Trzydzieści sześć 🌙
Sam Smith - Nirvana
"Trwamy w tym razem, nie wiemy, kim jesteśmy.
Nawet jeśli to dzieje się zbyt szybko,
Skarbie, powinniśmy posunąć się za daleko.
Jest za późno, by od tego uciec.
A ja nie chcę już dłużej uciekać, więc oddaję się Tobie..."
Wiedziałam, że całowanie Daniela mimo wszystko nigdy mi się nie znudzi. Nie dlatego, że był w tym świetny. Może i był, a ja nie zdawałam sobie z tego sprawy – w końcu nie miałam szczególnie imponującego doświadczenia w tych sprawach. Dotychczas całowaliśmy się dwukrotnie, za każdym razem właściwie wbrew mojej woli. Nigdy nie wiedziałam, czego mogę się po nim spodziewać. Nasz pierwszy pocałunek był gwałtowny, nieco nachalny i zdecydowanie naruszał moją przestrzeń. Nie spodziewałam się go, wręcz nie chciałam. To był ten etap naszego życia, w którym uważałam Shane'a za najgorszego z możliwych.
Ten drugi wcale nie wiązał się z przyjemniejszymi wspomnieniami. Shane pocałował mnie, by uśpić moją uwagę, by uśpić mnie samą jakąś trucizną zawartą w jego krwi. Uczucie duszenia, powolnego umierania nie było czymś, co łatwo wyrzuciłam z pamięci. Możliwe że nadal uważałam to za akt zdrady.
Reasumując – nasze wspólne doświadczenia w kwestii całowania były naprawdę beznadziejne. Aż do teraz. Mogło to oznaczać jedynie tyle, że Shane był naprawdę koszmarny w wykonywaniu tego pierwszego kroku i w ogóle nie powinien się był za to zabierać.
Po raz pierwszy w życiu przestałam wszystko analizować, gdybać, co by było gdyby. Po prostu dałam ponieść się chwili. Oddałam całkowitą kontrolę Danielowi. Ufałam mu bezwarunkowo, jak nikomu innemu nigdy wcześniej. Wiedziałam więc, że nie będę żałować tego, że powierzyłam mu zarówno siebie, jak i swoje życie.
Broniłam się przed nieznanym od kiedy tylko pamiętałam. Zamykałam się przed światem, przywdziewając kolejne maski. Moja zbroja w końcu stała się nieprzemakalna na wszelkie dobra ze świata. Odtrącałam miłość i radość. Pogrążyłam się w żałobie, kontemplowałam ją w samotności, odpychając od siebie wszystkich, którym na mnie zależało. Z dnia na dzień stawałam się co raz bardziej impulsywna i wredna, naiwnie wierząc, że sarkazm jest moją jedyną szansą na to, by zniechęcić do siebie innych. Z czasem moi rówieśnicy stali się nudni i jednowymiarowi, a dorośli zbyt nachalni. Wszyscy w końcu zrezygnowali z naprawiania mnie, jednogłośnie zgadzając się z tym, że ta misja od początku była skazana na stratę. Bo ja sama nie chciałam się otworzyć.
I wtedy pojawił się Daniel. Również chamski, również zamknięty w sobie. Mroczny, samotny, cichy lecz sprytny, chcący za wszelką cenę pomścić śmierć siostry. Stanowił wyzwanie, które jednocześnie mnie kusiło i odpychało. Nigdy nie byłam zbyt ambitną osobą, więc po czasie zrezygnowałam, przed samą sobą przyznając, że nikogo nie potrzebuję. A już szczególnie kogoś takiego.
Daniel jednak nie zrezygnował ze mnie. Był, kiedy inni się odwrócili. Nie mówił nic, kiedy miałam ochotę na to, by po prostu milczeć, choć cały świat stawał na przekór moim wymaganiom. Służył ramieniem, kiedy zaczynało robić się naprawdę źle. Czuwał, słuchał, przyglądał się. Troszczył. Ocierał łzy, kiedy ich nadmiar spływał mi po policzkach. Nauczył mnie walczyć, oddychać, kiedy atakowały demony nie mojej przeszłości. Nauczył mnie żyć a nie tylko egzystować. Pokazał mi, czym jest cierpliwość, szacunek, bezbrzeżne zaufanie i prawdziwy przyjaciel. Pokazał mi, czym jest miłość.
Kochał mnie, choć nie powinien. Kochał mnie pomimo wszelkich obaw, tajemnic i strachu. Mimo cierpienia i bólu, który mu zadawałam, raz za razem go odpychając – rzekomo dla jego dobra. Był ze mną mimo wszystko i bez względu na wszystko. I nim się spostrzegłam, zaczęłam to odwzajemniać. Nadal tego nie rozumiałam, nadal się bałam. Ale wiedziałam, że Shane tak szybko mnie nie zostawi. Został mimo klątwy, krwi, która plamiła moje dłonie. Wątpiłam więc, by odszedł właśnie teraz.
Nie wierzyłam w całą tę baśniową moc miłości, w księcia na białym koniu i trwały, barwny związek na całe życie. Dopóki nie poznałam Daniela, wątpiłam nawet w samą siebie. Jednak teraz... Teraz wszystko się zmieniło. Nadal nie wierzyłam, że zasługuję na szczęście, że wszystko się ułoży i za kilkadziesiąt lat będę wraz z Danielem przyglądać się z werandy bawiącym się w ogrodzie wnukom. Ale miałam nadzieję. A w moim przypadku to był ogromny progres.
Roześmiałam się cicho, kiedy Daniel przygryzł zębami moją dolną wargę i delikatnie pchnął na trawę. Posłusznie jednak spełniłam jego rozkaz i pozwoliłam, by nakrył mnie swoim ciałem. Nie raz znajdowaliśmy się w tej pozycji – na przykład na treningach. Tym razem jednak nie czułam żadnego napięcia, wrogości. Nic się nie zmieniło. Poza tym, że wciąż chciałam go pocałować, choć teraz już nic mnie nie powstrzymywało.
– Musimy dogonić Xava i Lydię – wyszeptałam, z ustami wciąż znajdującymi się niebezpiecznie blisko tych jego. Z każdym słowem nasze wargi ocierały się o siebie, wręcz błagając, by któryś z nas pokonał te ostatnie milimetry i pozwolił im znów stać się jednością. – Podekscytowana Lydia to niebezpieczna Lydia.
– Podekscytowana? – powtórzył rozbawiony.
– Można powiedzieć, że nasza przyjaciółka jest zapalona na podwójne randki.
– I próbuje nas zeswatać, żeby mieć kogo na nie ciągać?
– Jestem równie zniesmaczona tym pomysłem co ty – odparłam, marszcząc nos w udawanym wyrazie niezadowolenia. – Ja i ty razem? Fuj!
– Racja. Przecież ty jesteś stuknięta.
– A ty chrapiesz – wytknęłam mu, nie zamierzając pozostać mu dłużną.
– A ty zostawiasz całą masę swoich tlenionych kłaków w umywalce.
– Skoro się tak tego kibla uczepiłeś... – mruknęłam, mrużąc oczy. – Ty nie opuszczasz klapy.
– A ty podbierasz moją piankę do golenia. I mój żel pod prysznic – dodał oburzony. – A to daje nam kolejny powód, dla którego nie możemy być razem. Nie będę z kimś, kto pachnie tak jak ja. I na dodatek kradnie!
– Ach tak? A kto grzebie w moich rzeczach?
– Gdybyś ich wszędzie nie rozwalała...
– Och, no jasne – parsknęłam. – Bo to moje pety walają się po pokoju.
– Bo zbiłaś mi popielniczkę! – wykrzyknął.
– A ty miałeś palić na zewnątrz!
Przez krótką chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami. Czar prysł, gdy nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. Już po chwili Daniel śmiał się razem ze mną, a ponieważ znajdował się tak blisko, poczułam to całym ciałem.
– Jak stare małżeństwo – mruknął z twarzą wciśniętą w zagłębienie mojej szyi. – Teraz czuję się jeszcze bardziej przerażony niż dotychczas.
– Nie dostałam pierścionka – prychnęłam, lekko odchylając głowę, dając mu tym samym mentalne pozwolenie na pokrywanie mojego dekoltu i karku delikatnymi pocałunkami. – Nie wyobrażaj więc sobie za dużo.
– Przyjmuję wyzwanie.
– Coo?
Kiedy nie odpowiedział, zbyt zaabsorbowany dopieszczaniem każdego wolnego skrawka mojej skóry, ujęłam go za podbródek i zmusiłam do spojrzenia mi w oczy. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że te jego nigdy nie wydawały mi się piękniejsze.
– Shane, co to miało znaczyć? – zapytałam, wyraźnie akcentując każde słowo.
Chłopak pochylił się i cmoknął mnie w nos. Zmarszczyłam go, dając wyraz mojej irytacji.
– Chciałaś pierścionek. To go dostaniesz.
Cały nastrój prysł jak bańka mydlana. Korzystając z chwytów, które trenowaliśmy od stycznia, zepchnęłam go z siebie i usiadłam. Posłał mi nieco urażone spojrzenie, ale zignorowałam je, wciąż zbyt roztrzęsiona po tym, co usłyszałam.
– Shane...
– Najpierw mnie całujesz, a teraz zwracasz się do mnie po nazwisku? – mruknął, opierając podbródek na dłoni. Wyglądał zabawnie na tle całej tej wiosennej zieleni. – A już myślałem, że zaliczyliśmy jakiś postęp.
– Bo tak jest, ale...
– Jak znowu usłyszę coś w stylu: „To dla twojego dobra", zacznę krzyczeć – przerwał mi.
Westchnęłam, przeczesując palcami wciąż wilgotne włosy. Pomimo tego, że nadal byłam nieco wstrząśnięta, uśmiechnęłam się w myślach na wspomnienie dzisiejszego poranka. Żałowałam wielu rzeczy, ale nie tego. Jeszcze nie.
– Chciałam tylko powiedzieć, żebyśmy się nie spieszyli, okay? – Nagle dopadł mnie cały ten stres, który odsuwałam na boczny tor, kiedy znajdowałam się w jego ramionach. – Ja... Ja nie do końca wiem, co zrobiłam. Jakkolwiek głupio to nie zabrzmi. Nie wiem... – urwałam, wykonując dłonią jakiś nic nie znaczący ruch.
Daniel zmarszczył brwi, wyraźnie speszony.
– Nie wiesz co? Czy chcesz?
Jęknęłam.
– Czy ty mnie w ogóle słuchałeś? Ja wiem, że mam pod tą bluzą jedynie sportowy stanik, ale...
– Czekaj, co?
Parsknęłam, sprzedając mu kuksańca w ramię. Chyba włożyłam w ten gest zbyt dużo siły, bo Shane przeturlał się na plecy.
– No proszę, wystarczy zarzucić tematem cycków, a stajesz się skupiony jak nigdy.
– Ej, nie, Catherine, bądź poważna – zganił mnie, siadając naprzeciwko. Wyciągnął dłoń, by pogłaskać mnie po policzku. – Czego nie wiesz, księżniczko?
Wywróciłam oczami. Zaraz jednak prychnęłam pod nosem, uświadamiając sobie, że Daniel porzucił temat dotyczący moich krągłości – albo w tym przypadku ich braku – by zająć się tym dotyczącym mojego samopoczucia. Nie spodziewałabym się tego po żadnym chłopaku. A tu proszę, takie przyjemne zaskoczenie. Nie od dziś wiedziałam, że Daniel potrafi słuchać jak nikt inny, ale mimo wszystko pozostawał facetem. Czy chciał czy nie, ewolucja nie pozwoliła mu się wyzbyć niektórych nawyków.
– Właściwie to nie rozumiem – wyjaśniłam, przymykając oczy i rozkoszując się ciepłem jego skóry.
– No ale czego? – zapytał, a ja wychwyciłam w jego tonie nutkę rozbawienia.
– Siebie. Ciebie. – Wskazałam palcem najpierw na niego a potem na siebie. – Nas.
– Tu nie ma nic do rozumienia – oznajmił, uśmiechając się w sposób przeznaczony tylko dla mnie. – To po prostu między nami jest.
Przechyliłam głowę, przyglądając mu się z nieskrywaną ciekawością.
Ha, teraz moja pora na zadawanie niewygodnych pytań!
– Co?
Chłopak wzruszył ramionami.
– Jeszcze nie wiem.
– Jeszcze?
– Ciekawe czy będziesz taka wygadana, jak dam ci pierścionek – prychnął, przyglądając się mojej reakcji z rozbawieniem. – Naprawdę aż tak przeraża cię ta perspektywa? – zapytał, śmiejąc się. – Masz minę, jakbym właśnie przedstawił ci jakiś niecny plan wiążący się z dużą ilością mordu i krwi.
– A nie jest tak? – parsknęłam, drażniąc się z nim. Po chwili jednak spoważniałam. Zaręczyny nie były absolutnie żadnym pretekstem do żartów. – Ale zwolnij nieco, kochasiu. Zanim wypełnimy ostatnią część klątwy.
Daniel uniósł dłonie w obronnym geście.
– To ty to powiedziałaś. Ja jestem niewinny.
– Ja mówię poważnie, Shane. Nie powinniśmy się z tym obnosić – powiedziałam, ignorując jego minę. – Wiesz, że to...
– Dla mojego dobra – burknął. – Tak, tak. Zdaję sobie z tego sprawę.
Kąciki ust mi drgnęły, ale nie pozwoliłam sobie dać mu tej satysfakcji i nie rozciągnęłam ich w uśmiechu.
– Właściwie chciałam powiedzieć, że to jest jeszcze świeże. Dla nas obojga. Możemy znać się od miesięcy, ale to... To nie jest to samo, co robiliśmy dotychczas.
– Zdaję sobie sprawę z tego, że seks to nie to samo, co dbanie o twoje zdrowie psychiczne, kochanie. Nic odkrywczego. Chociaż seks jest o wiele przyjemniejszy niż to, co robiłem dotychczas – dodał po chwili, udając wielce zamyślonego. – Przynajmniej tyle dobrego.
Trzepnęłam go w ramię, jednocześnie oblewając się rumieńcem.
– Ej! I kto tu myśli tylko o jednym?
– No, maleńka, jeśli mamy spłodzić córeczkę, o której to wszyscy tak namiętnie mówią...
Zatkałam uszy dłońmi i zaczęłam nucić dziecinne lalala. Byłam cholernie zdesperowana do tego, by wyrzucić z głowy wszelkie obrazy, które nagle zaczęły się formować w mojej głowie.
– Jezu, Shane, ja mam siedemnaście lat! – krzyknęłam, czepiając się jedynego argumentu, jaki wpadł mi na myśl.
Daniel jednak ani trochę nie poczuł się nim dotknięty.
– No i? Według prawa możemy już to robić zupełnie legalnie – zauważył, a ja z przerażeniem stwierdziłam, że zachowuje przy tym kompletną powagę. To było upiorne. – Siedemnaście lat to wystarczająco, kochanie. Możesz już prowadzić auto i uprawiać seks. Poczekaj do dwudziestu jeden, a zasmakujesz ostatniego z atrybutów dorosłości.
– A co potem? Po prostu będę stara?
– Dokładnie. Ale będziesz mogła legalnie kupić sobie wódkę.
Wzniosłam oczy ku niebu.
– Halo, niech ktoś zabierze tego zboczeńca tutaj! Ktoś mi podmienił chłopaka! – Zatkałam usta, ale było już za późno, bo Shane wyprostował się jak struna i przeszył mnie uważnym spojrzeniem.
Głupie, głupie, głupie i przeklęte usta!
Daniel powoli wypuścił powietrze z płuc.
– O cholera. Powiedziałaś to.
Zignorowałam walące z nadnaturalną prędkością serce i postanowiłam udawać niewiniątko.
– Powiedziałam co?
– No to. I jesteśmy udupieni.
– Przywykłam. Mam przesrane od dnia, w którym cię poznałam.
Daniel uśmiechnął się i lekko pochylił w moją stronę.
– Powtórz to, księżniczko. Dla mnie.
– Co? Że mam przesrane, bo się na ciebie napatoczyłam?
Daniel nie dał się wytrącić z równowagi.
– Nie, nie to. To wcześniej.
– Że jesteś zboczeńcem? – parsknęłam, zupełnie nieświadomie zmniejszając dzielący nas dystans.
– Blisko – wyszeptał, muskając opuszkiem palca moją dolną wargę, wciąż nabrzmiałą po wcześniejszych pocałunkach. – Znajdź synonim na zboczeńca, maleńka, i będziemy w domu.
Parsknęłam, choć krew buzowała w moich żyłach, doprowadzając mnie do stanu bliskiego omdleniu.
– Chłopak?
Daniel przymknął powieki i uśmiechnął się. W jego policzkach pojawiły się rozkoszne dołeczki.
– Jezu, jak to cholernie dobrze brzmi.
– Zboczeniec? Czy mój chłopak? – zażartowałam, czując bicie serca nawet w stopach.
Nadal nie wiedziałam, co ja wyprawiłam. Nie pojmowałam tego, chociaż od naszego pierwszego poważnego pocałunku minęło już dobre pół godziny.
Nasze usta dzieliły zaledwie milimetry, gdy błogą ciszę przerwał mrożący krew w żyłach wrzask. Jako ta, której zmysły są ponadprzeciętnie wyostrzone, wychwyciłam go pierwsza i zerwałam się na równe nogi, namierzając jego źródło. Kiedy szloch rozległ się ponownie, już biegłam na północ.
Lydia – tylko to jedno słowo odbijało się od mojej czaski, dzwoniąc w niej jak kościelny dzwon. Mimo tego, że mój kontakt z rzeczywistością został porządnie naruszony, biegłam dalej, podświadomie omijając przeszkody. Nie potknęłam się ani razu, wiedząc doskonale, że to by mnie niepotrzebnie spowolniło. A Lydia potrzebowała mnie natychmiast.
Kiedy w moje nozdrza uderzył zapach krwi, utraciłam cały rezon. Upadłam na kolana, zaledwie kilka metrów od spanikowanego Xaviera i zwijającej się z bólu Lydii.
– Catherine!
Dotychczas ignorowałam wszelkie nawoływania i biegnącego za mną Daniela, ale teraz pragnęłam jedynie ukryć się w jego ramionach. Podświadomie czułam, że moje roztrzaskane serce będzie tam bezpieczne.
Zaszklonym wzrokiem rejestrowałam otoczenie. Mimo braku kontroli nad podstawowymi zmysłami – w tym nad kłami, które wysunęły się, nadwrażliwe i bolące – udało mi się zachować spokój. Przeczesywałam pobliską gęstwinę uważnym spojrzeniem, poszukując napastnika. I chociaż moje serca nie poinformowało mnie o tym, że Nocni znajdują gdzieś w pobliżu, pragnęłam, by tak było. Moja przyjaciółka była ranna, cierpiała katusze, a ja myślałam tylko o tym, jak bardzo chcę ich zobaczyć.
Boże, byłam taka obrzydliwa...
Daniel upadł na kolana przede mną, potrząsnął mną, chyba nawet coś mówił. Ja jednak całkowicie wyłączyłam się na impulsy z otoczenia. Mogłam jedynie przyglądać się krwawiącej Lydii i tęsknić do Nocnych, których wcale tu nie było.
– Catherine!
Zerwałam się na równe nogi i podbiegłam do przyjaciółki. Jej piękna twarz była wykrzywiona w grymasie bólu, cała mokra od potu i łez. Objęłam bezradnym wzrokiem jej ciało, zakrwawione ubrania. I złamaną nogę, z której sterczała pęknięta kość.
Powróciły poranne mdłości, więc odskoczyłam na bok, poddając się torsjom. Nie zwymiotowałam jednak, bo nie miałam już czym. Pozostawało mi tylko zgiąć się w pół i walczyć z nudnościami.
– Catherine, księżniczko!
Podniosłam wzrok na Daniela, którego oczy wyrażały kompletne rozdarcie – z jednej strony pragnął pomóc przyjacielowi przy udzielaniu pierwszej pomocy poszkodowanej, z drugiej jednak wahał się, czy nie pomóc najpierw mnie.
– Lydia – wychrypiałam, nie mogąc zmusić się do tego, by spojrzeć w jej stronę. Wystarczyło mi, że słyszałam jej pełne bólu krzyki.
– Potrzebuję apteczki. I sam nie wiem czego jeszcze. Lekarza. Ona potrzebuje lekarza. Musimy ją zabrać do szpitala – krzyczał Xavier, klęcząc obok swojej dziewczyny i bezradnie rozkładając ręce. Nie miał na sobie bluzy, co musiało oznaczać, że skorzystał z niej, by zatamować krwawienie.
– Pójdę po kogoś – oznajmiłam szybko, dźwigając się do pionu.
Pobiegłam w stronę Akademii na drżących, wiotkich z nerwów nogach. Byłam jednak najszybsza z całej naszej trójki, więc nikt nie kwestionował mojego wyboru. Nawet jeśli w tamtym momencie nie wyglądałam na kogoś, kto przeżyłyby kilkukilometrowy maraton.
Dopadłam do bramy Akademii, wołając o pomoc. David wpuścił mnie do środka, próbując jednocześnie wydobyć ze mnie jakieś informacje. Nie miałam pewności, ale chyba wyrzuciłam z siebie kilka nieskładnych słów, które streszczały całe to okropne wydarzenie. Nie czekając na nadbiegnięcie nowych strażników, ruszyłam w kierunku szkoły. Potykając się o własne nogi przebiegłam przez dziedziniec. Na szczyt schodów weszłam, biorąc po trzy stopnie na raz. Raz niemal ległam jak długa, lecz ktoś w ostatniej chwili zdążył mnie obronić przed upadkiem. Rozpoznałam Johna, więc i jego zarzuciłam potokiem nieskładnych wyjaśnień i wpadłam do Akademii, od razu kierując się do gabinetu pielęgniarki. Poczciwa Eloise posiwiała jeszcze bardziej na mój widok.
– Lydia. Wypadek. Noga. Złamana. Mnóstwo krwi. Jezu, ja widziałam kość i...
Eloise zachowała się najspokojniej ze wszystkich. Zamiast panikować wraz ze mną czy próbować mnie uspokoić, wypadła z gabinetu, by po chwili wrócić obładowana przyborami, z których rozpoznałam jedynie bandaż. Wcisnęła to wszystko w moje ramiona, zdając sobie sprawę, że ona nie da rady znaleźć się na miejscu na czas.
Wypadłam z gabinetu jeszcze szybciej, niż do niego wpadłam. Usłyszałam Johna biegnącego za mną i krzyczącego na kogoś, by wyprowadził samochód i bezzwłocznie udał się za nami, bo jest poszkodowana, która pilnie potrzebuje pomocy lekarskiej. Przyspieszyłam, wiedząc, że nikt mnie i tak nie dogoni, szczególnie kiedy emocje wpływały na mój organizm lepiej niż wszelkiego rodzaju sterydy. Jeśli mieli nas odnaleźć, to tylko po zapachu krwi, który w moje nozdrza uderzył, gdy tylko przekroczyłam bramę Akademii. Więc i oni nie powinni mieć problemu z tym, by go wyłapać.
Przebiegłam przez polanę, na której jeszcze kwadrans temu migdaliłam się z Danielem, całkowicie ignorując ciepło w żołądku. Wbrew pozorom nie czułam się już tak lekko i dobrze jak wtedy. Mdliło mnie i jedyne na co miałam ochotę, to upaść na kolana, zanurzyć palce w soczyście zielonej trawie i płakać do utraty przytomności. Nie uległam jednak słabości, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że sekunda zwłoki wystarczy, bym straciła przyjaciółkę.
Rzuciłam w Xaviera wszystkimi przyborami od Eloise i odbiegłam kilka metrów dalej, by uspokoić oddech i zapanować nad łaknieniem. Daniel spojrzał na mnie tylko raz, zbyt zajęty pomaganiem Xavierowi unieruchamianiem nogi Lydii, ale wiedziałam, że mentalnie jest przy mnie.
Serce mi się kroiło, gdy słyszałam wrzaski przyjaciółki. Miałam ochotę rwać sobie włosy z głowy za każdym razem, gdy leśną ciszę przecinał jej szloch. A najgorsze w całej tej sytuacji było to, że mogłam jej pomóc. Ale nie miałam najmniejszego pojęcia jak.
Zdolności Iwanowów były do dupy. Nieprzewidywalne, gwałtowne i grożące utratą zmysłów. Nikt jednak nie wpadł na to, by dołączyć do nich jakąś instrukcję obsługi.
Starałam się wymyślić, w jaki sposób to Dominique i jej córka uzdrawiały ludzi, jak im pomagały. Pozwoliłam nawet opaść wszelkim murom, które oddzielały mnie od znienawidzonej potomkini, wpuściłam ją do siebie, ryzykując tym, że kolejnym razem się jej nie pozbędę. Jednak nawet nawiązanie z nią duchowego połączenia nie sprawiło, że dowiedziałam się, jak uleczyć Lydię. Ta pasowa sytuacja sprawiała jedynie, że miałam ochotę mocniej płakać, bo naraz zalała mnie cała jej tęsknota, jej miłość i żal za niespełnionymi ambicjami.
Usiadłam pod drzewem i zanurzyłam dłoń we włosach, szarpiąc jej i strosząc jeszcze bardziej. Zaklęłam, raz i drugi, tak soczyście jak jeszcze nigdy wcześniej. Czułam się bezradna i niepotrzebna. Wiedziałam, że mogę pomóc. Nie wiedziałam jednak jak.
W między czasie przechodziłam jeszcze jedną wewnętrzną rozterkę. Był w końcu sposób, aby ulżyć Lydii. Jednak obiecałam sobie, że nie zrobię tego żadnemu z moich najbliższych.
To jednak była sytuacja kryzysowa, czyż nie?
Na polanę wpadli strażnicy Johna z nim samym na czele. Kawałek dalej słyszałam pracujący silnik samochodu. Mężczyźni zaczęli krzyczeć, aby jakoś się dogadać wśród pełnych bólu jęków wampirzycy. Kilku młodziaków pobladło na widok jej roztrzaskanej nogi, na co mnie samej zrobiło się słabo. Widziałam jej ranę w przelocie. To jednak miało być wystarczająco, bym tej nocy miała problemy z zaśnięciem.
Trzech chłopców Johna i Xavier ustawili się nad Lydią i dźwignęli ją do góry w sposób, który był absolutnie profesjonalny i bezpieczny do przetransportowywania osób w jej stanie. Położyli ją na noszach i ruszyli w kierunku, z którego dobiegał dźwięk pracującego samochodu. Daniel skorzystał z okazji i podszedł do mnie, by mnie uściskać, jednak umknęłam jego wyciągniętym w moją stronę ramionom i pognałam za strażnikami.
Dopadłam ku nim w momencie, gdy wsuwano nadal krzyczącą Lydię do wnętrza limuzyny.
– Dajcie nam sekundkę – poprosiłam, perfidnie wpychając się do środka przed Xavierem.
Chłopak Lydii zacisnął dłoń na moim ramieniu, mamrocząc coś o tym, że muszą się pospieszyć, bo Lyd straciła dużo krwi, ale go zignorowałam, pochylając się nad twarzą przyjaciółki i łapiąc z nią wzrokowy kontakt.
Skopię się za to później.
– Hej, Lyd, Kiełku, hej. – Ścisnęłam jej dłoń, czując rosnącą w moim gardle gulę. – Nie ma bólu, kochanie. Słyszysz? Nie ma. Zapomnij o nim. Zapomnij o cierpieniu i zaśnij. A kiedy się obudzisz, wszystko będzie dobrze. Słyszysz, Kiełku? Śpij, pozwól bólowi zniknąć...
Nie minęła sekunda, a krzyki umilkły. Niebieskie oczy Lydii zatrzepotały pod powiekami.
Odsunęłam się od śpiącej wampirzycy i odwzajemniłam niepewny uśmiech Xaviera. Ktoś rzucił, że dobrze zrobiłam. Ja jednak nie czułam się ani trochę w porządku z tym, czego się dopuściłam.
Przez długi czas stałam pośrodku lasu, patrząc za odjeżdżającym autem i mocząc policzki świeżymi łzami.
– Maleńka...
Drgnęłam, słysząc go za sobą, jednak nie odwróciłam się, nie chcąc, by oglądał mnie w tym stanie. On jednak nie zamierzał się poddać, jakżeby inaczej. Zaszedł mnie od tyłu i delikatnie objął w talii, przyciągając moje plecy do swojej piersi. Początkowo spięta, w końcu się rozluźniłam, pozwalając sobie na czerpanie przyjemności z jego mocnego, ciepłego uścisku.
– Zrobiłam to – wyszeptałam. – Użyłam na niej perswazji.
– Dobrze zrobiłaś, księżniczko. Pomogłaś jej. Na pewno nie będzie cię za to winić.
– Kiedy mogłam zrobić jeszcze więcej. Mogłam ją uzdrowić.
Daniel westchnął i oparł podbródek na moim ramieniu. Kiedy mówił, jego pachnący dymem nikotynowym oddech owiewał moje ucho i bok szyi.
– Nie jesteś Bogiem, Cat. Już i tak dużo ryzykujesz, używając większej części z przypisanych ci darów.
– Poświęciłabym swoje zdrowie psychiczne dla niej. I dla Marlene, Johna, czy nawet Cole'a. – Obróciłam lekko twarz, by spojrzeć w jego czarne oczy. – A już szczególnie dla ciebie.
Na jego twarzy rozlał się leniwy uśmiech, na widok którego moje serce zadrgało. Mimo całego tego gówna, w którym tkwiliśmy po uszy, ja jak kretynka rozpływałam się nad sposobem, w jaki ułożył usta. Yep, zdecydowanie było ze mną coś nie halo.
– Chodźmy z powrotem do Akademii, księżniczko. Musisz odpocząć.
Przytaknęłam, choć nie miałam najmniejszej ochoty na sen. Ruszyliśmy wolnym krokiem w stronę placówki, rozłączając nasze dłonie przed bramą. Tak właściwie to ja je rozłączyłam. Daniel posłał mi nieco urażone spojrzenie, które zignorowałam, zdając sobie sprawę z tego, że mimo wszystko tym razem postępuję prawidłowo.
Na dziedzińcu zastaliśmy kilku łakomych plotek uczniów, którzy starali się udawać wielce pochłoniętych jakimiś przyziemnymi sprawami. Wystarczyło jednak jedno moje spojrzenie, by nie odważyli się chociażby otworzyć ust.
Wyminęłam fontannę i obściskujących się na niej Sophie z Colem, czując, jak żołądek podjeżdża mi do gardła. Miałam ogromną ochotę wepchnąć Turnera do wody, ogłaszając, że chyba potrzebuje chłodnego prysznica, ale zrezygnowałam. Przecież nie mogłam już okazywać swojej zazdrości. Nie byliśmy razem. Na dobrą sprawę przecież nigdy nawet nie byliśmy...
Usiadłam na najniższym stopniu schodów, ukrywając twarz w dłoniach.
– Księżniczko, co ty robisz? – Wychwyciłam w głosie Daniela nutę bezradności. – Zamierzasz tu siedzieć i czekać na ich powrót, tak?
Skinęłam głową, nadal podziwiając wnętrze swoich dłoni. Nie byłam gotowa na to, by podnieść wzrok. Zobaczyłabym wtedy Cole'a wpychającego język do gardła tej dziwki Sophie. A tego moje zszargane po dzisiejszych wydarzeniach serce mogłoby już nie znieść.
Chciałbym cię mieć naprawdę...
Ale przecież nie byłam zazdrosna, nie miałam o co robić scen. Cole był tylko moim przyjacielem. Jedynym z najlepszych, tym któremu całkowicie zaufałam i któremu w jakimś stopniu pozwoliłam zajrzeć pod moją zbroję. Tym, który mnie zdradził.
Byłam więc zła i zazdrosna jak cholera. Ale miałam na głowie poważniejsze sprawy, niż infantylne zagrywki o to, kto kogo zrani bardziej.
Bo Katerina, którą uwolniłam w chwili ogromnej desperacji, nie zamierzała po raz kolejny tak łatwo odpuścić...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top