1. Wysadzę Akademię, cz. 1
Obecnie
Gęsty dym nad bulgoczącym wywarem robił się coraz cięższy. Z początku przypominał szare, ledwie widoczne smugi wyślizgujące się z ceglanych kominów. Te unosiły się wąskimi wstęgami, splatały ze sobą, a w końcu rozpływały w powietrzu, zanim liznęły przybrudzonego sufitu. Nie wiedzieć kiedy ulotne widma zmieniły się w kłębiaste opary, które z czasem zaczęły powoli opadać na zlewkę. Spływały po szklanych ściankach i skapywały na biurko. Płomień na palniku drgał ostrzegawczo, ale wpatrzony w ścianę przed sobą Remi nie zareagował. Postukiwał niecierpliwie palcami o blat.
Szybciej, szybciej...
Zmęłł w ustach przekleństwa, wsłuchując się w przyjemne bulgotanie eliksiru. Ledwie dosłyszalne trzaskanie pękających bąbelków kołysało szargane zniecierpliwieniem nerwy, aż Remi'ego opanował przyjemny marazm. Bezwiednie wodził pustym wzrokiem po makiecie ze szkicem gałęzi lipy i jej okrągłych owocków.
Drgnął, dopiero gdy ciszę w sali przeciął ostry syk. Nawet nie spojrzał na eliksir przed sobą.
Zanurkował pod biurko, a ułamek sekundy później gwałtowny wybuch wprawił w drżenie szyby w drewnianych okiennicach.
Nim Remi wyłonił się spod blatu, jasnoszary dym buchnął z wąskiej szyjki zlewki i opanował pomieszczenie: wtargnął pod długie ławki, pochłonął krzesła i lizał sufit. Gęsty, jak rzucony na wiatr popiół drapał w przełyku, wyciskał oddech z płuc. Remi chwycił ścierkę i ostrożnie, by się nie oblać wrzącym eliksirem, zgasił palnik.
— Jest dopiero wrzesień, a ty już chcesz wysadzić Akademię?! — wykrzyknął Nikodem. Jego głos dobiegał gdzieś znad drewnianej podłogi tuż przy wejściu. Znajdował się w odległości kilku rzędów drewnianych stołów od Remiego i choć ten nie zauważył, kiedy przyjaciel wszedł do środka, to bez problemu wychwycił nutę niedowierzania w jego głosie.
— Nie... Odrabiałem pracę domową — odpowiedział z rozbawieniem.
Przez chwilę Remi słyszał, jak Nikodem czołga się przez salę pod kłębami dymu, aż w końcu obaj chwycili klamki w oknach na dwóch końcach sali niemal w tym samym momencie. Przez chwilę siłowali się z wypaczonymi ze starości framugami, aż w końcu zamki puściły. Zawiasy jęknęły i chłodne powietrze wślizgnęło się do środka, chwytając w swoje szpony siwe opary.
— Nie wydaje mi się, żeby Olszewski kazał ci podłożyć ogień w klasie — mruknął Nikodem. Przewiesił się przez parapet, z trudem opanowując kolejne fale duszącego kaszlu.
— A to nie to samo? — zapytał niewinnie Remi z szelmowskim uśmiechem. Usiadł wygodnie na wewnętrznym parapecie. Zrelaksowany rozkoszował się nadchodzącą jesienią, jakby wybuchu sprzed kilku minut w ogóle nie było.
Otulony wymykającym się z sali dymem Nikodem posłał mu wymowne spojrzenie. Wyrażało wszystko, co myślał o głupawej odpowiedzi. Remi przeczesał palcami opadające na twarz blond kosmyki i nagle wybuchnął serdecznym śmiechem, który również szybko przerodził się w spazmatyczny kaszel.
— Jak można być w tym tak beznadziejnym?! — jęknął, spoglądając na Rami'ego z niejaką satysfakcją, gdy ten nadal chwytał łapczywie hausty powietrza. — Jesteś wiedźmarzem! Nie powinieneś mieć ku temu naturalnych predyspozycji?!
Remi wreszcie zdołał wziąć głębszy wdech i uspokoić się na tyle, by mimowolne ściśnięcie płuc ustąpiło. Wargi po raz kolejny wykrzywiły się w bezczelnym grymasie rozbawienia, który jednak nie sięgał błękitnych oczu.
Szum w głowie znowu narastał. Kotłował się pod czaszką, obijał o nią, jakby chciał wyrwać sobie drogę na zewnątrz w twardej kości. Atakował uszy. Drażnił bębenki i trąbki słuchowe, wyciskając się na zewnątrz przez wąskie kanaliki.
— A każdy guślarz jest mistrzem odsyłania duchów — odciął cierpko Remi i zacisnął palce u nasady nosa.
Myślał, że szybciej skończy tę idiotyczną pracę domową. Był zbyt niecierpliwy. Bezmyślnie włączył zbyt duży ogień pod zlewką, żeby przyspieszyć proces warzenia. Tak bardzo skupił się na tym, by mieć to jak najszybciej z głowy, że zapomniał o tym, co najważniejsze. O tym, że minęło już kilka godzin od...
Nikodem postawił z powrotem stopy na podłodze, w momencie, gdy Remi ruszył z powrotem do biurka pod tablicą, gdzie pracował nad swoim eliksirem. Gryzący dym przerzedził się na tyle, że gdy zakrył talerzykiem naczynie i kilka razy machnął nad nim ręką, słaby podmuch wiatru rozgonił ostatnie wątłe smugi.
— Dlaczego tylko ciebie tak męczy... to? — zapytał cicho Nikodem. Wolnym krokiem obszedł salę.
Remi czuł na sobie jego palące spojrzenie, gdy stawiał swoją torbę na blacie i wyciągał z niej piersiówkę. Zignorował towarzysza i odkręcił gwint metalowego naczynia, a potem przechylił go wprost do ust. Już pierwsze krople chłodnego płynu szczypały go w język, ale każdy gest cechowała precyzja, mechaniczna płynność jakby to robił od lat.
I tak przecież było.
Starannie zakorkował flaszkę i włożył ją do bocznej kieszeni wewnątrz ciemnobrązowej skórzanej torby. Przez chwilę grzebał między książkami, aż w końcu wyciągnął zaciśniętą w pięść dłoń. Teatralnym gestem podrzucił miętusa, który opadł łukiem wprost do jego ust.
— W końcu wybijesz sobie zęby. I to jedynki — odezwał się Nikodem. Ostrożnie podszedł do biurka, nie odrywając wzroku od cieniutkich pasm dymu wyślizgujących się spod talerzyka. — Powiedz mi, jak to jest, że Olszewski działa na pełnych obrotach codziennie, a ty jesteś non stop najebany, żeby nie zwariować?
— Olszewski to cyborg — odpowiedział z rozbawieniem Remi, ale jego serce na chwilę zgubiło rytm.
Nie o to chodziło. Oczywiście, że nie o to. W każdym razie nie tylko, ale Remi nie chciał wiedzieć nic więcej.
Olszewski obiecał, że go poprowadzi, że zostanie jego mentorem i zmusił do...
Remi wzdrygnął się i zamrugał kilka razy. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że Nikodem nie spuszcza z niego wzroku. Najwyraźniej także i tym razem sarkastyczna odzywka nie przykryła wściekłości i obrzydzenia kotłujących się w piersi wiedźmarza, gdy wypluwał nazwisko profesora.
— Tak czy inaczej... Idziesz coś zjeść, czy nadal... odrabiasz pracę domową? — zapytał Nikodem. W pozornie uprzejmym pytaniu wydźwięczała złośliwa nuta: koło ratunkowe, zmiana tematu. Przyjaciel podciągnął się na blat stojącego nieopodal stołu, najwyraźniej mimo wszystko był gotowy zaczekać, aż Remi dokończy wywar.
— Wystarczy trucizn na dzisiaj — odpowiedział i wyprostował się dumnie, jakby naprawdę potrafił uwarzyć wszystkie receptury z nadpalonego podręcznika spoczywającego przed nim.
— A tak na marginesie... — zaczął Nikodem, przyglądając się oblepionej zielonkawą mazią zlewce. — Co zrobiłeś, że to wybuchło?
— Za duży ogień. To trochę jak z pomidorową — wyjaśnił znużonym głosem Remi. Zarzucił torbę na ramię, ciężkie książki obiły się o biodro. — Jak dasz za duży gaz, to ci wykipi... No tutaj akurat wybuchnie — dodał po chwili namysłu.
— A co ty w ogóle chciałeś uwarzyć?
— Cokolwiek, żeby Olszewski się odczepił — odpowiedział z rozbawieniem Remi i ruszył w stronę drzwi.
Nikodem jednak nie drgnął. Wpatrywał się w niego w milczeniu, wyraźnie czegoś oczekiwał.
— No co? — rzucił niecierpliwie Remi i zatrzymał się kilka kroków dalej. — Idziesz, czy nie? Umieram z głodu.
— Nie zamierzasz posprzątać tego burdelu? — westchnął Nikodem, wskazując oszczędnym gestem dłoni na stół. Patrzył z cieniem przygany, tlącym się w ciemnych oczach. Nie pierwszy raz.
Puste zlewki walały się po osmolonym blacie, a wśród nich leżały porzucone zioła. Suche igiełki aromatycznego rozmarynu rozpościerały się pod liśćmi ruty odpornej na zmiany pór roku. Pieczołowicie zbierane w kwietniu kwiaty lipy, które wszyscy wspólnie suszyli na zajęciach, pokrywały niemal cały stół, jak mgła którą te przepiękne drzewa uwielbiały pleść nad bagnami. A w tym chaotycznym zielniku leżał rozłożony podręcznik, którego nadpalone strony unosiły się niczym stary wachlarz. Remi zgasił ogień na palniku zaraz po wybuchu, ale nieudana mikstura nadal bulgotała pod zaimprowizowaną przykrywką.
Wiedźmarz omiótł szybkim spojrzeniem biurko, choć wiedział, że nie zostawił tam niczego osobistego. Mógł nienawidzić swojej spuścizny i zaklinać rzeczywistość, ale nie był na tyle głupi, żeby zostawić po sobie cokolwiek, czego mogłaby użyć przeciwko niemu inna wiedźma.
— Nie — odpowiedział po dłuższej chwili Remi. — W końcu jestem jedynym adeptem wiedźmarstwa — wzdrygnął się z obrzydzeniem, wypowiadając ostatnie słowo. — Nikt inny nie korzysta z tej sali.
Plótł bzdury. Znowu. Owszem, był jedynym wiedźmarzem na piątym roku, ale nie jedynym w Akademii.
— Olszewski będzie to po tobie sprzątał — naciskał Nikodem. Nie ruszył się z miejsca, jakby nadal wierzył, że skłoni Remi'ego do zmiany zdania.
— Ups, pech! — wzruszył ramionami i obróciwszy się na pięcie. Niespiesznym krokiem ruszył ku wyjściu, ale Nikodem pozostał na swoim miejscu. — Daj spokój...
— Myślałem, że po tym wygłupie z gołębiem i kłobukiem dwa tygodnie temu odpuścisz trochę Olszewskiemu.
Remi uśmiechnął się bezczelnie, spoglądając przez ramię na Nikodema. Powoli rozejrzał się po sali, delektując się wspomnieniami wywołanego chaosu.
Wiedział, że przeholował już wtedy, gdy wypuszczał gołębia i skrzeczącego wściekle demona do pomieszczenia, w którym właśnie stali. Żądny krwi kłobuk – do złudzenia przypominający przerośniętego kurczaka z pełnym zestawem zębów w dużym, zakrzywionym dziobie – ganiał za nieszczęsnym ptaszyskiem, podskakując na długich drewnianych stołach. Wdrapywał się po pedantycznie skatalogowanych zbiorach i zrywał makiety roślin, na które próbował się wspiąć, by dorwać krążącą pod sufitem ofiarę.
Dziecinne i bezdennie głupie, ale widok Olszewskiego goniącego przeklętego kurczaka na tle poprzewracanych krzeseł i rozbitych gablot był wart połajanki, a nawet zawieszenia.
Tylko że nic takiego się nie stało.
Znowu zamieciono wszystko pod dywan.
— Dam mu spokój za trzy lata, jak skończę Akademię. No, chyba że wywali mnie wcześniej — odpowiedział z nonszalancją i nie czekając na odpowiedź, wyszedł na korytarz.
Oparł się z rozmachem o ścianę tuż obok drzwi. Wcisnął ręce do kieszeni jeansów i czekał, aż Nikodem wreszcie do niego dołączy. Przyjaciel jako jedyny trwał u jego boku, gdy zbliżało się widmo konsekwencji dziecinnych wygłupów, nawet jeżeli ich nie pochwalał.
— Chętnie się kiedyś dowiem, za co ty go tak nienawidzisz — mruknął Nikodem, w końcu wyłaniając się z sali. Przystanął obok i przeczesał palcami krótkie włosy w kolorze popielatego brązu. — On jest naprawdę w porządku.
— Wiedźmy i wiedźmarze z zasady się nie lubią. — W tej sprawie Remi także łgał i kręcił bez zająknienia. Nie zamierzał powiedzieć swojemu jedynemu przyjacielowi o tym, co się wydarzyło na pierwszym roku. Nigdy. Straciłby go, a w tej przeklętej egzystencji nie istniało dla niego nic cenniejszego od ich więzi.
Na dobre i na złe.
Przyjaciele z butelką whiskey i srebrnymi nożami w dłoniach.
Ogień i woda.
Guślarz i wiedźmarz.
Eksperymentalny duet.
Ciepły lukier, który słodził gorycz codzienności.
Remi odepchnął się od pobielanej ściany i obaj ruszyli wprost do klatki schodowej przez przestronny korytarz z wysoko zawieszonym sufitem. Ciepłe światło sączące się z lamp z brązowego szkła rzucało słabą poświatę na rozstawione gdzieniegdzie ciężkie drewniane stoliki z misternymi zdobieniami.
Pokutujące dusze zmarłych nie odpoczywały, więc w murach Akademii nigdy nie zapadała ciemność. Dziady napływały o każdej porze dnia i nocy, wabione skupiskiem guślarzy – ich jedynymi łącznikami między światem żywych a umarłych.
Nie wszystkie duchy były życzliwie, nie wszystkie miały dobre zamiary.
Nigdy, ale to przenigdy nie opuszczaj gardy, tak brzmiała jedna z pierwszych nauk w Akademii.
Remi przeszedł łagodny zakręt i mimowolnie zwolnił kroku, gdy znalazł się na wysokości balkonu wychodzącego na aulę. Nogi same powiodły go ku kamiennej barierce. Oparł o nią dłonie i spojrzał w dół.
Trzech studentów wynurzyło się z korytarza na parterze i choć Remi stał dwa piętra wyżej, widział ich rozluźnione ramiona, słyszał radość przebijającą się w serdecznych przekomarzaniach.
Zamknął na chwilę oczy.
Znów miał szesnaście lat, a wśród gruzów walających się po marmurowej podłodze szli nie starsi adepci Akademii, a szalał ponad dziesięciometrowy bies.
— Remik. — Słyszał ciche nawoływanie przyjaciela, ale nie mógł wrócić do swojego ciała. Widma przeszłości wciągały go w wir bólu i strachu coraz głębiej.
Widział, jak bies uniósł ciężką łapę.
Remi wciągnął powietrze ze świstem, wspomnienia sprzed czterech lat zalewały mu płuca. Dusił się. Topił się we własnym przerażeniu.
Szpon zalśniły w jasnym świetle kryształowego żyrandola, a ułamek sekundy później fala bólu rozpaliła jego pierś do czerwoności. Twarde jak stal pazury drasnęły żebra. Cięcie demonicznych ostrzy raniło każdą kość od pachy aż do biodra, odbiło się echem w czaszce.
Chwycił bluzę na wysokości mostka w garść i zgniótł materiał w pięści. Musiał oddychać.
Ciepła krew wsiąknęła w koszulkę jeszcze zanim padł na marmur.
— Remi! — histeryczny wrzask Olszewskiego przebił się kakofonię ogłuszającej udręki.
— Remigiusz! — krzyknął mu wprost do ucha Nikodem.
Remi otworzył gwałtownie oczy i wziął głęboki wdech, jakby wynurzał się z lodowatej wody. Metalowa obręcz na jego piersi wreszcie zaczęła się rozluźniać, aż w końcu zniknęła, wraz z ostatnimi oparami wspomnień tamtego dnia. Zamrugał i rozejrzał się dookoła. Znów miał dwadzieścia lat, a studenci w auli śmiali się głośno. Na szarym kamieniu pod ich stopami nie było śladu krwi.
— Odpłynąłeś — mruknął Nikodem, zaciskając mocno palce na ramieniu.
— To opary tego cudownego eliksiru — rzucił niefrasobliwie i uśmiechnął się sztywno, widząc, że zatroskany przyjaciel nadal na niego patrzy. Musiał wziąć się w garść. — Nic mi nie jest, Nick. Dzięki — dodał wesoło i poklepawszy go po przedramieniu, zarzucił mu drugą rękę na kark. Okręcił wokół siebie, jakby zapraszał do tańca w tanim balecie kłamstw przepełniających jego życie. — Jeżeli na lunch nie będzie naleśników z serem i nutellą, to wejdę na kuchnię i sam je sobie zrobię!
— Na śniadanie zjadłeś tosty z dżemem i nutellą — przypomniał mu Nikodem i chociaż nadal nie sprawiał wrażenia przekonanego pokazem wesołości Remi'ego, pozwolił poprowadzić się schodami w dół wprost do stołówki w podziemiach Akademii.
Stare, wytarte stopnie z kamienia prowadziły do przestronnego pomieszczenia pod salami wykładowymi na parterze. Przez wąskie piwniczne okienka wpadała jedynie odrobina światła, więc pomiędzy grubymi filarami z obłupanej cegły zawieszono dziesiątki blaszanych lamp pamiętających jeszcze czasy Gierka. Pod nimi kłębili się studenci, a także guślarze i łowcy, którzy przyjechali do Akademii, żeby wymienić zniszczoną broń na nową albo odebrać kolejne zlecenie eliminacji demona z dziekanatu.
A Remi marzył o tym, że już za trzy lat będzie jednym z nich. Wiecznie w ruchu, wiecznie w pogoni za demonami i przygodą.
— Chyba masz szczęście. Dzisiaj pierogi na słodko — odezwał się Nick, wyciągając szyję, by zajrzeć do talerza jednej z adeptek z pierwszego roku.
— Świet... — Remi urwał w pół słowa, gdy brutalny kopniak wymierzony w piszczel ściął go z nóg. Odruchowo upuścił torbę, ale długi pasek zaplątał mu się wokół nadgarstka. Runął na ziemię i z głuchym hukiem uderzył łokciami o podłogę. Fala bólu przemknęła po kościach i owinęła się wokół kręgosłupa. Szczęknął zębami, ale ochronił głowę i utrzymał krzyk zaskoczenia za zębami.
Sukinsyn.
— Kurwa, Marcel! — huknął Nikodem i pochyliwszy się, chwycił Remi'ego pod pachami. Szarpnął nim do góry i postawił go na nogi. — Jaki ty masz problem?!
Dookoła nich rozbrzmiewały pojedyncze śmiechy, gdzieś w oddali guślarze i łowcy nie przerywali rozmów, ale to cisza i bezruch, jakie zapanowały wśród studentów za ich plecami, najbardziej bolały Remi'ego. Bardziej niż obity piszczel i stłuczone łokcie.
Zszargana duma.
— Sprawdzam, czy kolega Sratata trenuje refleks, skoro nadal żyje w tej bańce marzeń, gdzie zostanie łowcą — odpowiedział złośliwie Marcel. Rozparty wygodnie w krześle, z ręką przerzuconą przez oparcie, obserwował Remi'ego z tym samym złośliwym błyskiem w oku, który pojawił się w drugiej połowie pierwszego roku.
Zaraz po tym, jak Aleksander Karczewski zabił Antoniego Szarejko na Moście Gdańskim i porządek Świata Cieni utonął na dnie Wisły razem z przywódcą Ruchu Nowego Odrodzenia.
Nie daj się sprowokować, nie daj się sprowokować.
— Radzi sobie doskonale — wycedził Nick, rozluźniając nieco uścisk pod pachami Remi'ego.
Nie daj się sprowokować.
Remi poruszył delikatnie palcami u rąk, mrowienie w przedramionach powoli znikało i odzyskiwał władzę nad poobijanymi kończynami. Dyskretnie wziął głęboki wdech, uporczywie ignorując ciszę za swoimi plecami. Siedzący przy okrągłych stolikach uczniowie przerwali posiłki, by obejrzeć kolejny spektakl, którym uraczył ich Marcel Wasiluk.
Przywdziawszy olśniewający uśmiech, Remi obrócił się w stronę Marcela. Guślarz sprawiał wrażenie rozluźnionego, nie dawał po sobie znać, że boli go noga, a tak na pewno było. Powalił Remi'ego brutalną siłą, a nie podstępem albo chwytem.
— Chodźmy — rzucił krótko Remi, nie spuszczając wzroku z Marcela.
— Grzeczny chłopiec — pochwalił Marcel, w brązowych oczach pojawił się błysk tryumfu. — Wiesz, gdzie twoje miejsce...
Remi zadziałał instynktownie. Obrócił się do Marcela i chwyciwszy szybkim gestem kilka ciemnobrązowych włosów, wyrwał je brutalnie. Radość zastygła na twarz chłopaka, gdy dostrzegł między palcami Remi'ego cienkie pasemko.
— Oczywiście, że wiem. Nad zlewką. Zamienię cię w żabę — oświadczył bezczelnie Remi i wcisnął zdobycz do torby. — Albo w karalucha. Zależy od tego, czy dostanę naleśniki — dodał po namyśle i nie czekając na reakcję Marcela, ruszył w stronę oszklonej lady.
— On wie, że i tak tego nie zrobisz — mruknął Nick, gdy zrównał z nim kroku.
— Wiem, ale ten moment zawahania w jego oczach, za każdym razem bawi mnie tak samo — odpowiedział cicho Remi, a jego usta rozciągnęły się w bezczelnym uśmiechu.
Chciałby móc zamienić Marcela w żabę. I Olszewskiego też.
— Ten kretyn nadal wierzy, że wiedźmarz to taki Harry Potter naszych czasów — dodał Remi, ustawiając się w ogonku kolejki do kasy. Posuwali się wolnym krokiem naprzód, gdy kolejni studenci odbierali swoje posiłki.
— Byłoby fajnie, gdybyś jednym słowem mógł rozpalić ognisko albo teleportować nas na Mazury — westchnął Nikodem. Przyglądał się metalowym półmiskom z panierowanym kurczakiem oblanym złocistym tłuszczem, ziemniakami posypanymi świeżym koperkiem i buraczkami o barwie wina. Piękna paleta pełnowartościowych posiłków, które miały im pomóc stawić czoło wielokilometrowym biegom przez las, treningom walki wręcz i maratonom nauki demonologii do późnej nocy.
Wszystko, żeby adepci Akademii Guślarzy i Wiedźm przyswajali wiedzę, trenowali ciało i przeżyli swoje pierwsze gusła, pierwsze starcia z demonami.
Bo gdy opuszczą te mury, będą zdani tylko na siebie.
Remi dobrze wiedział, co chciał zjeść, więc gdy nadeszła jego kolej, obdarzył kucharkę szerokim uśmiechem. Bez słowa nałożyła mu pierogi z wiśniami i polała słodką śmietanką.
— Bardzo dziękuję! — zawołał, posyłając jej kolejny szeroki uśmiech, jednak i ten nie sięgał oczu.
Nikodem nieświadomie dotknął jątrzącej się w jego sercu rany, bo Remigiusz Tatarata nienawidził swojej spuścizny.
Całym sercem chciał być taki, jak Nick i Marcel – chciał rozmawiać z duchami, odsyłać je na drugą stronę, by wreszcie zaznały ukojenia.
Remi przechylił głowę do boku, gdy szum w uszach znów przybrał na sile. Niezmiennie drażniący jak nienastrojone radio, wwiercał się w czaszkę, szarpał każdy nerw w ciele.
Wiedźmarze godzinami zaplatali klątwy, snuli uroki i przygotowywali zaklęcia, ale wystarczyło jedno niewłaściwe słowo, chwila roztargnienia... Szpony szaleństwa zaciskały się wokół nich coraz ciaśniej, powietrze stawało się ciężkie, ich myśli mieszały się z trzeszczeniem, które nigdy nie milkło. Pomyłka mogła obedrzeć ich ze zdrowych zmysłów, zniszczyć duszę.
Albo przynieść śmierć.
Pierwszy rozdział Akademii powstawał... długo. Dużo dłużej, niż zakładałam. Z jednej strony jest to uniwersum, które doskonale znam i wszystko wydaje mi się oczywiste, a z drugiej – staram się nie zarzucać informacjami tych z Was, którzy nie czytali guślarskiej dylogii („Ten guślarz" i „Ten wiedźmarz"). Gdyby coś było niejasne, piszcie śmiało – będę klepać!
Czy poczuliście do Remka sympatię, czy raczej w drugą stronę? Drażni, czy intryguje?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top