Jeden 🌙

The Neighbourhood - WDYWFM

"Może masz rację, może to wszystko czym mogę być?
Co jeśli to t y, nie ja?Czego ode mnie chcesz?"



Naciągnęłam czapkę na głowę i zaciskając zęby, uchyliłam drzwi swojego pokoju. Zrobiłam to szybko, w wyćwiczony sposób, żeby nie wydały żadnego zbędnego dźwięku. Kiedy już znalazłam się na zewnątrz, zaczęłam skradać się korytarzem wzdłuż ściany. Z dudniącym sercem prześlizgnęłam się obok gabinetu dyrektorki - że też musiał się mieścić w tej części budynku! - a następnie kryjąc się w cieniu, minęłam klasy. Hol nie był jednak moim największym wyzwaniem. Przechodziłam nim bezpiecznie setki razy. Schody jednak stanowiły problem. Stare, skrzypiące stopnie mogły mnie zdradzić. Wiedziałam jednak, które należy ominąć. Przeskoczyłam piąty od góry, potem ósmy i dziesiąty. Kiedy znalazłam się z powrotem na korytarzu, odetchnęłam z ulgą.

Nieco uspokojona ponowiłam wędrówkę. Popiersia bogów greckich wyglądały upiornie w świetle księżyca. Spuściłam wzrok. Miałam wrażenie, że figury wbijają we mnie pełne wyrzutów spojrzenia.

"Znowu ucieka! Biedna Marlene ma z tą dziewczyną same problemy!"

Przyśpieszyłam, przechodząc obok jadalni. Choć było już po północy, ze szpary pod drzwiami wydobywało się światło. Nie wiedziałam, kto to mógł być o tej porze, ale wiedziałam, że mógłby zniweczyć mój plan. A tego wolałam uniknąć.

Żeby więc uniknąć zdemaskowania, ominęłam szerokim łukiem główne wejście. Wisiało nad nim z pięć kamer. W zamian za to zanurkowałam do łazienki. Upewniłam się, że jestem sama i wspięłam się na umywalkę. Dzięki Bogu zawsze byłam lekka i niska.

Okno było zamknięte, ale to nie stanowiło najmniejszego problemu. Z włosów wyciągnęłam wsuwkę i pogmerałam nią w zamku. Zaskoczył z cichym trzaskiem. Skrzywiłam się i ostrożnie podsunęłam okno w górę. Kiedy przyzwyczaiłam się do mroźnego powietrza, chwyciłam się parapetu i podciągnęłam. Modliłam się o to, by nie zahaczyć nogami o wiszące nad umywalką lustro. Nie jestem osobą przesądną, kilka lat pecha nie zrobiłoby mi różnicy. Jednak trzask zbijanego szkła mógłby kogoś zaalarmować. A tego akurat nie potrzebowałam.

Udało mi się wysunąć na zewnątrz już do połowy, więc odwróciłam się na plecy. Usiadłam na parapecie i powoli wysuwałam nogi, starając się cicho wydostać na dwór. Chwyciłam się ramy okna i stanęłam. Szybko rozejrzałam się po zaśnieżonym dziedzińcu. Kiedy upewniłam się, że teren jest czysty, skoczyłam.

Wylądowałam zgrabnie na przykucniętych nogach. Zachwiałam się prawie niezauważalnie. Wzięłam dwa głębokie wdech. No dobra. To był najłatwiejszy etap.

Rozejrzałam się dookoła, przygryzając wargę. Śnieg był moim przekleństwem. Mimo słabego oświetlenia nawet ślepy dostrzegłby ubraną na czarno dziewczynę. Cholera. Gdybym tylko posiadała w swojej szafie mniej ciemne ciuchy, byłoby mi łatwiej.

Użalania nad swoją garderobą zostawiłam jednak na potem i przebiegłam przez dziedziniec. Wstrzymałam oddech. Zaczęłam oddychać dopiero wtedy, gdy znalazłam się w cieniu fontanny.

Dobra, Catherine. Dasz radę. Zaszłaś już tak daleko. Nie poddawaj się.

Znów się rozejrzałam, tym razem z większą obawą. Teren Akademii otaczał solidny, wysoki na pięć metrów betonowy mur. Żadnych wejść, furtek czy tuneli. Tylko jedna brama pół kilometra na północ stąd. Jednak tak naszpikowana kamerami i strażnikami, że mdliło mnie na samą myśl.

Ale ja miałam plan. Dobry plan. Nie próbuje się przecież uciekać bez wcześniejszego przygotowania, prawda?

Wiedziałam wszystko. Co, gdzie, jak, kiedy. Udało mi się nawet ustalić nazwiska dyżurujących dziś strażników. Musiało się udać. Musiało, do cholery!

Nienawidziłam tej szkoły. W ogóle nie powinno mnie tu być. To miała być broszka mojego brata. On miał być wyszkolony, nie ja. Ja nienawidziłam przemocy. Po co więc mi fucha strażnika? Po co mam się uczyć, jak walczyć?

Akademia Świętej Dominique nie jest zwyczajną placówką. Pośród ćwiczeń z algebry czy literatury mamy obowiązek wpoić sobie techniki walki. Wyobrażacie sobie? Dają szesnastolatkowi latkowi pistolet i każą mu się bronić. To chore, ale żyję właśnie w takim świecie. Tutaj nastolatkowie zamiast wypasionych smartfonów mają kły. A zamiast piwa - piją krew.

Pewnie nawet nie zdajecie sobie sprawy z tego, że pośród was poruszają się istoty lepsze, sprawniejsze, ale i żywiące się krwią. Możecie mijać nas na ulicy i nie wiedzieć, że właśnie spotkaliście Dziennego.

Ja jestem Dzienną. Ja mam kły, ja piję krew. I mam obowiązek chodzić do tej pieprzonej budy, by kiedyś móc zabijać istoty swojego gatunku. Myśleliście, że moje życie może być jeszcze mniej pokręcone? Niedoczekanie! Z wampirami wcale nie jest tak słodko i łatwo. To prawdziwe życie, prawdziwy świat. Pełen przemocy, krwi i śmierci.

Wampiry, które znacie z legend i horrorów nazywamy Nocnymi. Nietrudno się domyślić, że są to istoty mroku. Zastanawiacie się, czym różnią się od nas? Wszystkim. Podczas gdy my pijemy krew zwierzęcą - oni ludzką. Są źli, zepsuci. Nie obowiązują ich żadne prawa. Są bezwzględni w tym, co robią. A co robią? Zabijają oczywiście. Z zimną krwią mordują dzieci i kobiety, nas, a nawet siebie nawzajem. Są to potwory ustawione na kanał destrukcji i zniszczenia. Gdzie tylko się pojawią, pozostawiają po sobie śmierć i łzy.

My jesteśmy tylko w połowie wampirami. Pijemy krew, ale światło słoneczne nas nie zabija. Ich oczywiście tak. Różnimy się również w kwestii wyglądu. Podczas gdy my przypominamy ludzi, oni... Są przerażający. Żaden charakteryzator nie jest w stanie odwzorować ich pustych, czarnych spojrzeń czy śmiercionośnych kłów. Bladzi, wychudzeni... Niejeden porównał ich nawet do śmierci.

A my istniejemy tylko po to, by ich tępić. Pierworodne dziecko z rodziny jest zmuszane do zaciągnięcia się do Akademii, ukończenia jej i bronienia kraju przed stworami mroku.

Mówiłam, że żyję w chorym świecie...

Teraz chyba nikogo nie dziwi, czemu uciekam. To porąbane miejsce. Nauczyciele traktują uczniów jak żołnierzy. Nie mamy prawa wyboru, nie mamy przyszłości. Wszystko zostało nam z góry przykazane.

Jedynym plusem tej szkoły było uwielbienie dyrektorki do roślin. Teren placówki porastały przeróżne drzewa, krzewy i wonne kwiaty. Jedno z drzew miało mi posłużyć za drabinę.

Wzięłam głęboki oddech i wstałam z klęczek. Spodnie na kolanach miałam przemoczone, ale nie dbałam o to. Zerwałam się do biegu, odbijając w prawo.

To wszystko jednak szło mi za łatwo. Gdy tylko wspięłam się na drzewo, zza zakrętu wyłoniło się dwoje strażników.

Z walącym sercem przycisnęłam się do pnia. Modliłam się, by żaden z nich nie spojrzał w górę. Może i byłam na drzewie, jednak o tej porze roku nie było na nim żadnych liści, które mogłyby mnie ukryć.

- Widzisz, Caleb - rzucił łysy strażnik - bycie ochroniarzem to robota marzeń. Pijesz kawę, obżerasz się pączkami. Wszystko to na koszt Akademii. Tylko od czasu do czasu rozejrzysz się po okolicy. Tu nic nigdy się nie dzieje.

To wyjaśniało, dlaczego tak rzadko widywałam strażników.

Jednak z moim szczęściem któryś zawsze mnie przyskrzyniał.

Przeszli. Najsłodszy Jezu! Nie zauważyli mnie!

Przełknęłam nerwowy chichot, który rósł mi w piersi. Ogrzałam oddechem zmarznięte dłonie i zmieniłam pozycję. Usiadłam w rozkroku na najgrubszej gałęzi i powoli przesuwałam się w przód, ku krawędzi muru. Błagałam w duchu mojego Anioła Stróża o to, by gałąź nie była uschnięta.

Już byłam blisko, musnęłam nawet palcami betonowe ogrodzenie. Ale straciłam równowagę. Poczułam, że spadam.

Zacisnęłam powieki, czując napór powietrza na twarzy. Czapka zsunęła mi się z głowy, moje wiśniowe włosy "tańczyły" szarpane podmuchami ostrego wiatru. Całe moje ciało się skurczyło, jakby próbując przewidzieć siłę uderzenia.

Nie byłam niezniszczalna. Upadek z drugiego piętra może i by mnie nie zabił, ale na pewno stałabym się kaleką.

Mój czas lotu minął, ale nie roztrzaskałam się na zamarzniętej ziemi.

Zaciągnęłam się zapachem męskich perfum. Coś jak trawa cytrynowa albo szałwia. Albo nawet jedno i drugie.

Błagam, żeby to nie był strażnik!

A kto to może być o tej porze, kretynko?

Ochh...

Powoli otworzyłam oczy. Nie do końca udało mi się zdusić jęk.

Byłam w ramionach Daniela Shane'a. Może i był seksowny i laski w szkole były gotowe zabić, by się z nimi umówił, ale trzy z pięciu moich ucieczek zniweczył właśnie on.

A gdzie uczniowska solidarność?!

- Nie widzieliśmy się trzy dni, Cat. - Miał seksowny, głęboki głos. Nie robiło mi się jednak mokro na myśl o nim. - Tęskniłem. I Marlene też pewnie usycha z tęsknoty. Co powiesz na wycieczkę do jej gabinetu?

Podczas gdy na jego wargach igrał złośliwy uśmieszek, ja zaczęłam modlić się o śmierć. Kto wie, może nawet upadek z drzewa nie byłby taki bolesny?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top