Dwa 🌙
The Neighbourhood - Let it go
"Może nie bardzo wiem, co przyniosła przyszłość
Ale zainwestowałem w bałagan z tego przepisu.
Pamiętaj co mówili ludzie.
Kiedy zostało powiedziane i zrobione - odpuść..."
Mimo później pory zastaliśmy dyrektorkę w jej gabinecie. Otworzyłam drzwi bez pukania. Marlene Moon - swoją drogą, cóż za idiotyczne nazwisko dla Dziennego wampira! - podniosła wzrok znad sterty papierów i spojrzała na mnie przez okulary. Uśmiechnęła się niepewnie i podsunęła szkła wyżej, na czubek nosa.
- Witaj, Catherine. Coś się stało?
W tym momencie Daniel wepchnął mnie głębiej do pomieszczenia. Kiedy nikłe światło padło również na postać chłopaka, Marlene jęknęła.
- Znowu? - Kobieta zdjęła okulary i potarła dłonią po białej z braku snu twarzy. Dość ładnej twarzy, jeśli mam być szczera. Nie żebym czuła pociąg do swojej dyrektorki. Po prostu stwierdzałam fakty. - Catherine, na miłość Boską! Tak ci z nami źle? Który to raz w tym miesiącu?
- Drugi - burknęłam, podchodząc do stojącej w rogu pomieszczenia lodówki. Wyciągnęłam z niej torebkę z krwią jakiegoś biednego zwierzątka i oderwałam narożnik zębami. - Gdzie mój kubek?
Marlene westchnęła i wskazała na szafkę przy drzwiach. Zdjęłam z niej uroczy kubek z kotkiem i nalałam do niego gęstej, krwistoczerwonej cieczy. Podczas gdy krew powoli spływała po ściankach porcelanowego kubka, ja pozwoliłam wysunąć się kłom. Małe, ale równie śmiercionośne, co te Nocnych. A przynajmniej taką miałam nadzieję. Nie po to męczyłam się z nimi szesnaście lat, żeby były całkiem bezużyteczne, nie?
- Dlaczego ty to robisz, Catherine? - zapytała cicho Marlene. To był ten terapeutyczny ton, którego tak bardzo nienawidziłam.
- Bo się nudzę. - Usiadłam na obrotowym fotelu i oparłam stopy obute w swoje ciężkie, motocyklowe buty z ćwiekami o blat biurka. - Bo mogę. Bo chcę. Bo...
- Dość! - przerwała mi dyrektorka. - Catherino Victorio Evans! Wymaga się od ciebie większego szacunku!
Zasiorbałam słomką.
- Oczywiście, najwspanialsza pani dyrektor.
Stojący gdzieś pod ścianą Daniel parsknął. To przypomniało Marlene, że on nadal tu jest. Spojrzała na niego chłodno, choć z wdzięcznością.
- Wyjdź, Danielu. Dziękuję ci za wytrwałość w łapaniu tej... dziewuchy!
Dziewuchy! Ależ mnie zabolało! Próbuj dalej, kochana. Mnie tak łatwo nie da się zranić.
Jak już wspominałam, Marlene jest ładną kobietą koło trzydziestki. Cały czas zastanawiam się, jak tak młoda osoba może być dyrektorką szkoły dla nastolatków. Przecież ze swoimi grzecznymi koczkami i szarymi garsonkami sama wygląda jak dziecko. Mimo mięśni, które na pewno ukrywa pod wykrochmalonymi koszulami, myślę, że Marlene jest słaba. To widać w jej oczach. Czuje, że traci kontrolę nad tym wszystkim. Zaczyna w siebie wątpić, może nawet tęskni za życiem poza murami Akademii. Ciekawe jak wyglądało jej wcześniejsze życie. To poza szkołą, poza rygorystycznymi zakazami. Czy Marlene Moon ma coś na sumieniu? A może nawet prywatnie pozostaje taka mdła i nijaka?
Tego pewnie nigdy się nie dowiem. Ale obstawiam, że jest równie beznadziejna tu, jak i poza Akademią.
- Czemu się tak zachowujesz, Catherine? - spytała kolejny raz dyrektorka. - Nie chcesz ze mną rozmawiać, zamykasz się w sobie. Nie masz przyjaciół, włóczysz się po szkole jak cień. Teraz jeszcze te ucieczki. Powiedz mi, Cat, co ja robię źle?
Westchnęłam i odstawiłam pusty kubek na blat biurka. Objęłam się ramionami, czując się głupio. Nie chciałam nikogo ranić. Po prostu sama pragnęłam być szczęśliwa.
- To nie twoja wina, Marlene - zapewniłam; była chyba zaskoczona, bo nie zganiła mnie za zwracanie się do niej po imieniu. - Ja po prostu chcę być sama. A najlepiej najdalej stąd.
- Jesteś za młoda na mieszkanie samodzielnie.
-Ale poradzę sobie! - oświadczyłam z zapałem. - Nie potrzebuję wiele. Tylko jakiś swój własny, mały kąt. Znalazłabym pracę. Nie muszę się uczyć. Między ludźmi nic by mi nie groziło.
- Akurat! - parsknęła dyrektorka. - Za murami Akademii czai się zło, Cat. Tylko tu jesteś bezpieczna.
- Ale nie czuję się tu komfortowo. To więzienie! Nie widzisz tego?
Marlene przysiadła na poręczy mojego fotela. Dotknęła mojego policzka, ale odwróciłam twarz. Nie potrzebowałam jej łaski. Chciałam tylko samotności i spokoju.
- Chcę dla ciebie jak najlepiej, Catherine. Wiesz o tym. Ale tego nie mogę ci ofiarować. Za trzy lata będziesz wolna. Ale to jeszcze nie ten czas.
- Jeśli odejdę, będziesz miała spokój - zauważyłam. - Przestanę ci być kulą u nogi.
- Och, Cat - westchnęła dyrektorka. - Nie mogę. Obiecałam twoim rodzicom, że będę się o ciebie troszczyć.
Zadrżałam, choć w gabinecie wcale nie było chłodno. Zacisnęłam oczy, czując ukłucie w sercu. Słowa Marlene sprawiły, że znów wszystko do mnie powróciło. Wspomnienia zalały mnie, sprawiając, że zaczęłam się wahać. Pojawiło się jeszcze jedno pytanie. Zadałam je sobie w myślach już setki razy, ale nie potrafiłam znaleźć na nie odpowiedzi.
Dlaczego tak naprawdę uciekasz, Catherine? Czemu aż tak bardzo cię ciągnie na zewnątrz?
- Nie naprawisz mnie gadką o rodzicach - warknęłam, wstając gwałtownie. Szybkim krokiem pokonałam odległość dzielącą mnie do drzwi. - Znajdź inny sposób, by mnie tu zatrzymać. Bo ten nie zadziała.
W korytarzu wpadłam na podsłuchującego Daniela. Powinnam na niego nawrzeszczeć za nieuszanowanie mojej prywatności. Nie miałam jednak na to ochoty. Po prostu wyminęłam go tym samym agresywnym krokiem, odbijając w prawo. Moje botki wybijały nierówny rytm na marmurowej posadzce.
Niech się wszyscy walą. Ja nie zamierzam tańczyć tak, jak mi zagrają.
Wbiegłam do pokoju nie martwiąc się tym, że pobudzę współlokatorki. Bo ich nie miałam. Nie żeby to była jakaś kara. Po prostu dla mnie brakło towarzyszki niewoli. Nawet jeśli jakaś by się pojawiła, wolałaby mieszkać pod schodami, niż dzielić pokój ze mną. Nikt nie chce się przyjaźnić z mocno wymalowaną outsiderką.
Ich strata.
Padłam na łóżko w ubraniu. Czułam się jak wyprana chusteczka higieniczna. Niby nie płakałam (byłam na to zbyt dumna) ale wściekłość zrobiła swoje. Targały mną tak sprzeczne uczucia, że aż mnie mdliło. Chciałam coś czuć, co potrafiłabym nazwać. Ale to... ta pustka była nie do zniesienia. Pochłaniała mnie bez reszty. Nienawidziłam, gdy to emocje kierowały moim życiem.
Głupia Marlene! Nie można mnie naprawić, do cholery! Nazywam się Catherine Evans. Jestem samodzielna. I dumna po ojcu. Nie da się mnie naprawić. Chyba że sama tego zechcę.
Wstałam, znów czując pragnienie. Ostatnio czułam je częściej, niż powinnam. Łaknienie krwi miało swój początek na dnie gardła, tam, gdzie nie można go było dostrzec gołym okiem. W ciemności.
Normalne Dzienne wampiry uzupełniają swoje dawki krwi dwa razy w tygodniu. Ja tyle piję na dzień. Ale nie uważam tego za coś złego. Marlene też nie. Najprawdopodobniej rozwijam się szybciej.
Albo w tej naszej krwi jest więcej wody i barwnika niż prawdziwej posoki. A znając skąpstwo Moon wszystko jest możliwe.
Napełniłam przeźroczysty kubek krwią i nałożyłam na niego pokrywkę z dziurką. Powoli wsunęłam w nią słomkę, zwlekając z piciem jak najdłużej. Chciałam podrażnić kły, które wyczuwając pokarm, wysunęły się. Białe, zdrowe, łaknące krwi nawet bardziej ode mnie samej.
Miałam ochotę na kebaba. Takiego z dużą ilością mięsa. Wiedziałam jednak, że o tej porze jest to niemożliwe. Pociągnęłam więc solidny łyk krwi przez słomkę. To musiało mi wystarczyć do rana.
A świt miał nadejść za kilka godzin. Klasy maturalne zaliczały swój Nocny Trening, Marlene podpisywała stosy papierów. A ja leżałam na łóżku, wiedząc, że dziś już nie zasnę. Czekał mnie kolejny nudny dzień. Biologia, na której będziemy omawiać anatomię Nocnego. WF, na którym jak idioci będziemy biegać wokół sali, by wyrobić sobie kondycję. Pieszczotliwie nazywana godziną wychowawczą lekcja, na której będę musiała wysłuchiwać, jak pan Trevor monotonnym głosem opowiada nam o broni i sztukach walki, które będziemy ćwiczyć dopiero za dwa lata podczas Nocnych Treningów. Jezu, nawet na to wspomnienie robię się senna. Chociaż przez dwa kubki krwi, która działa na nas jak kofeina na ludzi, nieprędko zasnę.
Z westchnieniem usiadłam na łóżku i rozejrzałam się po swoim zagraconym, przeznaczonym dla dwóch osób, pokoju. Z cichym prychnięciem spojrzałam na górę podręczników zalegających na moim biurku. Nie zamierzałam się uczyć. Może jak będę beznadziejna, to wywalą mnie z Akademii?
Spojrzałam na zegarek w telefonie. Ostatnia cyfra zamigała, zmieniając się na zero. Tym samym oświadczyła mi, że dopiero pierwsza w nocy.
Boże...Jutro znowu prześpię część lekcji. Ciekawe czy to możliwe, bym zmieniała się w Nocnego. Piję więcej krwi, wolę dzień od nocy...
Cóż, przynajmniej nie musiałabym chodzić do tej durnej budy.
Doszłam do wniosku, że przydałby mi się prysznic. Jednak dwa pierwsze roczniki musiały korzystać ze wspólnych łazienek na parterze. A po tym, co dziś odwaliłam, wiedziałam, że nawet wycieczka do toalety po godzinie nocnej będzie srogo karana. Jeszcze by mi przydzielili jakiegoś strażnika, który miałby obowiązek chodzić ze mną do kibla. Jezu...
Zamiast więc utrudniać sobie jeszcze bardziej życie, zmyłam makijaż. Kawałek waty, którego użyłam do tego celu, był cały czarny od tuszu i kredki.
Poza prysznicem zrezygnowałam też z czesania włosów. Nie dość, że niszczyłam je farbą, to jeszcze lakierem. Po porannym tapirowaniu były całe sztywne. Ale to tylko ich wina, że były takie cienkie i nijakie. Ja tylko starałam się nadać im jakiś sensowny kształt. A jedynie trochę chemii było w stanie mi to zagwarantować zagwarantować.
Niechętnie spojrzałam na swoje odbicie w małym lustrze. Wąski nos, delikatne rysy, ale z wyraźnie zaznaczonymi kośćmi policzkowymi. Wysokie czoło ukryte pod przydługą wiśniową grzywką...
Jezu, ale nuda!
Zdjęłam soczewki i szybko odwróciłam wzrok. Nie chciałam patrzeć w swoje cholernie dziwne, fioletowe oczy.
Czemu ja wszystkim muszę się różnić?
W starej pidżamie opadłam z powrotem na łóżko. Odwróciłam się na plecy, co okazało się błędem. Gapiłam się na świecące w ciemności, fluorescencyjne gwiazdki, zaciskając usta. Zamrugałam, a z kącika oka wypłynęła mi pojedyncza łza - oznaka mojej słabości.
Mama... Ona zawsze wiedziała, jak pomóc na bezsenność. Ciepłe mleko, kołysanka, a nawet to głupie liczenie gwiazdek na suficie. Cóż za ironia, że to właśnie osoba, która mogłaby mi pomóc, jest powodem mojej bezsenności.
Żeby odciąć się od łez, gwiazdek i Mamy, odwróciłam się na brzuch. Dopiero z nosem w poduszce udało mi się zasnąć.
A choć gwiazdek wciąż było dwadzieścia, Mama nazajutrz nie pojawiła się obok mnie...
Angielski ciągnął się w nieskończoność. Łapanie promieni i odbijanie ich linijką wydawało się o wiele ciekawsze, niż debata na temat, który z romantycznych twórców mógł być wampirem.
Po co mi to wiedzieć, skoro facet już i tak nie żyje?
Nagle z głośników podwieszonych pod sufitem rozległ się dźwięk, który był jednocześnie moim wybawieniem i przekleństwem.
- Catherine Evans proszona do gabinetu dyrektora!
Powtórzyła to ze trzy razy nim łaskawie podniosłam tyłek.
- Pośpiesz się, Catherine! - syknął nauczyciel. - Deorganizujesz nam lekcję.
- De.. co? - wykrztusiłam.
- Idź już!
Z westchnieniem wrzuciłam swoje graty do torby i wyszłam z klasy. Do gabinetu miałam kawałeczek, ale celowo szłam wolno. Co tym razem mnie czeka? Kolejny wykład?
Kiedy pchnęłam dobrze mi znane drzwi, zalała mnie fala światła. Gdy wzrok przyzwyczaił się do jasności, dostrzegłam cztery postacie. To było dość dużo jak na maleńki gabinecik Moon.
Szef ochrony, John, skinął mi głową na powitanie. Marlene miała w oczach niemą prośbę o zachowanie przyzwoitości. A Daniel... Co on tu robił, u diabła, poza uśmiechaniem się głupkowato?
Zyskał status mojej przyzwoitki, do cholery?!
- Co tu się dzieje? - wycedziłam.
W tej chwili zza Daniela wyłoniła się pulchna blondynka o oczach niebieskich jak niebo. Uśmiechnęła się, ukazując aparat na zębach.
Co jest? Wampir z aparatem?
To wszystko mi się szczerze nie podobało.
- Cześć! - rzuciła wesoło nowo przybyła. Wyciągnęła w moją stronę dłoń, którą całkowicie zignorowałam. - Jestem Lydia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top