

Moją pierwszą reakcją było zadowolenie, iż w końcu wrócił i najwyraźniej nie tylko do szkoły, lecz także na tyle dobrego stanu, by mógł się normalnie uczyć. Wystarczył jednak szybki rzut okiem, żeby się przekonać, że nie powinienem był chwalić dnia przed zachodem słońca. Max wyglądał bowiem jak jeden, wielki bałagan. Zwykle starannie ułożone włosy miał rozczochrane na wszystkie strony, mundurek pomięty, jakby specjalnie go gniótł przez parę minut, no i ogromne cienie pod oczami. Zaraz po śmierci Serafiny sam wyglądałem podobnie, ale i tak przeraził mnie jego stan.

Chłopak usiadł obok mnie, jednak nawet nie spojrzał w moją stronę. Wyciągnął zeszyt i skierował na niego wzrok, usilnie próbując nie spuszczać go z białych, niewypisanych kartek.

Spędził w tej pozycji niemal całą lekcję. Pani Zimmermann prawdopodobnie specjalnie omijała go podczas pytania uczniów, a ja nie chciałem robić zamieszania podczas zajęć.

Od razu, gdy zadzwonił dzwonek oraz Max się spakował, pociągnąłem go za rękaw i wyprowadziłem na korytarz.

Szybko znalazłem jakieś odludne miejsce, w którym mogliśmy pogadać i położyłem mu rękę na ramieniu.

– Nie będę cię pytać, jak się trzymasz. Sam wiem, że w takim wypadku to pytanie nie ma sensu, bo nie trzymasz się dobrze.

Zamiast odpowiedzi podniósł na mnie ponury wzrok i niezauważalnie kiwnął głową.

– Moje pytanie brzmi, czy chcesz zemsty?

Zawahał się przez chwilę, lecz ostatecznie przemówił ochrypłym, wyprutym z emocji głosem.

– Jak mógłbym nie chcieć?

***

Z Isabellą zobaczyłem się dopiero na następnej przerwie. Dziewczyna też nie prezentowała się najlepiej, lecz gdy ją ujrzałem, wiedziałem, że zniosła śmierć Lanette lepiej niż Max. Co również przykuło moją uwagę, to nieustępujący ją na krok Ben, który co rusz starał się ją jakoś rozśmieszyć, choć wątpiłem, by znał powód jej roztrzęsienia.

Izzy, kiedy tylko mnie zobaczyła, rzuciła się, by mnie przytulić i zaczęła płakać na ramieniu. Po chwili podeszli do nas Ben, a także Lucy, która najwyraźniej również opiekowała się Latynoską.

Powinienem zacząć zalewać ją jakimiś małoznaczącymi, odwracającymi uwagę rzeczami, zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Niespodziewanie przypomniałem sobie jednak o moich porannych przemyśleniach na temat rodziny, więc z moich ust wyleciało inne pytanie.

– Kiedy ostatnio widziałaś się z bratem?

Wytrąciłem ją z równowagi.

Odsunęła się ode mnie i pochyliła głowę, przybierając zamyśloną minę.

– Jakiś czas temu – odparła. – Jezu, muszę do niego iść. Najlepiej teraz.

Nie dodała nic więcej. Odwróciła się od nas i pobiegła w głąb korytarza, nie przejmując się tym, że nas zostawiła.

Wątpiłem, żeby znała na pamięć plan lekcji swojego brata, dlatego też musiała iść na oślep, zawładnęły nią emocje i znowu przestała myśleć trzeźwo.

Mój wzrok powędrował ku Benowi. Nie znałem go zbyt dobrze, ale przez krótką chwilę, gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, dostrzegłem w jego oczach błysk. Zrozumiałem, że on chciał za nią pobiec, więc skinąłem mu głową. Izzy potrzebowała kogoś, kto byłby w stanie poświęcić jej sto procent swojej uwagi. Poza tym pewnie w głębi serca chciała, żeby akurat Ben jej towarzyszył.

Chłopak pobiegł za Latynoską, a po chwili obok mnie pojawiła się Lucy.

– Dobrze, że postanowił się nią zająć. – Zmarszczyła brwi. – Pasują do siebie.

– Mówisz to jako pani psycholog? – Nie mogłem nie wspomnieć o jej niecodziennym jak na nastolatkę hobby.

– Nie, po prostu ładnie by wyglądali jako para. – Położyła dłonie na biodrach. – No i ich do siebie ciągnie. Poza tym należy chyba jej się trochę przyjemności po tym, co przeszła.

– A nam nie? – parsknąłem ironicznie. – A co ma powiedzieć Max?

– Aż tak z nim źle? – Zamiast przewidywanego przeze mnie dyskusyjnego nastroju, dziewczynę ogarnęła troska.

– Tak jak się spodziewaliśmy. Tylko że każdy przeżywa stratę na swój sposób.

– A jaki jest jego sposób?

– Musi się skupić na czymś innym – przyznałem z rezerwą. Skupienie się na czymś innym, tak naprawdę znaczyło skupienie się na zemście. A zemsta oznaczała wyjawienie mu dziwnej teorii Lucy.

– A więc co powiesz na pogawędkę z Adrienem po lekcjach? – zaproponowała, udając, że naprawdę się nad tym zastanawia.

– Starożytni, celtyccy bogowie. Wiesz, że wyjdziemy na idiotów?

– Tylko jeśli okaże się, że nie mamy racji, Edwardzie.

Mimowolnie się zaśmiałem.

– Eddie. Tak mnie zwykle nazywają...

– Wiem – odparła z uśmiechem. – Ale podoba mi się pełna wersja.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top