Rozdział 1 - Dziewczyna, która przeżyła

Państwo Dursleyowie spod numeru czwartego mogli z dumą powiedzieć, że bohaterami nie mieli nic wspólnego. Byli ostatnimi ludźmi, którzy mogli zostać posądzeni o współpracę z bohaterami zwłaszcza pani Dursley.
Pan Dursley był dyrektorem firmy Grunnings produkującą świdry. Był to rosły dość otyły mężczyzna pozbawiony szyi za to wyposażony w wielkie wąsy z jego talentem świdrowym było bardzo przydatne jeśli chodziło o zastraszanie pracowników firmy.

Natomiast pani Dursley była drobną blondynką z szyją dwukrotnie dłuższą od normalnej, co wraz z jej darem rozciągania kończyn było pomocne, bo większość czasu spędzała na podglądaniu sąsiadów.

Syn Dursley'ów miał na imię Dudley i uważali go za najwspanialszego chłopca na świecie. Dursleyowie mieli wszystko, czego dusza zapragnie, ale pod żadnym pozorem nie utrzymywali kontaktu z Potterami. Uważali bowiem, że lepiej dla nich by było trzymanie się od nich z daleka, bo zaraz by sąsiedzi rozmawiali o bohaterskich czynach Jonizatorki i Błyskawicy. (dopisek autora: No wiecie, po znajomości wszystko da się załatwić i wszystko można zamieść pod dywan). Oczywiście wiedzieli, że Potterowie mieli córkę, ale nigdy nie widzieli jej na oczy i z całą pewnością nie chcieli jej oglądać. Ta dziewczyna była kolejnym powodem, dlaczego nie chcieli pokazywać się w towarzystwie Potterów. Było to z powodu kombinacji darów jej rodziców. Ta dziewczyna była według ich opinii zagrożeniem dla ich syna.

Dursley'owie obudzili się rano w pewien nudny wtorkowy poranek. Nic nie wskazywało na to, że może on się zmienić o sto osiemdziesiąt stopni. Pan Dursley nucił coś pod nosem, zawiązując swój najnudniejszy krawat, a pani Dursley wyrwała się, na chwilę z domu na plotki, gdy tylko udało się jej wepchnąć, wrzeszczącego Dudleya do dziecinnego krzesła na wysokich nogach. Żadne z nich nie zauważyło kota, który bacznie się im przyglądał.

O wpół do dziewiątej pan Dursley chwycił neseser, musnął wargami policzek pani Dursley, próbował pocałować Dudleya, który miał napad złości i rozpryskiwał ściany owsianką.

- Nieznośny bachor – zarechotał pan Dursley, wychodząc z domu. Wsiadł do samochodu i wyjechał tyłem sprzed numeru czwartego na Privet Drive. Na rogu ulicy dostrzegł pewną oznakę nienormalności. O ile mógł jeszcze zaakceptować człowieka, który miał dar, że potrafił bardzo szybko się przemieszczać, by nie spóźniać się do pracy. To w jego przekonaniu zwierzęta studiujące jakąś mapę uważał za bzdetę. Oczywiście wiedział, że zdarzają się przypadki, by zwierzę posiadało dziwny dar prawie podobny do ludzkich, ale żadnego na oczy nie widział. Według jego opinii to była tylko kolejna legenda miejska lub też jeśli na oczy tego daru u zwierzęcia nie zobaczy, nie uwierzy. Skręcił w lewą stronę ulicy i wyjechał na szosę, obserwując kota w lusterku. Kot odczytywał teraz napis Privet Drive, nie tylko wpatrywał się w tabliczkę z nazwą ulicy, bo przecież koty nie potrafią czytać tym bardziej odczytywać map. Pan Dursley otrząsnął się z zamyślenia i skupił się na wielkim zamówieniu na świdry, które miał dzisiaj otrzymać.

Na skraju miasta był zmuszony zapomnieć o zamówieniu na świdry, które miała otrzymać jego firma. Kiedy utknął w normalnym korku ulicznym, nie mógł zauważyć grupy ludzi w dziwacznych mundurach. Pan Dursley nie znosił ludzi ubierających się śmiesznie tak jak niektórzy ludzie naśladujący bohaterów. Doszedł do wniosku, że to głupia superbohaterska moda. Zabębnił zniecierpliwiony palcami w kierownicę i wówczas jego spojrzenie padło na grupę ekscentryków. Szeptali między sobą wyraźnie podnieceni. Pan Dursley stwierdził, że niektórzy ludzie wcale nie są młodzi, jeden staruszek miał na sobie szmaragdowozieloną pelerynę bohatera! Trzeba mieć naprawdę nie po kolei w głowie, żeby po sześćdziesiątce wpadać na tak ekscentryczne pomysły jak naśladowanie bohatera! Po chwili doszedł do wniosku, że to może być zbiórka charytatywna i ten wygłup ma przyciągnąć uwagę ludzi, by dali pieniądze. Sznur samochodów osobowych i ciężarowych ruszył dalej i kilka minut później Vernon Dursley parkował swój samochód przed siedzibą firmy Grunnings, mając w głowie zamówienie na świdry.

W swoim gabinecie na dziewiątym piętrze pan Dursley zawsze siedział przodem do okna. Tego dnia okazało to wyjątkowo sprzyjającą okolicznością, bo gdy siedział przodem trudniej, by było mu się skupić na pracy. Nie widział gołębi, które były dość niespotykanym gatunkiem w Wielkiej Brytanii mianowicie wyglądały jak pomieszanie gatunków dwóch różnych ptaków. Ludzie, którzy pierwszy raz widzieli tego rodzaju anomalie, jawnie wskazywali z otwartymi ustami, że to nienormalne, nawet gdy w Wielkiej Brytanii, prawie każdy obywatel posiada quirk. Natomiast Vernon Dursley przeżył wolne od niezwykłego gatunku gołębi popołudnie. Nawrzeszczał po kolei na pięciu pracowników, bo czego nie tolerował w swojej firmie, to niekompetencji. Z powodu braków kadrowych jego firma była zmuszona zatrudnić byle kogo, by móc zarobić krocie. Odbył kilka ważnych rozmów telefonicznych, potem znowu nawrzeszczał na niekompetentnego pracownika. Był w wyśmienitym nastroju i uznał, że czas wyprostować kości i przejść się do piekarni mieszczącej się na drugiej stronie ulicy. Kupić sobie bułkę z rodzynkami. Dawno już zapomniał o grupie ekscentryków, kiedy natknął się na nich obok piekarni. Zmierzył ich gniewnym spojrzeniem. Nie bardzo wiedział czemu, ale ci ludzie budzili w nim niepokój.

W tej grupce szeptano o czymś z ożywieniem, ale nie zauważył, by ktoś z tej grupy trzymał puszkę na datki. Dopiero jak wyszedł ze sklepu, niosąc torbę z wielkim kawałkiem ciasta z orzechami i rodzynkami usłyszał strzępy rozmowy.

- ... Potterowie tak też o nich słyszałem...

- Tak to ich córka Harriet... – Pan Dursley zatrzymał się, jakby mu nogi wrosły w chodnik. Poczuł falę lęku. Spojrzał przez ramię na ekscentrycznie ubranych osobników, jakby chciał ich o coś zagadnąć, ale się rozmyślił. Przeszedł pospiesznie przez ulicę, wjechał windą na dziewiąte piętro, warknął na swoją sekretarkę, żeby mu nikt nie przeszkadzał, złapał za słuchawkę telefonu i już prawie wykręcił numer do domu, kiedy znowu się rozmyślił. Odłożył słuchawkę i zaczął gorączkowo myśleć, szarpiąc wąsy. Nie, nie dajmy się zwariować... W końcu nie ma w tym nic niezwykłego! Mnóstwo ludzi może się nazywać Potter i mieć córkę Harriet. A kiedy zaczął się nad tym zastanawiać, doszedł do wniosku, że nie jest nawet pewny, czy córka jego szwagierki ma na imię Harriet. Nigdy jej nie widział. Bardzo możliwe, że nazywa się Holly. Albo Hannah. Nie ma powodu, by niepokoić panią Dursley; każde wspomnienie o siostrze zawsze ją przygnębiało. Nie miał jej tego za złe ostatecznie, gdyby on miał taką siostrę, która zamiast podjąć się porządnej pracy lata w spandexie. Ale mimo wszystko, ci ludzie w ekscentrycznych strojach...

Tego popołudnia było mu trochę trudniej skupić się na świdrach, a kiedy o piątej opuszczał firmę, był w takim stanie, że wpadł na kogoś tuż za drzwiami.

- Przykro mi – mruknął, gdy drobny staruszek, na którego wpadł, zatoczył się i prawie upadł. Dopiero po kilku sekundach uświadomił sobie, że staruszek ma na sobie fioletowy kombinezon. I wcale nie sprawiał wrażenia rozgniewanego tym, że ktoś o mało co nie powalił go na ziemię. Przeciwnie, na jego twarzy zakwitł szeroki uśmiech i zaskrzeczał tak, że przechodnie zaczęli się oglądać czy to aby nie wariat.

- Niech szanownemu panu nie będzie przykro, bo dzisiaj nic nie może zepsuć mi humoru! Ciesz się pan ze mną, bo już nie ma Sam-Wiesz-Kogo! Wszyscy powinni się cieszyć, nawet ludzie tacy jak pan! Bo to szczęśliwy, ach, jak szczęśliwy dzień! - Po czym uściskał pana Dursley'a serdecznie i odszedł. Pana Dursley'a całkowicie zamurowało. Został uściskany przez zupełnie nieznajomego człowieka! I nazwano go ignorantem w jego mniemaniu. Był wstrząśnięty. Pobiegł do samochodu i ruszył w drogę do domu, mając nadzieję, że coś mu się przywidziało, a zdarzyło mu się to po raz pierwszy w życiu, bo nie pochwalał bohaterów wyróżniających się pstrokacizną.
Kiedy wjechał na podjazd przed numerem czwartym, pierwszą rzeczą, jaką zobaczył – i wcale mu to nie poprawiło nastroju – był bury kot, którego spostrzegł dzisiaj rano. Teraz kot siedział na murku otaczającym ich ogród. Był pewny, że to ten sam kot, bo miał takie same ciemniejsze obwódki wokół oczu.

- Siooo! – krzyknął pan Dursley. Kot nawet nie drgnął, tylko zmierzył go chłodnym spojrzeniem. Czy tak się zachowują normalne koty? Pan Dursley wzdrygnął się i wszedł do domu. Nadal nie zamierzał wspominać o tym wszystkim żonie.

Pani Dursley spędziła normalny, całkiem miły dzień. Podczas obiadu opowiedziała mu o problemach, jakie ma sąsiadka ze swoją córką, i o tym, że Dudley nauczył się nowego słowa ("nie chcę!"). Pan Dursley starał się zachowywać normalnie. Kiedy w końcu udało im się zapakować Dudleya do łóżeczka, wszedł do saloniku i zdążył na koniec dziennika wieczornego.

- I ostatnia wiadomość. Obserwatorzy ptaków donoszą o bardzo dziwnej mieszance gatunków gołębi. Choć to normalnie w ciągu dnia, z setek doniesień wynika, że dzisiaj nowy gatunek gołębi latały we wszystkich kierunkach od samego rana. Specjaliści nie są w stanie wyjaśnić, dlaczego ten gatunek powstał – Tu spiker pozwolił sobie na uśmiech – To bardzo tajemnicza sprawa może ewolucja namieszała. A teraz posłuchajmy, co Jim McGuffin ma do powiedzenia o pogodzie. Jim, czy tej nocy zanosi się na jakiś deszcz gołębi?

- No cóż, Ted – odpowiedział facet od pogody – nie bardzo się na tym znam, ale wiem, że niezwykłe zjawiska miały miejsce. Dzwonili do mnie telewidzowie z Kentu, Yorkshire i Dundee, mówiąc, że zamiast obiecanego przez mnie deszczu mieli kolorową ulewę meteorytów! Może niektórzy wcześniej zaczęli obchodzić Noc Sztucznych Ogni? Ludzie, to dopiero w przyszłym tygodniu! Ale mogę wam obiecać, że w nocy będzie padał deszcz – Pan Dursley poczuł się bardzo niepewnie. Kolorowe meteoryty nad całą Anglią? Nowy gatunek gołębi latający po kraju? Ekscentryczne osoby w pelerynach? I to szeptanie... szeptanie o Potterach... Do saloniku weszła pani Dursley, niosąc dwie filiżanki herbaty. Nie, tak nie można. Powinien z nią porozmawiać. Odchrząknął nerwowo.

- Eee... Petunio, kochanie... nie miałaś ostatnio wiadomości od swojej siostry? - Jak się spodziewał, pani Dursley spojrzała na niego lodowatym wzrokiem. Zwykle udawali, że nie ma siostry.

- Nie – odpowiedziała ostrym tonem – Dlaczego pytasz?

- Dziwne rzeczy były w dzienniku – wymamrotał pan Dursley – Gołębie... kolorowe spadające gwiazdy... a w mieście widziałem mnóstwo ekscentrycznie poubieranych ludzi...

- No i co? – warknęła pani Dursley.

- Cóż, tak sobie pomyślałem... może... może to ma coś wspólnego z... no wiesz... jej towarzystwem – Pani Dursley wessała łyk herbaty przez zaciśnięte wargi. Pan Dursley zastanawiał się, czy powiedzieć jej, że słyszał nazwisko "Potter". Uznał, że byłoby to zbyt śmiałe posunięcie. Zamiast tego powiedział, siląc się na obojętność: – Ich córka... musi być teraz w wieku Dudleya, prawda?

- Tak przypuszczam – odpowiedziała sucho pani Dursley.

- Zaraz, jak ona ma na imię? Helga, Helena, tak?

- Harriet. Obrzydliwe, pospolite imię.

- Och, tak... – mruknął pan Dursley, a serce w nim zamarło – Tak, zgadzam się z tobą całkowicie – Poszli na górę i więcej już o tym nie wspominał. Kiedy pani Dursley zamknęła się w łazience, pan Dursley podkradł się do okna sypialni i zerknął na ogród przed domem. Kot wciąż tam siedział. Wpatrywał się w Privet Drive, jakby na coś czekał. Czyżby miał nerwicę ? I czy może to mieć coś wspólnego z Potterami? Bo gdyby tak... gdyby się okazało, że są spokrewnieni z jakimiś...ekscentrykami latających w spandexach. Nie, tego by chyba nie zniósł.
Położyli się do łóżka. Pani Dursley szybko zasnęła, ale pan Dursley leżał i rozmyślał o tym wszystkim. W końcu doszedł do wniosku, że nawet gdyby Potterowie mieli z tym coś wspólnego, nie było powodu, by niepokoili jego i panią Dursley. Dobrze wiedzieli, co on i Petunia myślą o bohaterach. Trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób on i Petunia mogliby zostać wplątani w coś, do czego może dojść... Poczuł ulgę, ziewnął i przewrócił się na bok. Nie, nas to nie może dotyczyć... To nie ich interes, a tych dziwaków. Jeśli okaże się, że jego szwagierka i jej żałosny mąż umarli to nie miał zamiaru zajmować się tym dzieckiem.

Jak bardzo się mylił!

Pan Dursley zapadł w niezbyt zresztą spokojnysen, ale kot na murku nie okazywał najmniejszych oznak senności.Siedział tam, nieruchomy jak posąg, z oczami utkwionymi w dalekimkońcu Privet Drive. Nawet nie drgnął, kiedy w sąsiedniej uliczce trzasnęły drzwi samochodu, ani kiedy dwa gołębie przeleciały mu nad głową. Nie poruszył się aż do północy.

Na rogu, który z taką uwagą obserwował kot, pojawiły się jakieś płomienie, z których wyszedł człowiek. Pojawiły się tak nagle i bezszelestnie, iż można było pomyśleć, że wyrosły spod ziemi. Ogon kota drgnął, a oczy mu się zwęziły. Jeszcze nigdy ktoś taki nie pojawił się na Privet Drive. Był to wysoki, chudy mężczyzna, bardzo stary, sądząc po krótkiej brodzie i srebrnych włosach, które opadały mu aż do pasa. Miał na sobie purpurowy garnitur i eleganckie brązowe buty. Zza prostokątnych okularów błyskały jasne, niebieskie oczy, a bardzo długi i zakrzywiony nos sprawiał wrażenie, jakby był złamany w przynajmniej dwóch miejscach. Nazywał się Albus Dumbledore.

Albus Dumbledore zdawał się nie mieć zielonego pojęcia o tym, że właśnie przybył na ulicę, na której to wszystko – od jego nazwiska po jego buty – było bardzo dziwnym widokiem. Z zapałem grzebał w kieszeni marynarki, najwyraźniej czegoś szukając. Nie zdawał sobie też sprawy z tego, że od dłuższego czasu jest obserwowany, aż nagle podniósł głowę i zobaczył kota, który wciąż wpatrywał się w niego z drugiego końca uliczki. Zacmokał i mruknął:

- Mogłem się tego spodziewać – Znalazł to, czego szukał, w wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyglądało jak srebrna zapalniczka. Otworzył to, uniósł i pstryknął. Najbliższa latarnia zgasła z lekkim trzaskiem. Pstryknął znowu – następna latarnia mrugnęła i zgasła. Pstrykał wygaszaczem dwanaście razy, aż jedynymi światłami na ulicy pozostały dwa maleńkie punkciki – oczy obserwującego go kota. Gdyby ktoś wyjrzał teraz przez okno – nawet gdyby to była pani Dursley – nie byłby w stanie dostrzec, co się dzieje na ulicy. Dumbledore wsunął wygaszacz za pazuchę i ruszył w kierunku numeru czwartego, gdzie przysiadł na murku obok kota. Nie spojrzał na niego, ale po chwili przemówił: - Co za spotkanie, profesor McGonagall! – Odwrócił głowę, by uśmiechnąć się do burego kota, ale ten gdzieś zniknął. Zamiast tego uśmiechał się do nieco srogo wyglądającej kobiety w prostokątnych okularach, których kształt był identyczny z ciemnymi obwódkami wokół oczu kota. Ona za to miała na sobie szmaragdowy żakiet i czarną spódnicę, a na stopach czarne czółenka. Czarne włosy upięła w ciasny, bułeczkowaty kok. Wyglądała na bardzo wzburzoną.

- Skąd pan wiedział, że to ja? – zapytała.

- Ależ, droga pani profesor, nigdy nie widziałem kota, który by siedział tak sztywno.

- Sam by pan zesztywniał, gdyby panu przyszło siedzieć na murze przez cały dzień – odpowiedziała profesor McGonagall.

- Cały dzień? I w ogóle pani nie świętowała? Idąc tutaj, musiałem wpaść na chyba z tuzin biesiad i przyjęć – Profesor McGonagall prychnęła ze złością.

- Och, tak, wiem, wszyscy świętują. Można by pomyśleć, że powinni być trochę ostrożniejsi z używaniem darów, ale nie... Cywile zauważyli, że coś się święci. Mówili o tym w wieczornych wiadomościach – Wskazała podbródkiem ciemne okna salonu państwa Dursley'ów – Sama słyszałam. Stada gołębi... kolorowe spadające gwiazdy... Ludzie nie są głupcami. Muszą coś zauważyć. Kolorowe meteoryty w Kencie! Mogę się założyć, że to sprawka Dedalusa Diggle. Nigdy nie odznaczał się zdrowym rozsądkiem.

- Trudno mieć do niego pretensję – stwierdził łagodnie Dumbledore – W końcu przez całe jedenaście lat niewiele mieliśmy okazji do świętowania.

- Wiem – powiedziała ze złością profesor McGonagall – To jednak nie powód, żeby całkowicie tracić rozsądek. Oni nie zachowują najmniejszej ostrożności, łażą po ulicach w biały dzień, nawet nie raczą się przebrać w cywilne stroje, wymieniają między sobą pogłoski – Spojrzała na Dumbledore'a z ukosa, jakby oczekiwała, że coś na to powie, ale milczał, więc ciągnęła dalej: – Tego tylko brakuje, żeby w tym samym dniu, w którym w końcu zniknął Sam-Wiesz-Kto, dowiedzieli się o zbrodniach i mordach dokonanych przez niego i jego zwolenników. Dumbledore, mam nadzieję, że on naprawdę zniknął, co?

- Na to wszystko wskazuje – odpowiedział Dumbledore – Mamy za co być wdzięczni. Może ma pani ochotę na cytrynowego dropsa?

- Na co ?

- Na cytrynowego dropsa. To takie cukierki, które bardzo lubię.

- Nie, dziękuję – odpowiedziała chłodno profesor McGonagall, jakby chciała podkreślić, że nie jest to odpowiedni moment na cytrynowe dropsy – Jak mówię, nawet jeśli Sam-Wiesz-Kto rzeczywiście zniknął...

- Droga pani profesor, czy taka rozsądna osoba jak pani nie mogłaby dać sobie spokoju z tą dziecinadą? Przez jedenaście lat walczyłem z tym bzdurnym "Sam-Wiesz-Kto", próbując ludzi nakłonić, by używali jego właściwego nazwiska: Voldemort – Profesor McGonagall wzdrygnęła się, ale Dumbledore, który akurat usiłował odkleić z rolki dwa dropsy, zdawał się tego nie zauważyć – To wszystko staje się takie mętne, kiedy wciąż mówimy "Sam-Wiesz-Kto". Nigdy nie widziałem powodu, by bać się wypowiedzenia prawdziwego nazwiska Voldemorta.

- Wiem – powiedziała profesor McGonagall tonem, w którym irytacja mieszała się z podziwem – Ale pan to co innego. Każdy wie, że jest pan jedyną osobą, której boi się Sam-Wie... no, niech już będzie... Voldemort.

- Pochlebia mi pan – rzekł spokojnie Dumbledore – Voldemort ma do dyspozycji moce, jakich ja nigdy nie będę miał.

- Bo pan jest... no... zbyt szlachetny, by się nimi posługiwać.

- Wielkie szczęście, że jest ciemno. Nie zarumieniłem się tak od czasu, kiedy pani Pomfrey powiedziała, że podobają się jej moje nauszniki – Profesor McGonagall rzuciła na niego ostre spojrzenie i powiedziała.

- Nowy gatunek gołębi to nic w porównaniu z pogłoskami, jakie wszędzie krążą. Wie pan, o czym wszyscy mówią? O przyczynie jego nagłego zniknięcia? O tym, co go w końcu powstrzymało? – Wyglądało na to, że profesor McGonagall poruszyła wreszcie temat, o którym bardzo chciała podyskutować, a był to prawdziwy powód, dla którego czekała na niego na zimnym, twardym murze przez cały dzień. W każdym razie do tej chwili ani jako kot, ani jako kobieta nie utkwiła w Albusie Dumbledore tak świdrującego spojrzenia, jak teraz. Było oczywiste, że cokolwiek mówili "wszyscy", nie zamierzała w to uwierzyć, póki Dumbledore nie powie jej, że to prawda. Lecz Dumbledore odkleił sobie jeszcze jednego dropsa i milczał.

- A mówią – naciskała profesor McGonagal – że zeszłej nocy Voldemort pojawił się w Dolinie Godryka. Chciał odnaleźć Potterów. Krążą pogłoski, że Lily i James Potter... że oni... nie żyją – Dumbledore pokiwał głową. Profesor McGonagall westchnęła głęboko – Lily i James... Nie mogę w to uwierzyć... Nie chciałam w to uwierzyć... Och, Albusie... – Dumbledore wyciągnął rękę i poklepał ją po ramieniu.

- Wiem... wiem... – pocieszał ją cicho.

- To nie wszystko – oznajmiła profesor McGonagall roztrzęsionym głosem – Mówią, że próbował zabić córkę Potterów, Harriet. Ale... nie mógł. Nie był w stanie uśmiercić malutkiej dziewczynki ! Nikt nie wie, dlaczego ani jak, ale mówią, że od tego momentu potęga Voldemorta jakby się załamała... i właśnie dlatego gdzieś zniknął – Dumbledore pokiwał ponuro głową – A więc to... to prawda? – wyjąkała profesor McGonagall – Po tym wszystkim, co zrobił... Tylu ludzi pozabijał... i nie mógł zabić małego dziecka? To wprost zdumiewające... Tyle się robiło, żeby go powstrzymać, aż tu nagle... Ale... na miłość boską, jak tej Harriet udało się przeżyć?

- Pozostaje nam tylko zgadywać – powiedział Dumbledore – Może nigdy się nie dowiemy – Profesor McGonagall wyciągnęła koronkową chusteczkę i zaczęła sobie osuszać oczy pod okularami. Dumbledore wyjął z kieszeni złoty zegarek, przyjrzał mu się i mocno pociągnął nosem. Był to bardzo dziwny zegarek. Miał dwanaście wskazówek, a nie miał w ogóle cyfr; zamiast tego po obwodzie tarczy krążyły maleńkie planety. Dumbledore musiał jednak coś z niego odczytać, bo włożył go z powrotem do kieszeni i rzekł:

- Hagrid się spóźnia. Nawiasem mówiąc, to chyba on ci powiedział, że tutaj będę, tak?

- Tak – przyznała profesor McGonagall – A możesz mi powiedzieć, dlaczego znalazłeś się akurat tutaj?

- To proste. Chcę zainstalować Harriet u jej ciotki i wuja. To jedyna rodzina, jaka jej pozostała.

- Ależ, Dumbledore... przecież nie możesz mieć na myśli ludzi, którzy mieszkają tutaj! – zawołała profesor McGonagall, zrywając się na równe nogi i wskazując na numer czwarty – Dumbledore... przecież to niemożliwe. Obserwowałam ich przez cały dzień. Trudno o dwoje ludzi, którzy tak by się od nas różnili. I mają syna... sama widziałam, jak kopał matkę na ulicy, wrzeszcząc, żeby mu kupiła cukierki. I Harriet Potter miałaby tutaj zamieszkać?

- Tu jej będzie najlepiej – oświadczył stanowczo Dumbledore – Jej ciotka i wuj będą mogli jej wszystko wytłumaczyć, kiedy trochę podrośnie. Napisałem do nich list.

- List? – powtórzyła profesor McGonagall, siadając z powrotem na murku – Dumbledore, czy naprawdę sądzisz, że zdołasz im wszystko wyjaśnić w liście? Przecież ci ludzie nie zrozumieją! Będzie sławna... stanie się legendą... wcale bym się nie zdziwiła, gdyby odtąd ten dzień nazywano Dniem Harriet Potter... będą o niej pisać książki... każde dziecko będzie znało jej imię!

- Święta racja – powiedział Dumbledore, spoglądając na nią z powagą ponad swoich prostokątnych szkieł – Dość, by zawróciło się w głowie każdej dziewczynie. Słynna, zanim nauczy się chodzić i mówić! Słynna z czegoś, czego nawet nie pamięta! Nie rozumiesz, że będzie lepiej, jak najpierw trochę podrośnie, a dopiero później dowie się o wszystkim? – Profesor McGonagall otworzyła usta, ale zmieniła zamiar, przełknęła ślinę i powiedziała:

- Tak... tak, masz rację, oczywiście. Ale jak ona tutaj trafi? – Zerknęła na jego marynarkę, jakby pomyślała, że może pod nią ukrywać Harriet.

- Hagrid ją przyniesie.

- I myślisz, że to... mądre... powierzać Hagridowi tak ważną misję?

- Powierzyłbym mu swoje życie – odparł Dumbledore.

- Nie twierdzę, że ma serce po złej stronie – powiedziała z niechęcią profesor McGonagall – ale nie można przymykać oczu na to, że jest trochę... no... beztroski. Nie ma skłonności do... Co to było? – Ciszę wokół nich przerwał jakiś warkot. Spojrzeli na ulicę, wypatrując odblasku reflektorów, a warkot narastał i narastał, aż zamienił się w ryk, kiedy oboje spojrzeli w róg ulicy, ujrzeli gigantyczny motocykl. Motocykl miał naprawdę imponujące rozmiary, ale na człowieku, który go dosiadał, nie mogło to robić żadnego wrażenia. Wzrostem, który jest powodowany jego darem, dwukrotnie przewyższał normalnego człowieka, a szerszy był przynajmniej pięciokrotnie. Trudno było uwierzyć w jego wymiary, a był przy tym niesamowicie dziki – długie, zmierzwione czarne włosy i broda prawie całkowicie przykrywały mu twarz, dłonie miał wielkości pokryw od pojemników na śmieci, a stopy w wysokich, skórzanych butach przypominały małe delfiny. W przepastnych, muskularnych ramionach trzymał małe zawiniątko.

- Hagrid! – powitał go z ulgą Dumbledore – Nareszcie. Skąd wytrzasnąłeś ten motocykl?

- Pożyczyłem go, panie psorze – odpowiedział olbrzym, złażąc ostrożnie z motocykla – Od młodego Syriusza Blacka. Mam ją, panie psorze.

- Nie było żadnych trudności?

- Nie, panie psorze... Dom był całkiem rozwalony, ale ją wyciągłem, zanim zaroiło się od policji i straży pożarnej. Zasnęła, bidula, jak przejeżdżaliśmy przez Bristol – Dumbledore i profesor McGonagall pochylili się nad zawiniątkiem. Wyłaniała się z niego buzia uśpionego niemowlęcia. Na czole dziecka pod kępką rudych włosów, zobaczyli dziwną bliznę, przypominającą błyskawicę.

- To właśnie tu?... – wyszeptała profesor McGonagall.

- Tak – odrzekł Dumbledore – Zostanie jej na zawsze.

- Nie możesz czegoś z tym zrobić?

- Nawet gdybym mógł, to bym nie zrobił. Blizny mogą się przydać. Sam mam jedną nad lewym kolanem, jest doskonałym planem londyńskiego metra. No dobrze... daj mi ją, Hagrid... miejmy to już za sobą – Dumbledore wziął Harriet w ramiona i zwrócił się w stronę domu Dursley'ów.

- Może... mógłbym się z nią pożegnać, panie psorze? – zapytał Hagrid. Pochylił swoją wielką, kudłatą głowę nad Harriet i obdarzył ją czymś, co musiało być bardzo drapiącym, włochatym pocałunkiem. A potem nagle zawył jak zraniony pies.

- Ciiicho! – syknęła profesor McGonagall – Obudzisz całą ulicę!

- Prz-e-e-p-ra-a-a-szam - załkał Hagrid, wydobywając z kieszeni wielką chustkę w kropki i chowając w nią twarz – Ale n-n-ie mogę w-w-wytrzymać... Lily i James nie żyją... a bidna mała Ha-a-rriet ma tu mieszkać z tymi ludźmi...

- Tak, tak, to bardzo przygnębiające, ale weź się w garść, Hagrid, bo nas wszystkich złapią – wyszeptała profesor McGonagall, klepiąc go energicznie po ramieniu, a tymczasem Dumbledore przełazi przez niski murek i podszedł do frontowych drzwi. Położył Harriet ostrożnie na schodkach, wyjął z płaszcza list, wsunął go między koce, po czym wrócił. Wszyscy troje stali przez równą minutę, patrząc na zawiniątko; ramiona Hagrida dygotały, profesor McGonagall mrugała zawzięcie, a ogniki, które zwykle jarzyły się w oczach Dumbledore'a, przygasły.

- No cóż – powiedział w końcu Dumbledore – to by było na tyle. Nie ma co tutaj sterczeć. Trzeba gdzieś iść i przyłączyć się do świętowania.

- Taaa – odezwał się Hagrid stłumionym głosem – Chiba wezmę i oddam motor Syriuszowi. Dobranoc, pani psor... dobranoc, panie psorze – Otarłszy oczy rękawem kurtki, Hagrid wskoczył na motocykl i kopnął w pedał zapłonu. Silnik zaryczał i po chwili wehikuł zniknął w ciemnościach nocy.

- Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy, profesor McGonagall – powiedział Dumbledore, chyląc przed nią głowę. Profesor McGonagall wydmuchała hałaśliwie nos. Dumbledore odwrócił się i pomaszerował ulicą. Na rogu przystanął i wyjął wygaszacz. Tym razem pstryknął nim tylko raz i natychmiast dwanaście świetlistych rac pomknęło ku swoim latarniom, tak że na Privet Drive zrobiło się nagle pomarańczowo. W tym samym momencie zobaczył burego kota, znikającego właśnie za rogiem na drugim końcu uliczki. Dostrzegł też tobołek na schodkach przed drzwiami numeru czwartego.

- Powodzenia, Harriet – mruknął pod nosem, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł. Lekki wiaterek zatrzepotał listkami równo przyciętego żywopłotu przy Privet Drive. Uśpiona, schludna uliczka nie kojarzyła się ani na trochę z miejscem, w którym mogłyby się dziać tak zdumiewające rzeczy. Harriet Potter przewróciła się na bok wewnątrz tobołka, ale nawet nie otworzyła oczu. Mała rączka zacisnęła się na liście i spała dalej, nie wiedząc, że jest kimś niezwykłym, nie wiedząc, że jest sławna, nie wiedząc, że za kilka godzin zostanie obudzona wrzaskiem pani Dursley, otwierającej drzwi, by zabrać butelki z mlekiem, ani tego, że przez następne kilka tygodni będzie szturchana i szczypana przez swojego kuzyna Dudleya... Nie mogła wiedzieć, że w tym samym momencie różni ludzie, spotykający się potajemnie w różnych miejscach kraju, wznosili szklanki i mówili przytłumionym głosem:

- Za Harriet Potter... za dziewczynę, która przeżyła!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top