Dwadzieścia osiem 🌙

Birdy - Strange Birds 

" Zawsze uwielbiałeś dziwne ptaki.
Teraz to ja chcę wlecieć do twojego świata.
Chcę, żeby mnie usłyszano.
Moje zranione skrzydła wciąż uderzają.
A ty zawsze kochałeś we mnie tę nieznajomą, brzydką, piękną..."




- Jasna cholera!

Moja poduszka drgnęła, a następnie zerwała się do pionu, zrzucając mnie na twardy materac. Rąbnęłam nosem w coś, co mogło być sprężyną. Chciałam to sprawdzić, ale moje oczy za nic nie chciały się otworzyć. Znaczy otworzyły się, ale natychmiast zamknęły, gdy wpadła do niech ostra, wszechogarniająca światłość. Jednak nie to było najgorsze. O nie. Było coś o wiele gorszego.

KAC. Ta przeklęta kreatura przejęła w całości moje ciało i urządziła sobie szaloną imprezę zaczynającą się w żołądku a kończącą w głowie.

Jęknęłam. Chyba ze trzy razy, nim uświadomiłam sobie, że coś jest nie tak.

Wyciągnęłam dłoń, macając miejsce obok siebie. Prześcieradło było wciąż ciepłe, choć miejsce obok mnie od jakiegoś czasu pozostawało puste. Wtedy też udało mi się powiązać brak poduszki z brakiem Daniela. Ale skoro coś wyrwało go z łóżka...

Usiadłam na tyle szybko, na ile pozwalały mi zawroty głowy. To, co zobaczyłam, miało prześladować mnie już do końca życia.

Cole. Cole i Lydia. I stojący naprzeciwko nich Daniel bez koszulki, czerwony na twarzy, jakby naprawdę miał powód do wstydu.

No ale przecież...

Spaliśmy w jednym łóżku. Przytuleni. Na wpół rozebrani, ja i on. Cóż... Mogło to wyglądać co najmniej... podejrzanie.

Teraz i ja oblałam się szkarłatem.

- My... - zaczęłam pośpiesznie.

- Ja już wiem, co wy - parsknęła Lydia, rzucając mi dżinsy. - Ubierzcie się. I oszczędźcie szczegółów.

- Ja akurat bym posłuchał, w jaki sposób mój przyjaciel przestał być prawiczkiem - wtrącił żywo Cole.

- Wyjdziesz sam, czy mam ci w tym pomóc? - warknął Daniel, wyciągając z szafy jakieś ubrania.

- Spokojnie, misiaczku. Potem opowiesz mi, jak było.

Daniel nic więcej nie powiedział, ale idąc do łazienki, nieco zbyt mocno uderzył ramieniem w bark Turnera.

- Jezu, niczego nie było! - wykrzyknęłam, wstając. Byłam zdeterminowana, by odwieść swoich przyjaciół od tak idiotycznego pomysłu jak ja i Shane, razem...

Nie wiem, czy gorsza była moja podświadomość podrzucająca mi obrazy związane z tą teorią czy kac.

Dobra - kac był gorszy. Ale pieprz się, kacu. Można normalnie funkcjonować z bólem głowy, który niemalże rozsadza ci czaszkę, prawda? To musi być wykonalne. Bo w innym przypadku spędzę urodziny naćpana morfiną.

- Czy ja słyszę w twoim głosie zawód, skarbeńku? - zakpił Cole.

Zacisnęłam dłoń na gałce drzwi balkonowych, wyobrażając sobie, że to tak naprawdę nie plastik, a głowa Turnera. Kiedy to nie pomogło, otworzyłam je z nadzieją, że świeże powietrze coś zaradzi.

- Cole, skończ, błagam.

- No ale nam nic nie powiesz? - zapytał, przyciskając dłoń do serca. - Ranisz nas, Catherine.

- Chyba nie tylko was - mruknęłam, zatrzaskując drzwi.

- Czy coś się wczoraj stało, Catherine? - zaniepokoiła się Lydia. Zlustrowała mnie spojrzeniem i zamarła. - Czy to krew?!

Spojrzałam w dół, na swoje odsłonięte nogi i dłonie. Widniały na nich wyraźne, czerwone ślady, chociaż wczoraj nie wsiadłam do auta, dopóki porządnie się nie umyłam. Najwidoczniej jednak toaleta po pijaku nie jest moją najmocniejszą stroną.

- Nie moja - odparłam znużonym głosem. Nie miałam najmniejszej ochoty, by znów o tym gadać. - Przynajmniej nie cała.

- Boże, kotku, co się stało? - Cole porzucił kpiny na bok i podszedł do mnie. Uważnie sprawdził każde miejsce, upewniając się, że wraz z krwią nie mam na ciele żadnych ran.

- Lyd, załatw od Xaviera jakieś środki przeciwbólowe, co? - zwróciłam się do przyjaciółki.

- A co cię boli? - Wampirzyca zmartwiona zmarszczyła brwi. - Może to ty powinnaś do niego zejść? Zbada cię, opatrzy...

- Nic mi nie jest - zaoponowałam. - Tylko boli mnie głowa. Za dużo wczoraj wypiłam.

- Wiem, że po pijaku robi się różne wariackie rzeczy, ale może lepiej będzie, jeśli powiesz mi, skąd masz tą krew na ciele? - zasugerował Cole, odgarniając sztywny kosmyk włosów sprzed mojej twarzy. - I dlaczego płakałaś? Ktoś cię skrzywdził? Kto?

- Na kacu naprawdę ciężko mi się myśl - jęknęłam. - Do tego mam na sobie tylko koszulkę. To nie wygląda jak dobra pora na zwierzenia.

- Catherine...

- Co ty tu jeszcze robisz, Kiełku? - fuknęłam. - Potrzebuję tabletki przeciwbólowej. Natychmiast.

- Nie piłaś też krwi - zauważył Cole. - A już grubo po drugiej po południu.

Na wzmiankę o krwi zrobiło mi się słabo.

- Nie chcę krwi. Chcę świętego spokoju. Ale zanim to, potrzebuję prysznica.

Cole westchnął i podprowadził mnie do łóżka, jakbym była małym dzieckiem. Małym, a do tego chorym umysłowo.

Uroczo.

- Kładź się. Lydia skoczy po swojego doktorka i leki, a ja po Marlene.

- Nie mów o niczym Marlene! - krzyknęłam.

- To nie jest mój doktorek! - wyrzuciła w tym samym czasie Lydia, rumieniąc się jak głupia.

- Catherine - Cole całkowicie zignorował drugą wampirzycę. - Marlene musi się o wszystkim dowiedzieć. Podobnie jak my. Ona myśli, że po prostu się upiłaś.

- Bo tak jest - burknęłam, jak obrażone dziecko zakładając ramiona na piersi.

- Musiałaś mieć jakiś powód do picia.

- Dajcie jej spokój - wtrącił Daniel, który pojawił się w pokoju z mokrymi po kąpieli włosami.- Wczoraj dużo przeszła.

- Mój wybawiciel! - rzuciłam z ulgą.- Naprawdę, jest w porządku - powtórzyłam, patrząc na pozostałych przyjaciół. - Wszystko wam opowiem, ale najpierw chcę coś zjeść. Cole?

Chłopak westchnął. Tak łatwo mogłam owinąć go sobie wokół palca...

- Na co masz ochotę?

- Na wszystko. A do tego zamawiam całe opakowanie aspiryny - dodałam, patrząc na Lydię. - No błagam, nie świrujcie. To była naprawdę ciężka noc. Dopiero co udało mi się przestać płakać. Potrzebuję chwili, żeby zebrać się w sobie i wam o tym opowiedzieć.

Moi przyjaciele nie wyglądali na szczególnie przekonanych. Lustrowali mnie zaniepokojonymi spojrzeniami. Widziałam, że Lydia ledwo powstrzymuje się przed palnięciem jakiejś mówki. Cole jak to Cole- na zewnątrz pozostawał seksownie na wszystko obojętny, ale jego szmaragdowe oczy zdradzały jego prawdziwe emocje. A w tym momencie potrafiłam z nich wyczytać obawę i niepewność.

Mimochodem pomyślałam, że po tym co wczoraj zrobiłam, w najmniejszym stopniu nie zasługuję na ich troskę i uwagę. Przecież ich też mogłam zawieść. Wszystkich w końcu zawodziłam. Rodziców, brata, Marlene. A wczoraj również moich Nocnych. Byłam do bani.

Pastwienie się nad sobą nie było najlepszym pomysłem w moim stanie, ale nie potrafiłam się nie winić za to, czego wczoraj dokonałam. Mogłam wmawiać sobie, że zrobiłam to dla wyższego dobra, że postąpiłam słusznie - według prawa wbijanego mi do głowy od małego. Ale okłamywałam samą siebie i doskonale o tym wiedziałam. Nie byłam już Dzienną, nie powinnam była dostosowywać się do ich zasad. Miałam być kimś zupełnie innym. Kimś lepszym, niż byłam dotychczas.

I zawiodłam. Jak zwykle.

Chciałam płakać, ale wyzbyłam się już wszystkich możliwych łez. Chciałam krzyczeć, ale gardło miałam zdarte od szlochania nad płonącymi stosami Nocnych. Chciałam umrzeć, ale wiedziałam, że na nic by się to zdało. A już na pewno nie pomogłoby to ukrócić mojej męki.

Więc po prostu siedziałam, w koszulce Shane'a, z zaschniętym tuszem na policzkach, otoczona przyjaciółmi, na których nie zasługiwałam i patrzyłam tępo w ścianę przede mną. Wszystko zdawało się być nie takie, jak powinno. Ja, powietrze, promienie słońca wpadające przez okno do sypialni i igrające na zagraconej podłodze z drobinkami kurzu.

Rozejrzałam się po pokoju, marszcząc brwi. Z czasem dopiero uświadomiłam sobie, co było nie tak. Widziałam wszystko. Mimo kaca i upiornego bólu głowy wyraźnie dostrzegałam zadrapanie na drzwiach szafy, pojedyncze nitki w baldachimie nade mną, a nawet iskrzące w świetle skrzydełka muchy, która nieproszona wleciała do sypialni. Jednak nie tylko widziałam wszystko lepiej i ostrzej. Mimo zamkniętych drzwi słyszałam pluskającą na zewnątrz wodę w fontannie, szelest kartek przerzucanych w bibliotece na parterze, trzask talerzy wrzucanych do zmywarki. Każdy pojedynczy oddech w szkole, każdy nierównomierny puls, krzyk, nawet szept.

Jeszcze nigdy nie czułam się bardziej szalona.

Wyciągnęłam dłoń przed siebie i uważnie jej się przyjrzałam. Miałam wrażenie, że oglądam ją pod ogromnym przybliżeniem w mikroskopie. Dotychczas cienkie, ledwo widoczne włoski wyglądały jak te strukturalne karykatury z reklam szamponów do włosów. A krew... W niczym nie przypominała zakrzepłych strupów krwi, które zwykłam widywać wcześniej. Były to pojedyncze, maleńkie punkciki, które zlewały się w jedno dopiero, gdy nieco przymykałam oczy. Dłoń, w którą wczoraj sama się zraniłam, też nie zdawała się być tak idealna, jak wczoraj. Przesunęłam palcami po mikroskopijnej, perłowej bliźnie w miejscu, do którego przycisnęłam ostrze na dziedzińcu przed rezydencją Richarda.

- Um, Catherine?

Podniosłam wzrok, napotykając pytające spojrzenia moich przyjaciół.

Na spokojnie przyjrzałam się im moimi "nowymi" oczami. Cole wyglądał tak, jak go zapamiętałam - perfekcyjny i bez żadnej, nawet najmniejszej skazy. Jedyne co mogłam mu zarzucić to rozczochrane włosy, które teraz wyglądały na bardziej niechlujne niż zwykle. Lydia za to pozostawała tym kochanym, różowym pączkiem, ale teraz bez najmniejszego trudu dostrzegałam w niej również kobietę. Zakochaną, piękną, młodą kobietę, którą mnie przyszło stać się za szybko. Ona zyskała ten zaszczyt stopniowego przekształcania się w kogoś, kto wkrótce będzie łamał męskie serca. Ja zyskałam ten przywilej zaraz po urodzinach, wraz z fioletowymi oczami. I jak się okazało, przyszło mi łamać nie tylko serca tej "brzydszej" płci.

Za to Daniel... On zmienił się całkowicie. Nie miałam okazji by bezkarnie mu się przyglądać od tygodni. Teraz jednak z przyjemnością wodziłam po nim wzrokiem, dłużej zatrzymując się na miejscach, które wydawać by się mogło, że nigdy się nie zmienią. Zawsze byłam przekonana, że niejedna kobieta mogłaby pozazdrościć mu gładkiej cery. Teraz dostrzegałam kilka niechcianych zmarszczek w kącikach jego oczu. Na brodzie widniało kilka niezbyt świeżych, ale wciąż szpetnych blizn, których musiał nabawić się podczas golenia. Nadal wyglądał niesamowicie, nawet z cieniem wczorajszego zarostu, ale nie wyglądał też tak dobrze jak wtedy, gdy nasze relacje nie były aż tak zacieśnione. Miałam wrażenie, że nieco zmizerniał. Nadal jego koszulka opinała się tam, gdzie powinna, ale wydawał się nieco szczuplejszy. Odbiło się też na jego twarzy; nie pamiętałam, by jego kości policzkowe były aż tak wyszczególnione. Za to jego oczy... Niegdyś były bezwzględnie czarne i chłodne. Udało mi się stopniowo roztapiać ten lodowiec, który zakorzeniony był aż w sercu, ale teraz jego oczy rozświetlało coś jeszcze. Coś, czego nie potrafiłam zinterpretować. Nie chciałam się jednak tym przejmować, bo nie czułam, aby zwiastowało coś złego. Bo niby co może być złego w blasku, który zdaje się emanować za każdym razem, gdy Daniel się uśmiecha?

Przymknęłam powieki, czując, ze mój nowy, ulepszony wzrok zawodzi. Już po chwili wiedziałam, że powodem tej usterki były łzy, które pojawiły się równie nagle, co zniknęły. Było ich niewiele, wystarczająco jednak, by wszystkich zaalarmować. Usłyszałam, jak zaniepokojeni siadają na łóżku obok mnie, gotowi obronić mnie przed każdym złem- nawet tym spowodowanym przeze mnie samą.

- Hej, hej, Catherine. - Cole oparł dłoń o moje odkryte kolano. - Kotku?

- Co się dzieje, Cath? - zapytała łagodnie Lydia, ściskając moją dłoń.

A Daniel tylko na mnie spojrzał. Przekazał mi tym spojrzeniem więcej, niż byłam gotowa przyjąć.

- Bardzo was kocham, wiecie? - wyszeptałam, a z moich oczu pociekły łzy, na które jeszcze minutę temu brakowało mi wody.

- Oho, wyczuwam pożegnanie - mruknął Cole, mocniej zaciskając dłoń. Zupełnie jakby się bał, że za chwilę im ucieknę.

Reszta chyba pomyślała tak samo, bo poczułam się nieco osaczona.

- Nie, to nie pożegnanie - zaprzeczyłam. - Po prostu... Pomyślałam, ze powinniście wiedzieć. Ostatnio sporo przed wami zatajałam. - Mówiąc to, zwracałam się głównie do Daniela. Chyba się tego domyślił, bo kąciki jego ust uniosły się nieznacznie. - Wszystko się sypie. Niszczę wszystko, czegokolwiek się dotknę. Zabijam wszystkich tych, którzy są chętni, by mnie pokochać. - Urwałam na chwilę, czując, że zaczyna brakować mi powietrza. Spróbowałam uzupełnić braki, ale skończyło się to krótkim, urywanym szlochem. - Dlatego myślę, że powinniście...

- Nawet nie kończ - burknęła Lydia, perfidnie zakrywając mi usta dłonią. Wampirzyca nawet pachniała jak pączek.

- Lyd ma rację - odezwał się Cole. - Cokolwiek chciałaś powiedzieć, było głupie.

- Nie możecie dla mnie ryzykować... - wyszeptałam. - To nigdy nie kończy się zbyt dobrze.

- A czy ty nie ryzykowałaś, by ocalić mnie czy Cole'a przed Nocnymi? - wtrącił dotychczas milczący Daniel. - Czy nie ryzykowałaś wczoraj swoim życiem, by oszczędzić setki innych istnień?

- Ja to co innego. Ja urodziłam się, by umrzeć.

Cole i Lydia gwałtownie wstrzymali oddech. Daniel pozostawał jednak niewzruszony.

- Ach tak? Powinnaś była umrzeć za Nocnych - zauważył, a ja niechętnie uznałam ten argument za trafny. - Wyjaśnij mi więc, czemu wczoraj poświęciłaś ich zamiast ratować?

- Cały czas zastanawiam się, czy nie popełniłam błędu - wyszeptałam zbolałym głosem.

- Nie da się jednak ukryć, że wybrałaś tak a nie inaczej. Więc jeśli jeszcze raz śmiesz nazwać się Nocną, przytoczę setki innych, ale podobnych do tego argumentów. Bo jesteś nasza, Catherine. Byłaś taka od początku. Nie pozwalaj, żeby Dominique i jej egoistyczna klątwa mieszały ci w głowie!

Mógł mówić, co chciał. Mógł nawet igrać moimi zranionymi uczuciami. Byłam na to wszystko gotowa.

- Obudziłam się z ich wzrokiem i słuchem - oznajmiłam. - To głównie dlatego boli mnie głowa. Szybkie zdrowienie, również zdolność odziedziczona po Nocnych, przyczyniło się do zneutralizowania skutków wczorajszej libacji.

- To o niczym nie świadczy - rzucił Daniel, teraz nieco mniej pewnie.

- Dziś kończę siedemnaście lat - wyszeptałam. - Nic już nie da się zrobić. Moja przemiana właśnie dobiegła końca. Poza tym, to nigdy nie była choroba, której rozwój mógłbyś powstrzymać.- Zacisnęłam dłoń na jego nadgarstku, wyczuwając, że kierowany wściekłością wstanie i wypali z pół paczki papierosów. - To nie twoja wina, Danielu. To po prostu miało się stać.

- To jeszcze nie koniec - wymamrotał, w bolesny i nagły sposób wydostając się z mojego uścisku.

- Daniel! - jęknęłam bezsilnie, słysząc jak wychodzi.

- Wróci - pocieszyła mnie Lydia. - Jak zawsze.

- W to nie wątpię - mruknęłam. - Nie chcę jednak być przyczyną jego obłędu, wynikającego z ciągłego skupienia się na mnie i usilnych próbach zatrzymania mnie w Akademii.

- A może faktycznie jest jakiś sposób? - zasugerował nieśmiało Cole.

W zamyśleniu pokiwałam głową.

- Tak - odparłam głosem wypranym z emocji. - Nocni mogą mnie nie przyjąć po tym, co wczoraj zrobiłam.



Kąpiel zdawała się być luksusem niegodnym takiego śmiecia jak ja, ale postanowiłam zaryzykować. Nalałam nieco za dużo konwaliowego płynu do kąpieli i odkręciłam kurek z gorącą wodą. Kiedy wanna wypełniała się płynem a pomieszczenie parą, zrzuciłam z siebie wczorajszą bieliznę i koszulkę Daniela. Odkleiłam też niezmiernie niewygodne plastry, czując przy tym nieopisaną ulgę. Nie była ona jednak w żadnym stopniu porównywalna z tą, którą odczułam, zanurzając obolałe i wyczerpane ciało w pianie.

Nie wiem, ile tkwiłam w wannie, raz po raz dolewając ciepłej wody. Wiedziałam jednak, że wymoczyłam się tak bardzo, że skóra na palcach zaczęła mi się marszczyć. Przez chwilę przyglądałam się temu niewyobrażalnemu zjawisku swoimi nowymi oczami. Jeśli mam być szczera, wyglądał to dzięki temu jeszcze zabawniej. Nie czułam jednak najmniejszej chęci do śmiania się, więc poprzestałam na uznaniu tego faktu za śmieszny.

W skupieniu wycierałam swoje ciało, starając się uczynić tę czynność tak ważną, żeby zaprzątała cały mój umysł. Po tym, jak opowiedziałam Cole'owi i Lydii o wczorajszej nocy, nie miałam najmniejszej ochoty powracać do wspomnień. Wspomnienia jednak były bezlitosne i przebijały się przez moją nędzną, mentalną gardę, katując mnie obrazami, które pragnęłam jak najprędzej wyrzucić z pamięci.

W końcu poddałam się im całkowicie. Ale mimo usilnym staraniom, nie byłam w żaden sposób przygotowana na ból, którego doświadczyłam.

Upadłam na kolana i ukryłam twarz w ręczniku, by zagłuszyć szloch. Nic jednak nie było w stanie wyciszyć mojego cierpienia. Wspomnienia na przemian wyciskały ze mnie łzy i głuche okrzyki bólu. Nie tylko tego psychicznego. Z każdą kolejną sekundą przekonywałam się, że moje serce więcej nie wytrzyma. Próbowałam je sobie wyobrazić- poranione, krwawiące. Już miałam wrażenie, że bije jakby słabiej, wyczerpane ciągłą walką z tęsknotą i wyrzutami sumienia.

Nie mogłam jednak nic zrobić, by mu ulżyć. By ulżyć samej sobie.

Chciałam postąpić honorowo, przyjąć na klatę wagę swojego czynu. Nie dbałam o to, że jestem zbyt młoda na tego typu poświęcenie, że zbyt słaba. To dlatego teraz tak bardzo cierpiałam. Popełniłam błąd i musiałam za niego odpokutować.

Niektórzy chcieli zmieniać świat. Ambitni, nie ma co. A ja chciałam tylko zmienić samą siebie. I jak na razie marnie mi to szło.

Słyszałam, że przyjaciele znów zebrali się w sypialni. Wszyscy troje. To nieco pomogło mi się otrzeźwić. Nie chciałam, by słyszeli jak cierpię. Wiedzieli d l a c z e g o cierpię. Nie potrzebne im było do wiadomości jak bardzo.

Podniosłam się i stanęłam na miękkich nogach, walcząc ze łzami.

- Myślicie, że wszystko z nią w porządku? - usłyszałam zaniepokojony głos Lydii. - Siedzi tam od godziny.

- Dajmy jej jeszcze chwilę - zaproponował Cole.

Postanowiłam więc wykorzystać tę chwilę na zamaskowaniu mojego chwilowego pokazu słabości. Przemyłam twarz zimną wodą, wklepałam nieco kremu w ciemne kręgi pod oczami. Na koniec nawet się nieco pomalowałam i wysuszyłam włosy. Tylko dziwnie lśniące oczy były dowodem na to, że przed chwilą płakałam, załamana własną bezradnością.

Kiedy doszłam do wniosku, że wyglądam względnie nieźle, wróciłam do pokoju.

Zmarszczyłam brwi, starając się ustalić, co jest nie tak. Bo coś na pewno było. Cole miał zbyt pewną siebie minę.

A kiedy cała trojka, jak na zawołanie, otworzyła usta, wiedziałam już, co się święci.

- Sto lat, sto lat...

Powiedzieć, że byłam zaskoczona byłoby niedopowiedzeniem. Poza tym walczyłam z pokusą wybuchnięcia śmiechem. Albo płaczem. Już sama do końca nie wiedziałam, co czułam.

Było mi jednak niezmiernie miło. Moje szesnaste urodziny spędziłam sama w pokoju, szlochając nad naglą śmiercią rodziców i brata. Wtedy nie miałam nikogo, kto zaśpiewałby lub życzył mi pomyślności z okazji urodzin. Teraz stało przede mną troje najwspanialszych ludzi na świecie, którzy - nie ukrywajmy - od kilku miesięcy zastępowali mi rodzinę. I pomyśleć, ze ja chciałam ich odtrącić...

Dobra, nie było mi do śmiechu. Poryczałam się jak głupia, rozmazując zrobiony na świeżo makijaż.

Mój prywatny chórek dobrnął do końca, nieco zbyt popisowo wyciągając na koniec. Dopiero wtedy do nich podeszłam i uściskałam - każdego z osobna najmocniej jak potrafiłam.

- Wasz skromny występ nieco blednie z atrakcjami urodzinowymi, które sama sobie wczoraj zaserwowałam, ale bardzo, bardzo dziękuję - wyszeptałam, zanurzając twarz w lokach Lydii.

- Nie myśl o tym - przypomniał Cole, gdy to jego podeszłam uściskać. - Bo znajdę inny sposób, który pomoże ci nie zaprzątać sobie głowy wyrzutami sumienia.

Niemal zobaczyłam w jego oczach odbicie samej siebie mówiącej: "Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o seks".

Tylko prychnęłam cicho i przeszłam do Daniela. Daniela, który trzymał przed sobą tacę z czterema, niezbyt zgrabnymi babeczkami. W każdą z nich byłą wbita maleńka świeczka. Ale wcale to nie sprawiło, że ciastka wyglądały bardziej... zjadliwie.

Roześmiałam się, widząc skrzywioną minę Daniela.

- Smakują lepiej niż wyglądają - obiecał.

- Niech zgadnę. Ta po lewo to robota Lydii. - Wskazana przeze mnie babeczka wyglądała najlepiej. Poza tym była pokryta różowym lukrem i posypką w jej kolorze.

- Tę obok zrobiłem ja - pochwalił się Cole, jednocześnie podkradając z ciastka pudrową dekorację.

- A kto zrobił czwartą? - spytałam zaintrygowana. Jakoś nie wyobrażałam sobie Marlene w fartuszku.

- Ja - oznajmił nowo przybyły głos. - Jak zwykle spóźniony, przepraszam.

Nie miałam absolutnej pewności, ale chyba rozdziawiłam usta na widok Xaviera. Jedynie spojrzenie Daniela kazało mi się opanować przed złośliwymi komentarzami.

Daniel zaprzyjaźnił się z młodym lekarzem, kiedy odwiedzał poszkodowanych w ataku. Cole za to sam był pacjentem Xaviera. A Lydia... No, Lydia miała z nim jeszcze bardziej prywatne relacje. Tylko ja miałam ku niemu jakieś zahamowania. Może to była pora, by się ich wyzbyć? Zwłaszcza, że był to chłopak - jak widać już oficjalny - mojej najlepszej przyjaciółki?

Uśmiechnęłam się, chcąc zaprosić go tym gestem do środka.

- Nie masz za co przepraszać. Tym bardziej, że twoja babeczka wygląda najlepiej.

Xavier nieco pewniej podszedł do nas i wręczył mi bukiet kwiatów. Przyjęłam je z dozą rezerwy, której na zewnątrz starałam się nie okazywać.

- Są piękne, dziękuję.

- Okay, Cat, zdmuchuj świeczki, bo lada chwila nic nie zostanie z naszych wspaniałych babeczek - wtrąciła Lydia, podstawiając mi tacę niemal pod sam nos.

Przymknęłam powieki, myśląc nad życzeniem.

Czego chciałam najbardziej na świecie? Poza normalnością?

Szczęśliwego zakończenia.

Zdmuchnęłam wszystkie cztery świeczki za jednym razem, czym wywołałam falę braw.

- Komu urodzinowej babeczki? - zapytałam z uśmiechem.

Przenieśliśmy się na kanapę, gdzie każdy swobodnie się rozsiadł. Lydia, jako specjalistka od słodyczy, zabrała się za krojenie muffinek. Po chwili zniknęły moje wszelkie uprzedzenia i śmiałam się wraz ze wszystkimi z jakiegoś kawału Cole'a. Jednocześnie zajadałam się nieco zbyt słodkimi babeczkami, uśmiechając się przy tym szeroko i zapewniając, że są wspaniałe.

Bo nawet jeśli one nie były, wszystko pozostałe już tak.

Przyglądając się moim przyjaciołom- wystarczyło pięć minut, a nawet obejmujący Lydię Xavier zaczął zaliczać się do ich grona- pomyślałam, że tak mogłoby wyglądać moje szczęśliwe zakończenie. Żadnego domku nad morzem, miliarda na koncie w banku czy rozwijającej się kariery. Po prostu my razem, śmiejący się i nie dbający o to, co było. Na dobrą sprawę moglibyśmy się znajdować gdziekolwiek indziej - w Akademii czy nie. Byle razem. A wszystko inne nie grałoby roli.

W tym momencie naprawdę w to uwierzyłam. Uwierzyłam, że będę na tyle silna, by z nimi pozostać i osiągnąć swoje wyobrażenie szczęśliwego zakończenia. Bo skoro zdradziłam Nocnych, nie potrafiłam się nawet łudzić, że przyjmą mnie z powrotem. Już Dziennym ciężko było przebaczać. A co dopiero takim potworom bez serca.

Czy więc tego chciałam czy nie, wczorajszej nocy dokonałam wyboru. Musiałam więc wziąć sprawy w swoje ręce i pokierować swoim losem tak, jak powinnam - bo całkowicie spieprzyłam szanse na to, by wieść życie tak, jak chciałam.

Dobrą godzinę siedzieliśmy nie robiąc właściwie nic szczególnego. Xavier okazał się naprawdę pozytywnym i zabawnym człowiekiem - zupełnie innym niż ten roztrzepany koleś w kitlu, którego poznałam. Śmiało więc żartowaliśmy i śmialiśmy się, czując się bardzo swobodnie. Dawno nie miałam tak dobrego humoru. Każdy kolejny żart odsuwał mnie od złych wspomnień i wyrzutów sumienia, aż w końcu w ogóle zapomniałam o czym zapominam i dlaczego.

- Słyszałem o krwi - odezwał się Xavier, patrząc na mnie uważnie. - Wszystko w porządku?

To by było na tyle, jeśli chodzi o zapominanie.

- Tak. - Skinęłam głową, by dodać swoim słowom mocy. - To nie była moja krew.

- Marlene cały dzień chciała z tobą porozmawiać o wczorajszym wieczorze - rzucił Cole, biorąc łyk soku z wysokiej szklanki.

- Wkrótce z nią porozmawiam - zapewniłam, bawiąc się krwią w szklance. - Na razie nie czuję się na siłach, by wałkować to po raz kolejny.

- Jasne.

Po tych słowach zapadło nieco drętwe milczenie. Cisza panowała jednak tylko wśród nas. Uczniowie Akademii korzystali z pogodnej soboty, spędzając ostatnie chwile czasu wolnego na świeżym powietrzu. Wyraźnie słyszałam ich krzyki i nawoływania, ale byłam zbyt spięta, by skupić się na pojedynczych słowach.

- Będę się zbierać - oznajmiła Lydia, wstając. - Mamy w poniedziałek test z historii. Muszę się pouczyć.

- Tak. - Xavier poszedł w ślady swojej dziewczyny. - Ja też mam trochę papierkowej roboty.

- Trzymaj się, maleńka - wyszeptała Lydia, delikatnie tuląc mnie na pożegnanie. - Dzwoń, gdyby coś się działo.

- O nic się nie martw, Kiełku. - Uśmiechnęłam się do niej. - Dobrze jest cię mieć.

- I vice versa, Evans.

Xavier objął wampirzycę ramieniem, po czym mrugnął do mnie.

- Najlepszego, Catherine.

- Jak będzie lepiej niż to, co mam, będę szczęśliwa - zapewniłam.

Zakochani pożegnali się z chłopcami i wyszli, pozostawiając za sobą jeszcze głębszą ciszę.

Cole już miał się odezwać, gdy uciszyłam go gestem. Przechyliłam głowę, nasłuchując. Jeden element nie pasował mi do tej sielankowej układanki.

Cichy płacz dochodził z pomieszczenia pod nami. Nie pocieszał mnie wcale fakt, że znajduje się tam gabinet Marlene.

- Coś jest nie tak - wyszeptałam, gwałtownie wstając.

- Catherine!

Nie zaczekałam na żadnego z chłopców. W wampirzym tempie zbiegłam po schodach, ledwo rejestrując fakt, że takiej prędkości jeszcze nigdy nie osiągnęłam. Delikatnie zapukałam do drzwi gabinetu, ale nie czekałam na potwierdzenie wejścia. Przekręciłam klamkę i weszłam do środka, zbyt zmartwiona tym, że szloch rośnie na sile.

- Marlene? - zapytałam przerażona.

Dyrektorka wyglądała tragicznie w wygniecionej garsonce i z zaschniętym tuszem na policzkach. Patrząc w jej zapłakane, smutne oczy chciałam uciec, niepewna, czy zniosę jeszcze czyjś ból, skoro już mój własny mnie niszczył.

Wiedziałam jednak, że sytuacja była zbyt poważna, by ją ignorować.

- Może zrobię ci kawy? - zasugerowałam łagodnie, podchodząc bliżej.

Akurat gdy wstawiałam wodę w czajniku, do gabinetu wpadli chłopcy. Zlustrowali pomieszczenie chłodnymi, fachowymi spojrzeniami, jakby byli gotowi zobaczyć co najmniej trupa.

- Catherine, tak mi przykro... - wyłkała Marlene, kiedy postawiłam przed nią kubek z parującym płynem.

- A co się stało, Marlene? Dlaczego jest ci przykro? - Starałam się udawać opanowaną, ale tak naprawdę dławiłam się złymi przeczuciami.

- Oni... Oni znów zaatakowali.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top