Rozdział 5
Mieliście czasem wrażenie, jakby w ciągu sekundy wasze życie obróciło się o całe sto osiemdziesiąt stopni? Ja też nie. Moje za to dwa razy zrobiło salto, po czym wylądowało twardo na gruncie, przywrócone gwałtownie do rzeczywistości.
Pewnie zastanawiacie się, o czym mówię. Otóż normalnie, wszystkich, których kod genetyczny pozwalał na pójście do Akademii (a normalnie nie było ich więcej niż dwóch) odprowadzał cały orszak, mnóstwo zebranych ludzi, gratulacje i normalnie, jakby właśnie zostali jakimiś bogami, czy coś. Mi zaś trafiła się nieco inna atrakcja. Doznałam zaszczytu siedzenia cała w nerwach w jednej z sal, w ratuszu i obserwowania jeszcze bardziej nerwowych ludzi, którzy ciągle coś krzyczeli i biegali na wszystkie strony. Nie, to nie spadający meteoryt, ani wyprzedaż bielizny na targu. Ale, na szczęście, nie byłam jedyną winną temu zamieszaniu. Cóż takiego uczyniłam? Oprócz tego, że posiadałam w genach magiczną moc to w sumie nic. Chodziło raczej o to, w jakich okolicznościach się to wszystko stało. Ale po kolei:
Otóż, tuż po tym, jak oświadczyli mi, że jadę do Akademii Bohaterów, nastąpił mój mały, niekontrolowany atak euforii i wszystko wydawało mi się takie idealna, szczęśliwe i w odcieniach różu, powodując wymioty, ale do czasu. Do czasu otwarcia gwałtownie drzwi przez tamtą zapłakaną dziewczynę, którą widziałam wcześniej, tyle, że tym razem jej twarz nie była zasłoniona milionem baranich loczków. Wyglądała strasznie, ale to nic, w porównaniu z tym, jak ja w tamtym momencie się poczułam. Czułam się, jakby ktoś właśnie mi mocno przywalił w brzuch, tak, że nie mogłam oddychać. Cała radość znikła, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jak mogłam być tak ślepa?!
- Co ty tu robisz?! - spytał, nagle zdenerwowany Richard, odwrając się z rozmachem.
- Ja.. To.. To jakaś pomyłka! - wykrzyknęła, histerycznym tonem. - To niemożliwe! To ja powinnam być na jej miejscu!!!
W tamtym momencie miałam ochotę jej po prostu, bez zbędnych ceremonii, przywalić w twarz. Najlepiej tak mocno, żeby sama chociaż w części poznała to uczucie, bowiem, ja właśnie tak się czułam, jakby dostała od niej po pysku.
- Nie mogę w to uwierzyć! - wykrzyknął Richard. Tym razem to była taka wersja, której nie znałam - wściekły, przejęty nie swoją sytuacją, a nie opanowany do bólu i egoistyczny. Przez moment już sama nie widziałam, któergo z nich nie znałam bardziej - Richarda, czy raczej Melissy, mojej byłej, najlepszej przyjaciółki, która właśnie stała rozczochrana, zaryczana w drzwiach i zła, że to mi wykryli, a nie jej! No błagam - gdzie tu niby w tym wszystkim ja jestem winna?! - Jak można mieć taki tupet, aby coś takiego powiedzieć, przy swojej przyjaciółce?! - wykrzyknął, jeszcze głośniej tak, że nawet ta "bezgenna" krowa na chwilę się przymknęła.
Niestety, to zawsze jest jak z dziećmi - jak jedno się przymknie, to akurat wtedy drugi zaczyna się drzeć i to dwa razy głośniej!
- Ale ona ma rację - oświadczył "Pan-obrzygane-buty", znaczy, już je zdąrzył zmienić, ale ta sama nieprzyjemna twarz niestety została. - Geny bohaterów u dzieci wieśniaków się zdarzają, ale nie może coś takiego wystąpić, jak brak czegokolwiek w krwi dzieci bohaterów!
No i bum, panie Obrzygane Buty!
- Moglibyście się na chwilę uciszyć?! - warknął Richard, zapobiegając kolejny haosowi. - Nie twierdzę, że tak nie jest, ale to nie usprawiedliwia takiego zachowania! - Tym razem wyraźnie zwrócił się do swojej przeklętej siostry. - I nie sądzę, aby ta smarkula od wieśniaków miała z tym coś wspólnego - Smarkula?! Ja mu dam, cholera jasna... - Nie ma potrzeby, aby tutaj dalej siedziała - powinna się przygotować, zanim wyjedzie do Akademii.
Mimo, że ta gadka (sam nie jest wiele starszym smarkiem ode mnie!! Pff, dorosły się kurde znalazł! I jeszcze poucza swoją bardizej wychowaną siostrę - przyganiał kocioł, garnkowi, co?!) strasznie mnie wkurzyła, to na panów ślicznych, na szczęście, podziałała.
- Co racja, to racja, w rzeczy samej chłopak ma rację - jesteśmy już nawet spóźnieni, a dziewczyna musi się spakować, poinformować rodzinę, trzeba będzie złożyć parę podpisów....
Cholera! Przez to wszystko, kompletnie zapomniałam o rodzicach! Jak zareagują? Zaniemówią, czy raczej włączy im się tryb "sprzeciw" i oświadczą, że ich córka nie ma czasu na bzdury, typu bohaterstwo, bo musi się przygotować do pracy w kwiaciarni/jako kupiec? Nie lepiej już było, gdybyśmy od razu się udali do Akademi? No wiecie, zawsze rodzicom łatwije zaakceptować nowe rzeczy, na przykładzie zwierząka domowego - jak już się je przyprowadziło do domu, jest większa szansa, że się zgodzą!
Ale co ja, zwykłe dziecko z wioski, miałam tam do gadania?! Idziemy i koniec. No nic, najwyżej potrwa to jeszcze dłużej!
***
Nie wierzę. Normalnie nie wierzę! No kurczę, już myślałam, że limit cudów tego dnia się wyczerpał, a tu taka niespodzianka!
Tak, dobrze myślicie - mówię o moich (chociaż co do tej kwestii to już nie jestem tak do końca taka pewna) rodzicach.
Co się stało? Otóż właśnie nic się nie stało! Nie było kolejnej kłótni, staromodnych i wieśniaczych poglądów - nic! Fakt, z początku byli naprawdę zdziwieni, ale zaraz potem się opamiętali i zachowali się całkiem profesjonalnie. Moi rodzice! No kurdę, to jakiż żart, czy co tu się kurdę dzieje?!
Ze spokojem wysłuchali tych ludzi (bardziej nerwowych od nich!), podpisali to, co trzeba, a potem nawet mama poszła pomóc mi spakować najważniejsze rzeczy. Typowym dla nich zachowaniem byłoby przedłużanie wszystkiego, wykłócanie, próbowanie zatrzymać swoją córeczkę, aby przejęła potem jeden z rodzinnych zawodów, a nie szła na bohatera!
Kiedy tato zajął się jakimiś formalnościami z moim pójściem do Akademii, ja udałam się z mamą na górę, aby się spakować, chociaż to chyba było nieco za dużo słowo. Miałam zabrać ze sobą tylko ubranie do spania, do tego jeszcze tylko książki, ale wiem, że inni zazwyczaj biorą ze sobą np. szkicowniki, instrumenty ( o ile takowe posiadają), a nawet słyszałam, że niektórzy pakowali ze sobą maskotki (?). No i jeszcze oczywiście dzieci bohaterów zazwyczaj już wcześniej dostają swoje pierwsze miecze, księgi zaklęć, czy łuki, ale tu chyba wiadomo było, że się do nich, mimo wszystko, nie zaliczałam.
- Wiedziałaś? - spytałam nieśmiało, próbując opchnąć pięć książek w plecaku. Wiedziałam, że to trochę głupie pytanie, ale nie mogłam się powstrzymać, zwłaszcza po tym, jak nie okazali ani znaku zdziwienia, na wieść, że ich córka jest magiem, a co za tym idzie - MUSI mieć jakiegoś bohatera (konkretnie i dla odmiany - też maga) w rodzinie.
- Wszystkich nas to zaskoczyło. Takich rzeczy nie da się przewidzieć - odparła chyba nieco odrobinę wymijająco, jednak nie zdążyłam się jej jeszcze dopytać, bowiem własnie wtedy do pokoju wszedł mój tata i mruknął:
- Już czas.
***
- Ach! - krzyknęłam, otwierając szeroko oczy.
- Wszystko w porządku? - spytał sucho pan "Grobowa gęba", nawet nie odwracając głowy w moją stronę.
- N-nie - wymamrotałam, czując, jak na mojej twarzy pojawia się wielki burak. - Zwykły zły sen - dodałam pod nosem. Jezu, jakby te wszystkie wpadki tego dnia to za mało! Świetnie, założę się, że w tej Akademii nie będzie mi szło wiele lepiej.
Melissa i cała reszta mają rację - to ona, a nie ja, powinna tam pojechać. Jest pewna siebie, ambitna, jej urodą również nie można pogardzić, do tego jeszcze ma w miarę znanych i bogatych rodziców... A ja co? Wygląd szarej myszki, kondycję najniższej klasy oraz pechowość klasy słonia w składzie porcelny.
Ale ja mam moc. A Melissa nie. A powinno być na odwrót.
Ale dlaczego? Przecież wszyscy mówili, że to niemożliwe, aby dziecko, którego oboje rodzice są bohaterami, nie miało żadnej bohaterskiej umiejętności!
W takim razie pozostaje tylko jedno wyjście - Natalie i Rudolph nie są rodzicami Melissy.
Jezu, co ja mówię?! Przecież ona ma bardzo podobną urodę do ojca - blond włosy, jasna cera oraz dołeczki w policzkach. Tylko oczy po matce - brązowe, może nieco bardziej bursztynowe, takie same jak Richard. Gdzież tu mogłabyś mowa o tym, że nie są jej rodzicami?!
Ale, skoro to wytłumaczenie odpada, wracam do punktu wyjścia - "Jak to możliwe?!"
Oho, zaczynamy zwalniać. Scena śmierć Lily, akt pierwszy.
***
No i jakoś poszło. Chyba nawet nie było tak źle, nie licząc tego, że pomyliłam piętra i przez przypadek wparowałam do pokoju pełnego półnagich (z paroma wyjątkami, które nie miały kompletnie nic na sobie!) wojowników... No i jeszcze puszczając w niepamięć fakt, że pomyliłam godność mojego maga-przełożonego z imieniem jego psa (kto normalny nazywa zwierzę Hildhill?!)... No i jeszcze, wchodząc do mojego pokoju pełnego strzelców płci pięknej (znanych ze swojej zarozumiałości i narcyzmu) potknęłam się o próg, lądując jak długa na podłodze.
No, a tak poza tym, jak już wcześniej mówiłam, to, jak na początek poszło całkiem nieźle.
Dostałam od razu pokój, właśnie na spółę z jedną z strzeleczek, plan lekcji i dwie księgi podstawowej magii - coś, co każdy mag (a z reguły raczej się dużo wcześniej, jak nie od razu wie, że zostanie się magiem) powinien już znać na pamięć i starą, postrzępioną laskę czarodziejską (różdżek mogą używać tylko absolwenci akademii, zresztą i tak tylko na co dzień - laska do walki jest bardziej praktyczna, a przynajmniej tak zawsze mawiała mama Melissy), najprawdopodobniej z rzeczy używanych, lub, co gorsza - znalezionych w jakiejś piwnicy zza czasów mojej prababki, jak nie gorzej.
Ale w sumie, to tak naprawdę nie miałam na co narzekać. Mam gen bohatera, mimo tylu problemów, jaki on mi wywołał i raczej szybko mu się to nie znudzi.
Do tego jestem w Akademii, kompletnie bez wsparcia, w formie opowiadań i rad dotyczących niej od rodziców, znajomości, czy nowiutkich, błyszczących z metką najlepszego wytwórcy sprzętów. Ale ważne, że jestem i będę, a przynajmniej do czasu, aż mnie z niej wykopią (znając moje szczęście nie jest pewnie najmniej prawdopodobna rzecz, jaka mogłaby mnie tu spotkać).
Naprawdę jestem szczęśliwa. Bez wiszącej nade mną nudnej przyszłości - jako kupiec, bądź florysta; bez tej obłudnej idiotki, jaką okazała się Melissa...
Jedyne, czego było mi szkoda, to fakt, że nie będę mogła prawie w ogóle widywać Dymitra. No bo niby jak? Jego z żadne skarby tutaj nie wpuszczą, a mi też nie będzie zbytnio dane bywać częato w wiosce, wyłączając te nieliczne razy, w trakcie świąt. Nawet, gdybym przez jakiś przypadek miała dostać zamiast tego narcyza, Richarda, naszą wioskę pod "bohaterowanie", minąłby przynajmniej rok kompletnej rozłąki (przez ostatni rok praktyk nie można opuszczać Akademii).
Szkoda, bowiem teraz jest (jeszcze) właśnie moim jedynym przyjacielem, a nie sądzę, aby udało mi się wśród tych zadurzonych w sobie bohaterów zawrzeć jakieś przyjaźnie. Wiem, że nie powinnam bo jednym dniu oceniać całej Akademii, ale te strzeleczki wyglądały naprawdę mało przyjaźnie. Może to dlatego, że z moim wyglądem i rzeczami z drugiej ręki wyglądałam nie jak ktoś z wioski, a raczej z ulicy, czy nawet kanału, w porównaniu do nich, no bo patrzcie: piękne, lśniące włosy przynajmniej do pasa (często farbowane, bo strzelecki blond już jest mało oryginalny), idealne figury, częściowo (bardzo częściowo!) schowane pod ubraniami (nie rozwijając zbytnio tematu - bardzo zwiewne (w przeciwieństwie do zbroi wojek) i mocno skąpe (z tego, co się zdążyłam się jeszcze dowiedzieć z jednej z ksiąg, jaką mi dali - "Wszystko o Akademii", tylko strzelczynie od razu dostają skąpe stroje, wojki i czarodziejki zostają nimi obdarowane dopiero, po ukończeniu Akademii). Ogólnie, to nie rozumiem tej mody, że akurat ta grupa bohaterek jako jedyna nosi stroje bojowe na co dzień... Ale to raczej ja się nie znam - w końcu przyszłam ze wsi.
Na czym skończyłam? Aha, no ogólnie bohaterzy z kategorii strzelców wyglądają świetnie, dzięki czemu nie muszę wcale być mili, a i tak rośnie im popularność (zwłaszcza płci pięknej, w tych skąpych zbrojach).
Jeszcze nie poznałam osobiście żadnego wojownika, czy innego maga. Ogólnie miałam ochotę siedzieć cały dzień w pokoju (znaczy, od momentu, kiedy te raszply poszło już sobie w końcu), ale, niestety, zostałam zaproszona na dywanik, już pierwszego dnia. Nie, żebym się bała, że coś przeskrobałam (poza wpadką z tym imieniem, ale to naprawdę nie było celowe!), no ale - jak zabrzmiało, tak zabrzmiało.
Gdzieś godzinę przed ciszą nocną (hahaha - dobre sobie. Jestem pewna, że wprowadzili ją tak tylko dla zasady, bo nawet mentorzy zdawali się nie oczekiwać, by ktokolwiek tej godziny, a co dopiero ciszy, przestrzegał) postanowiłam w końcu wyjść ze swojej nory i udać się na ten dywanik.
- Można? - spytałam, drżącym głosem. Trochę głupio, bo w sumie już weszłam do gabinetu, a pyta się chyba przed przekroczeniem progu (bo tak jest, prawda?), ale dobra, nich im będzie.
- A, to ty - odpowiedział mi spokojny głos, którego właściciela nie umiałam wzrokiem zlokalizować.
Ej, ja mam imię... Znaczy, wiem, że w szkole, w której jest z przynajmniej 150 uczniów (jeszcze nie doszłam w książce do rozdziału, ile dokładnie - później sprawdzę), ale nie sądzę, żeby ciężko byłoby zapamiętać imię tej pokraki z wioski, która tylko przez jej głupie szczęście się tutaj dostała!
- Już myślałem, że już dzisiaj nie przyjdziesz - dodał, w końcu pokazując się, wychodząc z mroku, który okrywał 3/4 gabinetu. Gdyby nie mała, naftowa lampa, już dawno uciekłabym stamtąd z krzykiem - co to za chora szkoła, w której dyrektor boi się światła i mieszka jak w grobie?! - Lily Apoliris, prawda?
Dobra, cofam to z tym imieniem. Niech mu będzie.
- Tak, proszę pana - odpowiedziałam, pochylając lekko głowę.
A co, myśleliście, że jak człowiek ze wsi, to jak z buszu?! Znam takie słowo, jak szacunek, nawet jeśli w myślach gości obecnie coś nieco innego!
- Pewnie się zastanawiasz, czemu ciebie tutaj zaprosiłem...
- Domyślam się, że to przez to zamieszanie z bohaterskim genem Melissy Alii... - zaczęłam nieśmiało, bojąc się, do czego ta rozmowa ma zmierzać.
- W rzeczy samej - przyznał, po czym obszedł biurko i usiadł na krześle, wskazując równocześnie mi siedzenie naprzeciwko. Oho - czeka mnie chyba jakaś dłuższa lub ważniejsza rozmowa! - Jak już zapewne wiesz, nie jest możliwe, żeby dziecko bohaterów nie odziedziczyło ani jednego genu... Ani też nie jest możliwe, aby dziecko, nie mające żadnego maga w rodzinie odziedziczyło gen, więc...
Ej no weź! Tylko mi nie mów, że...
- Więc w takim razie jesteś pierwsza! - powiedział, unosząc delikatnie kąciki ust.
Chwila, że co?!
- Już kontaktowałem się z innymi i z tego, co wiem, mieliby wielką ochotę z tobą porozmawiać...
Coś mi tu w tym wszystkim nie pasuje...
- Oczywiście sprawa genu Melissy jest wbrew temu poważna, ale ty nic nie musisz się obawiać. Po prostu krótka rozmówka - to dla nas wszystkich będzie bardzo ciekawe - pierwsze dziecko, która nie ma ani żadnego bohatera w rodzinie, odziedziczyło najrzadszy gen bohaterski!
- Chwila, znaczy - przepraszam, proszę, panie dyrektorze - dodałam od razu zniżając ton głosu w zakłopotaniu. - ale tak po prostu to zaakceptowaliście, że tak się stało?
- A co mielibyśmy zrobić? Zakazać ci uczęszczania do Akademii, odebrać jakimś cudem ten gen? Przecież to wspaniała wiadomość! Zresztą, jak pewnie wiesz - mruknął, zniżając ton, jakby właśnie miał mi powiedzieć jakąś tajemnicę. - ci pierwsi bohaterowie również nie mieli po kim odziedziczyć genów, a jakoś po prostu się z nimi urodzili! Po prostu czysta magia i cud! - wykrzyknął, wyraźnie uradowany.
Dobra, zaczynam się już go trochę bać. Chociaż, chyba jednak wolę tę rozentuzjazmowaną wersję dyrektora, niż jakiegoś sztywniaczka - pana pięknego w garniturku, który nic, tylko poprawia ubranie i przed snem recytuję regulamin...
- Nic, nie będę ciebie już dłużej tu zatrzymywać - jutro przed tobą wielki dzień i mnóstwo roboty. Jako, że nie byłaś przygotowana na Akademię, masz dużo zaległości, ale chyba już rozmawiałaś ze swoim przełożyonym, kapitanem Nermelinem?
A więc to tak miał na nazwisko! Muszę zapamięać - kapitan - Nermelin, jego pies - Hildhill - a nie na odwrót!
- Tak, proszę pana - odparłam, mając nadzieję, że się nie zaczerwieniłam, myśląc o tamtej wpadce.
- Uzgodniliście dodatkowe lekcje indywidualne?
- Powiedzmy...
- No to świetnie! - wykrzyknął, rozkładając tak szeroko ręce, jakby chciała mnie przytulić. - Czyli wszystko załatwione... Jakbyś miała jakieś pytania, problemy, skieruj się do niego, albo do niego - czasami bywa prawdziwym ponurakiem, co może innych trochę odstraszyć... Ale to dobry człowiek.. No nic, to tyle z mojej strony - chciałabyś o coś zapytać jeszcze?
- Nie, chyba nie... Proszę pana - wymamrotałam, nie wiedząc za bardzo, co o tym wszystkim myśleć.
- W takim razie życzę miłej nocy - odparł pogodnie, wstając od biruka i ponownie wchodząc w mrok.
- D-dobranoc - odparłam, po czym szybko opuściłam tą grobową kryptę.
Ok, to było trochę dziwne.
_____________________
No i w końcu jest!! Nawet nie wiecie jak się cieszę - może nawet bardziej od was xD
Ale zamiast się cieszyć, powinbam raczej was przeprosić. Na kolanach ;_; Naprawdę zawaliłam sprawę. Kiedy patrzę na datę ostatniej publikacji mam ochotę się załamać. Bardzo was przepraszam.
Na pociesznie mogę dodać, że mam tak z 5 opowiadaniami. Już nawet przestałam odpisywać na komentarze typu "Kiedy następny" bo już naprawdę nie wiem co. Jak się wezmę w garść, tak jak wczoraj to będzie, a jak nie, to nie wiadomo czy do wakacji się z tym wyrobię :c
Ale to nie znaczy że nigdy. Zawsze, nawet jeśli w tempie internetu explorera, ale będzie, kiedyś tam ;)
Mam nadzieję, że mi wybaczycie ;_;
Jeszcze raz przepraszam
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top