Trzydzieści cztery 🌙

RED - Of This Chains

"Więc oto jesteśmy - na końcu.
Muszę już iść, ale pragnę zostać tutaj - z tobą.
Nigdy nie prosiłaś, by być tą, która mnie uwolni.
 Kolejna maska, którą zakładałaś, a którą tylko ja potrafiłem dostrzec.
 Kiedy odejdę, nie chcę radzić sobie sam.
Pozwól mi zabrać się ze sobą, kiedy odejdę..."



Tej nocy nie spałam długo. Ból zaatakował gwałtownie, skutecznie wypędzając mnie z objęć Morfeusza. Usiadłam na łóżku, kurczowo zaciskając palce na kołdrze z nadzieją, że to w jakiś sposób mi pomoże. Wstrzymałam oddech, aby nie syknąć z bólu i nie obudzić Daniela, który wrócił niedawno po Nocnym Treningu. Nawet dziecko domyśliłoby się, że Shane przecenia swoje możliwości i nadwyręża organizm, nie śpiąc po nocach i katując się kolejnymi ćwiczeniami. Nie widziałam więc podstaw, by znów budzić go ze swojego powodu.

Powoli wyczołgałam się z łóżka i poczłapałam do łazienki. Starałam się stawiać kroki jak najciszej, co nie było łatwe, kiedy każdy ruch wywoływał promieniujący ból w ranie postrzałowej. Może i Daniel nie wpakował mi prawdziwej kuli w kręgosłup, ale ta wypełniona czosnkowym serum dokonała podobnych spustoszeń w moim organizmie. W normalnych warunkach obrażenia zniknęłyby w przeciągu kilku godzin. Ponieważ jednak mój organizm wciąż był osłabiony i zatruty serum, nie miałam co liczyć na cudowne ozdrowienie sobowtóra Iwanówny.

Powstrzymując się od ciężkiego westchnienia, weszłam do łazienki. Nie zamykałam jednak za sobą drzwi, bo wiedziałam, że przeraźliwie skrzypią, kiedy nieumiejętnie się je popchnie. A na co jak na co, ale na kolejne kazanie nie miałam ochoty.

Dopadłam do pozostawionej przez Xaviera apteczki w poszukiwaniu środków przeciwbólowych. Kiedy natknęłam się na biały, plastikowy słoiczek, wysypałam z niego kilka podłużnych pigułek. Zignorowałam zalecenia mojego lekarza mówiące, że nie powinnam brać więcej tabletek niż cztery na dobę i położyłam sobie na język ze sześć kapsułek. Popiłam je wodą z kranu i przełknęłam, jednocześnie przymykając oczy oraz czekając na zbawienny wpływ paracetamolu na mój organizm.

Po około dziesięciu minutach ból przestał rozrywać mnie na pół, a rana jedynie nieprzyjemnie szczypała, „ćmiła" jak ząb, którego leczenie dentystyczne zbyt często odkłada się na potem.

To mniej więcej wtedy zdecydowałam się ją obejrzeć. Podczas wcześniejszego prysznica starałam się myć tak, by jej nie naruszyć. Potem Xavier założył mi świeży opatrunek i było po sprawie. Ja nie chciałam na nią patrzeć, a on nie chciał o niej mówić.

Teraz jednak coś skusiło mnie do tego, bym zdjęła bluzkę i nieco niezdarnie odkleiła gazę i plastry.

W samym staniku zacisnęłam dłonie na krawędzi umywalki. Nieco niepewnie podniosłam wzrok, całkowicie nieprzygotowana na to, co zobaczę w lustrze. Wiedziałam, że nie wyglądam najlepiej, ale nie podejrzewałam, że jest aż tak źle.

Przed sobą miałam zupełnie inną Catherine. Tudzież Katerinę, kwestia interpretacji. Ta dziewczyna przede mną miała bladą, niemal porcelanową cerę zroszoną cienką warstewką potu. Jej oczy zdawały się być głębsze, ciemniejsze i bardziej smutne niż zazwyczaj. Były one odzwierciedleniem tego, co sama czułam, jednocześnie jednak przedstawiając to, co mnie było obce. Pozytywne emocje mieszały się ze strachem, a te negatywne – z nadzieją. Żal, który nokautował mnie od wewnątrz, na zewnątrz nie był widoczny. Tak jakbym nałożyła na twarz maskę, która sprawnie odcinała moje emocje od okrutnego świata. Jakby fakt, że otarłam się o śmierć, uczynił mnie odporną na obrażenia ze środowiska.

Rzeczywistość wyglądała jednak zupełnie inaczej. Czułam, że byle podmuch wiatru byłby wstanie mnie przewrócić.

Pieczenie na plecach dotkliwie przypominało mi o tym, po co w ogóle tu przyszłam. I o tym, że moja teoria była błędna i, niestety, odczuwałam ból jak każdy inny wampir czy człowiek.

Bardzo powoli odwróciłam się plecami do lustra. Kiedy nie miałam przed sobą niczego, czego mogłabym się przytrzymać, poczułam się słaba i bezradna. Starałam się jednak utrzymywać w pionie jak należy, żeby nikogo nie zaalarmować przypadkowym upadkiem.

Trzy głębokie wdechy później wciąż znajdowałam się w tej samej pozycji. Ani na sekundę nie obejrzałam się za siebie. Nie bałam się tego, co mogę zobaczyć – to byłoby głupie, skoro kilka razy w życiu widziałam ranę postrzałową i miałam świadomość tego, czego mogę się spodziewać. Obawiałam się jednak tego, że kiedy na nią spojrzę, zmieni się mój stosunek do Daniela. Że zacznę żałować tego, iż tak szybko zawierzyłam mu swoje życie. Że nigdy już nie spojrzę na niego tak, jakbym chciała, bo będę miała mu za złe to, że nie miał żadnych oporów przed tym, by wypełnić daną mi obietnicę. Z jednej strony byłam mu wdzięczna za to, że mnie nie okłamał i, gdyby zaszła taka potrzeba, zrobiłby to, czego pragnęła ta bardziej człowiecza część mojego jestestwa. Z drugiej jednak obawiałam się tego, że kiedyś ulegnie mi zbyt szybko, że obierze zły moment i zamiast pomóc mi wrócić na prawidłową ścieżkę, po prostu ukróci męki całego wszechświata jednym ruchem nadgarstka.

Ale czy to nie byłoby czymś dobrym?

Spod moich rzęs wydobyło się kilka zdradzieckich łez. Nienawidziłam okazywać słabości, a już szczególnie wtedy, gdy wszyscy wokół wiedzieli, że nie jest ze mną najlepiej. Chciałam przestać podchodzić do wszystkiego tak emocjonalnie. Chciałam nie mieć do czego podchodzić w ten sposób. Chciałam nie mieć powodu do płaczu. Wierzyłam jednak w to, że może kiedy pozwolę moim oczom się wypłakać, w końcu zaczną widzieć wyraźniej.

Przysiadłam na krawędzi umywalki, czując, że tracę kontrolę nad swoim ciałem. Objęłam się ramionami, zupełnie nieświadomie napinając skórę na plecach i przyprawiając się o nową falę bólu. Nie wyprostowałam się jednak, jednie w takiej pozycji czując się bezpiecznie i pewnie.

Nie miałam pewności, ile już razy wmawiałam sobie, jaką też żałosną postacią byłam. Tym razem nie było inaczej. Każdy postronny obserwator doszedłby do podobnych wniosków – półnaga, zapłakana, żałosna sierota, którą ktoś zbyt szybko wrzucił do świata dorosłych. Niewiele rozumiałam z tego, co się działo wokół mnie, co się działo ze mną samą, ale musiałam grać. Grać kokietkę, zagubioną nastolatkę, silną królową, dobrą matkę. Nadal czułam się jak mała dziewczynka w ciuchach matki, która biega po pokoju w za dużych obcasach i udaje sławną diwę. Nie chciałam tego. Nigdy nie chciałam być kimś więcej ponad to, kim myślałam, że zawsze byłam. Ironia jednak nader szczególnie upodobała sobie mnie do dręczenia. Nienawidziłam tej przebiegłej suki nawet bardziej od siebie samej.

Czułam się dziwnie pośród mroku, z twarzą mokrą od łez, chłodem nocy muskającym moją nagą skórę. Ale nie potrafiłam robić niczego poza tkwieniem w tej samej pozycji i cichym rozpaczaniem nad żałosnością mojej egzystencji.

Widziałam, że dzień wyboru zbliżał się nieubłaganie. Chciałam go odwlekać najdłużej, jak potrafiłam. W głębi serca czułam jednak, że każdy kolejny dzień zwłoki rani moich najbliższych bardziej niż moje odejście. Traciłam nad sobą kontrolę, zatracałam samą siebie w nie moich marzeniach i żądzach. Chciałam wierzyć, że będzie dobrze, że wkrótce najgorszy okres przemiany minie i będę potrafiła samodzielnie sterować swoim życiem. Swoje już jednak przeżyłam i doskonale wiedziałam, że za każdą górą znajduje się kolejna. A jeśli w końcu udało ci się wspiąć na szczyt i masz okazję z niej zbiec, to tylko po to, by zyskać nieco przewagi i rozpędzić się przed wejściem na kolejną – bardziej stromą i niebezpieczną.

Nadal nie wiedziałam, co po tym wszystkim myślą o mnie Nocni. Skrycie fantazjowałam o tym, że wszystko mi wybaczyli, zapomnieli o tych niejasnościach między nami i, kiedy tylko nadejdzie ten dzień, przyjmą mnie z otwartymi ramionami. Mogło być jednak też tak, że nieświadomie wywołałam wojnę, której tak namiętnie starałam się uniknąć. Nie chciałam przyjąć do wiadomości takiego scenariusza. Wtedy dopiero byłoby mi ciężko. Dwa bliskie mi gatunki, które pragną mojej śmierci. Bo Dzienni na pewno też tego chcieli. Mimo wszystko woleli ułożone, spokojne, podporządkowane pewnym zasadom życia. A ja niewątpliwie byłam tym kawałkiem domina, który pchał się do przodu, zawalając skrzętnie budowaną konstrukcję lepszego świata.

Kolejnym faktem, który trzymał mnie w martwym punkcie, był Mason. Nadal nie wiedziałam, co mam o tym wszystkim myśleć. Wciąż nie wierzyłam, że on tutaj, jako Nocny... Odpychałam od siebie te myśli raz za razem, stawiając na chłodne, namacalne fakty. Przecież widziałam akt zgonu. Na pogrzebie chowano trzy trumny. Postawiono trzy nagrobki. Żegnano go, opłakiwano. Czemu więc mieliby tuszować sprawę jego przemiany?

Wiedziałam, że czeka mnie rozmowa z Marlene. Chciałam i ją jednak odwlekać, pragnąc mieć jakąś przewagę nad dyrektorką. Ona miała swoje sekrety, ja swoje. Gdyby przyszło co do czego, miałabym swoją linię obrony.

Pozwoliłam wypłynąć reszcie łez. Dopiero kiedy nabrałam absolutnej pewności, że moje oczy są suche, odwróciłam głowę. Powoli, niepewnie. Widok poszarpanej, zakrwawionej skóry na plecach z trudem powstrzymałam się od krzyku.

Już wcześniej wyczuwałam krew, ale nie chciałam się tym martwić. Teraz uświadomiłam sobie, że w trakcie snu prawdopodobnie rozdrażniłam ranę, naciągnęłam delikatną, jeszcze niescaloną skórę. Stąd ten nagły atak bólu.

Powstrzymałam się przed sięgnięciem po kolejną dawkę paracetamolu.

Teraz już nie miałam innego wyjścia jak obudzić Daniela i poprosić go o założenie nowego opatrunku.

Ta, akurat. Prędzej bym zaprzyjaźniła się z Sophie niż kazała mu to oglądać.

– Rana się nie goi – rzucił nagle znajomy głos, niemal przyprawiając mnie o zawał serca. – To pewnie przez pocisk, który nie do końca się rozpuścił.

Właśnie sięgałam po porzuconą na krawędzi wanny bluzkę, kiedy dostrzegłam go w drzwiach. Nie wiedziałam, ile już tam stał, bo z powodu przedawkowania leków moje zmysły zdawały się być nieco przytłumione, ale wnioskowałam, że wystarczająco długo. Jego oczy były pełne łez a wyraz twarzy pełen udręki.

Zawstydzona opuściłam ręce. Nie dbałam o to, że jestem w samym staniku. Priorytetem było naprostowanie tego, co widział.

– Danielu...

– Boli cię? – Skinął głową w kierunku apteczki i rozrzuconych wokół niej przyborów. – Trzeba było mnie obudzić. Ja wszystko rozumiem, ale sama byś sobie opatrunku nie założyła.

– Danielu...

– No, chodź tu. Odwróć się. Czuję, że krwawisz.

– Danielu – powtórzyłam ostrzej. – Przestań.

Na moment zacisnął usta. Łzy w jego oczach nadal błyszczały, ale nie pozwolił im wypłynąć.

– To nic takiego, księżniczko. Dam radę.

– To nie miało tak wyglądać – szepnęłam, kątem oka spoglądając w stronę lustra i umywalki. – Rana wcale nie wygląda tak źle...

– Nigdy nie umiałaś kłamać, maleńka.

Drgnęłam lekko, słysząc nowy przydomek. Próbowałam wmawiać sobie, ze to ciepło w środku jest efektem przedawkowania środków przeciwbólowych.

– Nie winię cię za nic – wyznałam w końcu. – Chcę... Chcę, żebyś miał tego świadomość.

Daniel wsunął dłonie do kieszeni szarych dresów. Jego spojrzenie pociemniało.

– Postrzeliłem cię. Otrułem. Niemal zabiłem. Masz prawo mnie nienawidzić. To dziwne, że w ogóle jeszcze chcesz spać ze mną w jednym pokoju – parsknął z goryczą.

– Zrobiłeś to, bo tego chciałam – przypomniałam łagodnie, mimo ogromnych chęci, by go uściskać, stojąc dzielnie na swoim miejscu. – Zrobiłeś to, by chronić innych.

– Cóż za ironia, że miałem chronić ciebie.

– Nie możesz mnie chronić przede mną samą – zauważyłam. – Nawet ja tego nie potrafię. Już nie.

– Nie mów tak – jęknął, przystępując krok do przodu. – Jesteś silna. Gdybyś...

Roześmiałam się gorzko, czym wprawiłam go w niemałą konsternację.

– Czy ty się słyszysz? Przypomnij sobie, co zrobiłam. Czego się dopuściłam. Kogo zabiłam – podkreśliłam, czując w gardle rosnącą gulę. – Próbujesz bronić potwora, Shane. To wręcz niedorzeczne.

– Więc wolisz, żebym przyznał, że oboje zawiniliśmy? – zapytał, nie oczekując odpowiedzi. – Okay, proszę bardzo, wedle życzenia. Oboje spieprzyliśmy. Ja nie powiedziałem ci o kapsułkach z serum, o broni, którą nosiłem na wszelki wypadek. Nie wspomniałem ani słowem o tym, że niekiedy udawałem że śpię, słuchając, jak szlochasz po nocach. Że cierpiałem, nie mogąc ci pomóc. Że kiedy... kiedy nacisnąłem ten cholerny spust, mało brakowało, a i sobie zaaplikowałbym kulkę. – Urwał, ciężko dysząc. Zanurzył dłoń we włosach, przeczesując je trzykrotnie; jeszcze nigdy nie były tak nastroszone. – Nie chciałem nawet, żeby ktokolwiek ci powiedział, że świrowałem bez ciebie tak bardzo, że znów musieli mnie uśpić. Masz rację, wiem. To chore. Nasza przyszłość jest posrana, twoja przeszłość jeszcze bardziej. A mimo wszystko wciąż cię bronię. I walczę, chociaż podobne jest to do bezsensownego walenia głową w ścianę. Wiele razy po prostu chciałem się poddać – wyszeptał, nagle znajdując się obok mnie. – Ale wtedy patrzyłem na ciebie, na twój drżący uśmiech i pełne łez oczy, które tak bardzo starałaś się ukryć. I rozumiałem, że... Że mam o co walczyć. Że będę walczył, bo i ty wciąż to robisz. Bo kiedy ty się poddasz... Kiedy odejdziesz – zaczął ponownie, jednak bez skutku; głos mu drżał równie mocno, co mnie nogi. – Że kiedy odejdziesz, księżniczko, stracę wszystko, na czym najbardziej mi zależy.

Zacisnęłam powieki, jednocześnie pragnąc by to był sen i modląc się o to, by nim nie był. Jakby jeszcze ktoś nie wiedział, na drugie mi Paradoks.

– Boże, Danielu...

Tylko na tyle było mnie stać. W ułamku sekundy ktoś obrabował mnie z całego słownika, pozbawił mnie czasowników, rzeczowników, nawet spójników. Utraciłam wszystko, łącznie z godnością, która kajała się u moich stóp, prosząc o wybaczenie za to, że pozwala mi stać jak kołek i gapić się na mężczyznę, który poniekąd wyznał co do mnie czuje, z rozwartymi ustami i oczami pełnymi łez.

A Daniel po prostu na mnie patrzył, uśmiechając się łagodnie i sprawiając wrażenie najszczęśliwszego człowieka na świecie. Zupełnie nie zwracał uwagi na to, że stoję przed nim w staniku, że rana, którą mi zadał, wciąż krwawi, błagając o opatrzenie, i że zwracam się do niego monosylabami, chociaż on strzelił mi mówkę godną szekspirowskiego dramatu.

Typowa Catherine Evans, jakby kto pytał.

– Jeśli nadal chcesz walczyć – odezwałam się po chwili, w końcu odnajdując w sobie zdolność składania słów w zdania – to znajdź ku temu inny powód.

Radość Shane'a zastąpiła konsternacja. Zmarszczył czoło. A dłoń, którą dotychczas zaciskał na moim przedramieniu, zsunęła się i opadła wzdłuż jego tułowia.

– O czym ty...

– Ja... My... Nie – wyszeptałam. Pokręciłam głową, jakby na potwierdzenie wyrazu mojego przekazu. – Nie chcę cię krzywdzić bardziej, niż to konieczne.

– Teraz mnie krzywdzisz – jęknął, bezradnie wskazując dłonią na przestrzeń między nami. – To, co mówisz, mnie rani.

– Przepraszam. Ja po prostu...

Chwyciłam bluzkę i wyminęłam go dość pewnym i szybkim, jak na krwawiącą i praktycznie umierającą, krokiem. Kiedy pojawiały się schody, ja uciekałam. Nie lubiłam chodzić na łatwiznę, ale też nie zamierzałam samodzielnie się aż tak katować.

– Nigdy nie chciałam, żebyś pomyślał, ze jestem gotowa dać ci coś więcej niż tylko przyjaźń – rzuciłam jeszcze, nie odwracając się w jego stronę. Musiałam stad wyjść, uwolnić się od obrazu jego czarnego, przepełnionego łzami i bólem spojrzenia.

– Jasna cholera, Cat! – krzyknął, wybiegając za mną na korytarz. Miałam tylko nadzieję, że nikt nie wyjrzy ze swojej sypialni i nie zobaczy krwawiącej nastolatki w staniku, która kłóci się ze swoim załamanym strażnikiem. – Miałaś uciekać przed klątwą, swoim przeznaczeniem, ale nie przede mną!

– Przepraszam...

– Ja rozumiem, że się boisz. – Skurczybyk nie zamierzał się poddać. Raczył mnie co raz cięższymi i bardziej emocjonalnymi argumentami, które krzywdziły mnie bardziej, niż widok jego udręczonej miny. – Cat, ja naprawdę wszystko rozumiem. I jestem gotowy dać ci jeszcze trochę czasu. Ale ja nie będę czekał w nieskończoność. Jeśli ty nie zechcesz się otworzyć...

– Nie mogę sobie pozwolić na to, czego pragniesz, ponieważ... Tu nic nigdy nie było moje, wiesz? – rzuciłam drżącym głosem. – Przeszłość, przyszłość, ja sama nie należę do siebie! Cholera, mogę tylko odtwarzać Jej wspomnienia! Gdybym pozwoliła sobie żyć złudną nadzieją, że mam szansę na... na miłość, na coś swojego, tylko niepotrzebnie bym się zawiodła. Bo zostałam stworzona do tego, by kochać Ich. W moim sercu nie mam miejsca dla nikogo innego. Przykro mi, ale...

– A więc tylko to jest powodem? – wyszeptał, a ja z trwogą wyczułam w jego tonie cień nadziei. – Gdybyś potrafiła mi zaufać, otworzyć się... Mogłabyś, my moglibyśmy....

Odwróciłam się na pięcie tak szybko, że zakręciło mi się w głowie. Na drżących nogach zbiegłam ze schodów, chyba jedynie dzięki Katerinie i jej chorobliwej pasji do tego, by utrzymywać mnie przy życiu, nie tracąc żadnego z zębów.

Nie odwróciłam się ani razu, chociaż moje serce krwawiło jeszcze bardziej niż rana między łopatkami.

Ale wolałam uciec, niż głośno przyznać, że gdyby moim życiem nie rządziła klątwa, dałabym się zabić za choć odrobinę tego, co Daniel był gotowy mi zagwarantować.

Tę noc spędziłam na twardej leżance w gabinecie Xaviera. Chłopak ani słowem nie skomentował mojego stanu – przede wszystkim mokrych od łez policzków – a od razu zabrał się za opatrywanie mojej rany. Rwało jak cholera, kiedy ją przemywał, ale dzielnie zaciskałam zęby. Przetrwałam gorsze rzeczy.

Mimo późnej pory i faktu, że powinnam była wypoczywać, by przyśpieszyć regenerację mojego ciała, lekarz uraczył mnie nadprogramową dawką krwi. Jak sam powiedział: są rzeczy ważne i ważniejsze. A uzupełnianie braków płynów w organizmie bezsprzecznie stało w hierarchii wyżej niż sen.

Ponieważ krew działała na nas podobnie jak kawa na ludzi, spędziłam noc na roztrząsaniu swojej rozmowy z Danielem. Za każdym razem, kiedy uświadamiałam sobie beznadziejność naszej sytuacji, zalewałam się świeżymi łzami. Xavier, który obiecał, że będzie nade mną czuwał dopóki nie zasnę, posyłał mi pełne współczucia spojrzenia, jednak, dzięki Bogu, nie wyciągał ze mnie żadnych wyznań. Ja nie byłam na nie gotowa, a on na pewno nie był tym, który chciał słuchać o moich sercowych problemach. Głównie za to lubiłam Xava – chłopak po prostu umiał odpuścić.

Przez długie godziny marzyłam jedynie o tym, by zasnąć. Z drugiej jednak strony chciałam tego uniknąć, gdyż wciąż przed oczami miałam zrozpaczoną minę Daniela. Daniela, którego po raz kolejny odrzuciłam.

Wiedziałam, że w naszej relacji coś uległo zmianie. Czułam to po sobie samej. Wszystko zdawało się być inne, lepsze, gdy on był przy mnie. Z czasem jego dotyk stał się dla mnie przyjemnym doświadczeniem, a spojrzenie czarnych oczu odzwierciedleniem jego pięknej duszy. Ta chwila przy kominku, kiedy podarował mi wisiorek, dokonała niemałego przełomu. Dotychczas odsuwałam od siebie myśl, że nasza relacja mogłaby stać się nieco bardziej... intymna. Chciałam, żeby był przy mnie, żeby spał obok mnie, bo tylko dzięki jego obecności, nie śniłam koszmarów. Nigdy jednak nie pomyślałam – a przynajmniej nie otwarcie – że on mógłby czuć to samo. Wiele razy mówił mi, że mu na mnie zależy, okazywał to każdym gestem. Wybaczył mi tak wiele przewinień. Myślałam jednak, że to dlatego, że jest moim strażnikiem, nawet przyjacielem. Może nawet nieco przypominałam mu jego siostrę, Allison, tę niezdarną, nieszczęśliwie zakochaną nie w tym, w kim powinna. Podejrzewałam, że właśnie stad brała się jego troska. Nigdy nie powiedziałabym, że ktokolwiek mógłby... mnie... bezczelną, niezdarną, przeklętą Catherine Evans... kiedykolwiek...

Nasza relacja rozwijała się w zawrotnym tempie. Widziałam to i cieszyłam się z tego. Potrzebowałam sprzymierzeńców, wsparcia – zwłaszcza na początku, kiedy rozumiałam z klątwy niewiele mniej, niż wiedziałam teraz. Podobało mi się to, że ktoś o mnie dba, chociaż z natury byłam osobą samodzielną, wręcz egoistyczną. Klątwa jednak wywróciła moje życie do góry nogami, sprawiając, że utraciłam całą swą odwagę i chęć do tego, by brnąć dalej. Potrzebowałam więc kogo, kto pomógłby mi wstać, kto otarłby moje łzy, których zrobiłoby się zbyt wiele, bym mogła je kontrolować. I wtedy właśnie pojawił się Daniel. Otworzył się przede mną, okazał mi więcej miłosierdzia, niż byłam gotowa przyjąć. Gdzieś tam po drodze wkradł się do mojego serca, przebił przez zbroję i został w nim na stałe, zyskując status najlepszego przyjaciela. Myślałam, że to Cole, ze swoimi szmaragdowymi oczami i dwuznacznymi żarcikami był mi bliższy, niż ten zadufany w sobie, oddany zasadom przyszły strażnik. A tu proszę, taka niespodzianka.

Wpadłam w jego ramiona przez przypadek. Przez przypadek też uwiłam sobie w nich gniazdo, którego za nic nie chciałam opuszczać.

Znów się rozbeczałam, jakżeby inaczej. Na szczęście Xavier zlitował się nade mną i pozwolił wziąć dwie tabletki nasenne. Naćpana lekarstwem przespałam, względnie spokojnie, kilka krótkich godzin.

Rano wpadła do nas Lydia, która dobrodusznie przyniosła moją kosmetyczkę i świeże rzeczy do ubrania. Po raz pierwszy od dawna skorzystałam z łazienki na parterze. Toaleta jednak nie zajęła mi zbyt długo, gdyż po dziesięciu minutach Lydia wparowała do mojej kabiny, ogłaszając, że prawie na zawał zeszła, gdy jej nie odpowiedziałam na jakże konkretne pytanie, czy jeszcze żyję. Pozwoliłam jej więc towarzyszyć mi podczas ubierania się, by miała absolutną pewność, że nie zasłabłam, unosząc ręce nad głowę, by założyć bluzkę.

Kocham ją jak siostrę, ale nieraz mam ochotę zdzielić ją przez głowę.

W końcu zabrakło mi pretekstów do tego, by odwlekać nieuniknione. Lydia niemal siłą musiała zaciągnąć mnie do stołówki. Nie byłam w niej tak dawno, że właściwie zapomniałam, jak zatłoczona i gwarna bywa.

Od nadmiaru zapachów i kolorów zakręciło mi się w głowie. Nieco przytłoczona falą tych doznań aż się cofnęłam. Zaalarmowana Lydia natychmiast znalazła się obok mnie.

– Cat? Ej, oddychaj.

– Już w porządku – szepnęłam, może nico zbyt panicznie zaciskając palce na przedramieniu wampirzycy. – Nie byłam tu od... Od jakiegoś czasu. Za dużo doznań. Już się ogarniam.

Lydia nie wyglądała jednak na przekonaną.

– Może powinnam iść po Xava? Albo po...

– Już jest dobrze – przerwałam jej szybko. Tylko Daniela mi tu brakowało. – Po prostu jestem głodna.

– Siadaj. – Lydia niemal siłą usadziła mnie przy stole. Tak mocno zamachnęła się na kelnera, że prawie zarobiłam w zęby. – Duża porcja naleśników dla tej pani! Raz!

– Jezu, Kiełku...

– Cicho! – Wcisnęła mi do ręki widelec, jakbym była co najmniej upośledzona umysłowo. Że nie wspomnę o paraliżu kończyn. – Jedz. Xav kazał ci się porządnie pożywić.

– To niech da mi krwi – mruknęłam, wkładając do ust solidny kawałek zarumienionego na złoto ciasta. Wbrew sobie jęknęłam cicho, kiedy poczułam na języku słodycz syropu klonowego. – O ja walę, kiedy ja ostatnio coś jadłam?

Lydia roześmiała się. Podsunęła w moim kierunku wysoką szklankę wypełnioną po brzegi sokiem pomarańczowym.

– Na zdrowie.

Zapadła krępująca cisza. Nie tylko między nami, ale i na sali. Raz po raz tylko ktoś pytał, gdzie zgubiłam Daniela, nikt jednak nie był na tyle odważny, by zapytać mnie o to wprost. Nawet Lydia odpuściła, kiedy rano nie udało mi się wydukać ani słowa na temat tego, co wydarzyło się dzisiaj nad ranem.

– Em, Cat... – Podniosłam wzrok. Mina Lydii nie wróżyła niczego dobrego. – Jeśli powiem ci, żebyś się nie odwracała, zrobisz to tak czy siak?

Energicznie pokiwałam głową.

– Jasne. Chyba że za mną Marlene migdali się z Johnem. Wtedy w żadnym wypadku nie chcę na to patrzeć.

– Z tym migdaleniem się jesteś dość blisko – przyznała Lydia, krzywiąc się nieznacznie. – Ale błagam, nie odwracaj się – jęknęła. – Nie ma tutaj Daniela, nie będzie miał kto cię powstrzymać...

– Chodzi o Cole'a – wycedziłam, zaciskając palce na widelcu. – Tak?

– Będzie dzisiaj ciepły dzień – oznajmiła Lydia, całkowicie wytrącając mnie z rytmu.

– Kiełku!

Wampirzyca zacisnęła wargi, uśmiechając się w przeraźliwie sztuczny sposób.

– O co chodzi, skarbie? Och! – wykrzyknęła nagle. – Słyszałaś najnowszą plotkę?

Już właściwie się odwróciłam, w perfidny sposób ignorując Lydię i jej nieudolne próby zmiany tematu, ale nie zdążyłam zobaczyć, co wprawiło moją przyjaciółkę w takie przerażenie, bo za mną stanęła ubrana na czarno, pachnąca cytrusami i szałwią postać.

Cholera.

– Cześć, Catherine. – Po tym, co wydarzyło się kilka godzin temu, Daniel zachowywał się nader spokojnie. – Jeśli nie chcesz wszczynać awantury od rana, lepiej nie patrz w tamtą stronę.

Praktycznie zapomniałam, jak się oddycha. Posłusznie wróciłam na miejsce, czując się zbyt sparaliżowana spotkaniem z Danielem, by patrzeć, co też znowu odwalał Cole.

– Co to za plotka? – zapytałam, jednocześnie sięgając po szklankę z sokiem. Moje gardło było wyschnięte na wiór. Starałam się jednak panować nad głosem, kiedy kiwałam głową Danielowi. – Cześć.

Lydia oparła podbródek na dłoni i zlustrowała nas uważnym spojrzeniem.

– Czy wy... Coś jest między wami? Może plotka faktycznie nie kłamie?

W spoconych palcach zaciskałam podartą serwetkę, walcząc z pokusą, by spojrzeć w kierunku Shane'a.

– Co to za plotka?

– Że spodziewasz się dziecka Daniela. I ze Marlene chce cię za to wyrzucić z Akademii.

To mnie było tak gorąco, czy całe pomieszczenie wypełniał piekielny żar?

Usłyszałam, że Daniel parska gorzko. Mnie nie było w żadnym wypadku do śmiechu. Nagle ogarnęły mnie potworne mdłości, a na wpół zjedzony naleśnik zabulgotał mi w żołądku.

– Ach tak? Miałabym zajść w ciążę przed niby-śmiercią czy po? – wycedziłam, totalnie rozsierdzona priorytetami moich rówieśników. Bardziej interesowały ich czyjeś związki i relacje, niż te tragedie, które działy się wokół nas.

– Nie stresuj się, moje piękności. – Daniel, nie zważając na moje uwagi odnośnie tego, by przestał robić sceny, uniósł do ust moją dłoń i odcisnął pocałunek na jej wierzchu. – Zaszkodzisz naszemu dziecku.

Nie miałam absolutnej pewności, ale chyba na niego warknęłam.

– Lepiej grzej sobie miejsce w swojej starej sypialni, tatuśku. Gdzieś muszę zmieścić wózek.

– Jakieś pomysły, kto rozsiewa takie ploty? – zapytała Lydia, chcąc w jakiś sposób rozładować napięcie przy stole.

Daniel wywrócił oczami.

– Mam pewną teorię.

Teraz nikt nie powstrzymał mnie, przed odwróceniem się w kierunku stolika Cole'a. Mojego przyjaciela, powiernika sekretów. Mojego Cole'a, który właśnie pozwalał, by Sophie Holder wpychała mu swój kod genetyczny do gardła.

Zszokowana usiadłam prosto, znów przodem do Lydii. Przyłożyłam sobie rękę do czoła, chcąc sprawdzić, czy aby na pewno nie mam gorączki, a to co właśnie widziałam, było omamami z choroby.

Lydia posłała mi współczujący uśmiech, który niestety przekreślił moją teorię o fatamorganie.

Spuściłam wzrok, by ukryć przed przyjaciółmi łzy, którymi zaszkliły się moje oczy. Traf jednak chciał, że moje spojrzenie skierowało się na niedojedzony naleśnik. Wcześniej mi smakował – teraz miałam ochotę cisnąć talerzem na drugi koniec stołówki.

Przycisnęłam dłoń do brzucha, czując wzbierające mdłości.

– Niedobrze mi – poinformowałam.

Zerwałam się z krzesła, zupełnie nieświadomie odgrywając jedną z głównych ról w szopce Daniela.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top