Rozdział 2
Następnego dnia, najszybciej, jak to było możliwe, opuściłam dom. To nie znaczy, że się wyprowadzam - a szkoda. Po prostu postanowiłam pójść zaczerpnąć świeżego powietrza, aby być z dala od rodziców. Jutro miała być ta ceremonia, w której sprawdzą, czy nie mam przypadkiem jakiś nielegalnych imigrantów w krwi, w postaci genów bohaterów. Dlaczego nielegalnych? Bo według niektórych, tych bardzo, bardzo, bardzo wieśniaczych rodzin, jak na przykład moja (tak, wiem, że nie mam czym się chwalić) bohaterstwo jest nienormalne. Nie zgadzam się z nimi, gdyż nie wyobrażam sobie, żeby moi rodzice, zamiast wojowników, lub magów, walczyli z demonami, czy minotaurami, no ale cóż - mój głos i tak jest nieważny. Zresztą zawsze był. Najbardziej ciekawi mnie, kto wygra tę kłótnię - matka, czy ojciec? W końcu, od tego będzie zależał mój zawód - florystka, bądź kupiec. Jeśli ktoś spytałby mnie o opinię (co raczej nie nastąpi), to według mnie oba są takie... Nijakie? Nudne? Tak, czy siak, na pewno nie dla mnie!
W podskokach ruszyłam w stronę domu Melissy, mojej najlepszej przyjaciółki i największej szczęściary w naszej wiosce. Znaczy, nie mam na myśli, dlatego, że się ze mną przyjaźni - aż taka ważna i uwielbiana nie jestem! Chodziło mi o jej rodzinę - ojciec wojownik, matka czarodziejka, a brat (bardzo przystojny brat!) strzelec. No kurczę, przecież to niesprawiedliwe! Ja nie mam, ani jednego, a ona (licząc tylko najbliższą rodzinę - w dalszej ma ponad setkę, bo to jest już jedna z nielicznych, która wiążę się z bohaterami, i TYLKO z bohaterami) aż troje! Ale, jak na największą szczęściarę, jaką znam, mało gwiazdorzy i całe szczęście. Wtedy bym chyba już nie miała przyjaciół!
Dom Melissy widać już z bardzo daleka i to nie bez powodu - jest on największym budynkiem w naszej wiosce. Do tego mieści się na wzgórzu. Pewnie, gdyby budowanie na chmurach było możliwe, zbudowaliby go właśnie tam. Otóż rodzice Melissy są właśnie tymi bohaterami naszej wioski. Coś w rodzaju króla, oczywiście nie siedzą na tronie, tylko, o ile nie są zajęci walką z potworami, jeżdżą do jednego, jedynego miasta w naszym państwie, na spotkania z innymi bohaterami, bohaterskie zabawy i takie tam. Nam, wieśniakom wstęp wzbroniony, więc w sumie nie powinnam nawet o tym nic wiedzieć, ale często, wraz z Melissą prosimy jej matkę, lub ojca, aby opowiedzieli nam co nieco. Częściej ją, bo od kiedy urodziła Richarda - brata Melissy, nie jeździ już tam tak często, jak jej mąż. Może przestały ją bawić takie rzeczy? Albo jest już dość zajęta prowadzeniem kliniki? Nie wiem. Dla nas to wszystko jest niezwykle interesujące (i czasem nieco dziwne, ale to pominę). Gdybym mogła, słuchałabym tych opowieści bez przerwy. No, ale cóż...
Zapukałam trzy razy w stare, masywne drzwi, prowadzące do domu Melissy. Nie minęło pięć sekund, kiedy otworzył mi je Radbod - ich kamerdyner. Wszyscy bohaterowie mają takiego jednego, czasem dwóch, ewentualnie całą armię lokai. Jak widać, zazdrość w naszym pięknym państwie, jest rzeczą codzienną.
- Jest Melissa? - zapytałam z uśmiechem. Może i ten człowiek wygląda groźnie, ale to naprawdę spoko facet. O ile nie chcesz oczywiście nikogo z rodziny zabić, porwać, czy zgwałcić, bo wtedy będziesz go nieco gorzej wspominać. O ile będziesz w stanie.
- Na górze. Zaprowadzić panienkę?
- Nie, dzięki. Dam radę sama - odparłam, po czym wyminęłam go, szybko wchodząc na schody. Wiem, że to było nieco niegrzeczne, no ale Radbod jest do tego przyzwyczajony - o czym mnie zapewniała Melissa już chyba z tysiąc razy. Muszę przyznać, że z początku bałam się tego człowieka. Głównie przez te jego oczy, utkwione we mnie, zawsze, kiedy mnie widział. Nie wiem, czy tak on ma ze wszystkimi - wstyd mi było pytać. Zresztą, on robił tak tylko kiedy byliśmy sam na sam, czyli... Prawie codziennie, otwierając mi drzwi.
Po przejściu ogromniastych schodów, w końcu doszłam do "holu właściwego", z którego już łatwo mi było dotrzeć do kuchni państwa Alia. Zresztą, tak też nazywa się nasza wioska - od nazwiska ojca Melissy. W kuchni siedziała Natalie - matka mojej przyjaciółki. Ze stołu już dawno zniknęło śniadanie, a jego miejsce zajęło mnóstwo map, planów, listów i innych papierów. Natalie właśnie pochylała sięnad mapą, z tego, co pamiętam z lekcji geografii, Grzęzawisk Rozpaczy, jednym z sąsiednich krain naszego kraju. My się znajdowaliśmy w Mglistym Lesie - centrum całego państwa. Niby fajnie, ale przez to byliśmy najłatwiejszym celem dla jakichkolwiek napadów. Mimo to, wolę nasz Mglisty Las, niż Grzęzawiska. Już sama nazwa odstręcza, nie wspominając lepiej o tym, że to najbardziej bagnisty teren w naszym państwie. Poza nimi jeszcze jest kraina o nazwie Pustynia Śmierci (znaczy, jasne, że tam żyją ludzie, no ale poza miastami lepiej się nie kręcić), Dzikie Pola (rolnicy, rolnicy i znowu rolnicy) oraz Miejsce Próby. Wiem, dziwna nazwa, ale to na cześć wielkiej wojny z demonami. Wygraliśmy ją, ale zniszczenia zostały. A ludzie i tak tam chcą mieszkać, bo fajna nazwa, historia i trupy demonów pod fundamentami.
Natalie podskoczyła lekko na odgłos moich kroków, po czym odwróciła się do mnie i uśmiechnęła się serdecznie.
- Cześć Lily. Jak rodzice?
- Bez zmian. Dalej nie ustalili kim mam zostać w przyszłości...
- A ty chociaż wiesz? - zapytała, parząc kawę.
- Ech, lepiej nie gadać. Wczoraj powiedziałam rodzicom, że chcę być uzdrowicielem, a oni...
- Wybili ci to z głowy? - spytała, po czym mrugnęła porozumiewawczo i wcisnęła mi kubek kawy do rąk. - Pewnie nie zdążyłaś wypić, ani do końca się obudzić - wyjaśniła, po czym znów przysiadła przy stole. - A co do genów, to wiedz, że zawsze wszystko może się zdarzyć. W końcu nikt nie ma takiej wiedzy i pamięci, aby znać swoje całe drzewo genealogiczne. Czasem się to zdarza, niestety bardzo rzadko, ale zawsze jest jakaś nadzieja - dodała, po czym znów mrugnęła do mnie. - Ale ja tu cię zagaduję - ty pewnie chcesz już iść do Melissy. No, idź już. Jak będziesz wychodzić, połóz kubek na stole, albo daj Radbodowi....
- To... Cześć, dzięki za kawę - odparłam, nieco zaskoczona.
- Cześć Lily - rzuciła, po czym totalnie pogrążyła się w mapach, leżących na stole.
Ruszyłam dalej korytarzem. Naprawdę uwielbiałam ten dom. Zawsze ktoś w nim był, chociażby Radbod! Uwielbiałam przychodzić na kawę, porozmawiać z Natalie o bohaterach - o szkoleniu, o obowiązkach, problemach, szkoleniowych zauroczeniach... Wszystko to było takie ciekawe! Pewnie, za parę lat, o ile utrzymamy kontakt, będzie mi Melissa to wszystko opowiadać... A ja jedynie o tym, ile razy się ukułam różami, których szczerze nienawidzę i nie wiem co w nich jest takiego romantycznego, czy ile osób kupiło od nas jakieś stare garnki. Ech, wiem, że się już pytałam, ale zrobię to jeszcze raz - czemu życie jest takie niesprawiedliwe?!
Przeszłam obok salonu, skąd właśnie wychodził Rudolph - tak, ojciec Melissy, z wielkim, grawerowanym rubinami, szmaragdami i innymi kamieniami, mieczem. Z uśmiechem wyminął mnie i rozczochrał włosy, mówiąc:
- Cześć Lily. Jak tam rodzice?
- Po staremu. Idzie pan na wyprawę? - spytałam podekscytowana.
- Taaa... Znowu minotaury przekroczyły naszą granicę, więc muszę się nimi zająć. Nie wiem, czemu się tak na nas uwzięły tego roku.... Dobra, słuchaj, ja muszę pędzić, trzymaj się i pozdrów rodziców!
- Do wiedzenia! - wykrzyknęłam jeszcze za nim, ale już mnie chyba nie słyszał. No nic - przyzwyczaiłam się.
W końcu doszłam do zamkniętych drzwi pokoju Melissy. Prywatność przede wszystkim! Już miałam chwycić za klamkę, kiedy nagle usłyszałam głosy, dobiegające zza nich. Wiem, że nieładnie podsłuchiwać, no, ale - ciekawość zwyciężyła. Rozejrzałam się, czy przypadkiem pan Alia się nie wrócił po jakąś tarczę, bądź Natalie nie wyjrzała z kuchni, ale nic takiego się nie zdarzyło. Tak, więc ostrożnie, przyłożyłam ucho do drzwi.
- Daj mi spokój! To nie twój interes! - Oho - głos Melissy. Zdenerwowany. Tak troszkę.
- Ty po prostu świrujesz. Dostałaś jakiejś paranoi... - Moje serce nagle zabiło szybciej. Ten drugi głos przecież należał do Richarda - mega przystojnego, młodego strzelca... No i brata Melissy też... Zdziwiłam się szczerze, na to, że jest w domu. Od kiedy poszedł na strzelca (jakiś rok temu), nie ma go cały czas - przebywa na terenie szkoleniowym. Może przyszedł na test swojej siostry...
Nagle podskoczyłam i odsunęłam się parę kroków do tyłu. W innym wypadku dostałabym drzwiami prosto w łeb od Richarda, który je otwierał. Kurczę, mogłam się odsunąć, czy coś... Spojrzałam na niego speszona, czując, jak się cała czerwienię. Nagle przypomniałam sobie, że mam całe włosy rozczochrane przez pana Alia, więc je próbowałam poprawić, ale Richard już poszedł dalej unosząc tylko brwi z politowaniem. Nie wiem, czy się cieszyć, że nie wyraził swoich odczuć na głos, czy raczej wściekać, że dałam mu kolejny powód do brania mnie za smarkulę. Kurdę, dlaczego zawsze, kiedy robię coś dziecinnego, musi to widzieć ktoś, na kogo opinii mi zależy?!
Po paru przekleństwach, wypowiedzianych w myślach, skierowanych co do MOJEJ osoby, postanowiłam w końcu wejść do pokoju Melissy. Tym razem bez żadnego podsłuchiwania (chociaż dobiegały z niego znów jakieś dziwne dźwięki), po prostu zapukałam. Po usłyszeniu krótkiego "Proszę", otworzyłam drzwi i weszłam do środka.
Pokój Melissy wyglądał tak, jak zwykle - wielki, ładnie urządzony i ze wszystkim, co ja chciałabym mieć. Nie, żebym była zazdrosna, czy coś. Dobra, jestem. Ale nie daję tego po sobie poznać.
Wszystko stało na miejscu. Poza Melissą i mieczem, który właśnie chciała ukryć przede mną, lecz niestety beskutecznie, w szafie. Z uniesionymi brwiami i lekko niedowierzającą miną usiadłam na jej łóżku.
- Mel, nie musisz przede mną tego ukrywać... Zresztą, nie rozumiem, czemu przed kimkolwiek to masz zamiar robić. Przecież to coś normalnego....
- No właśnie, że nie - odparła, przygryzając wargę i czerwieniąc się, przyłapana na gorącym uczynku. - Dziecko bohaterów powinno być spokojne, wiedząc, że nie ma możliwości, aby gen bohatera nie został im wykryty, a ja co robię?! Ćwiczę!
- Nie ma w tym chyba nic złego, nie? - spytałam ostrożnie. Melissa już od tygodnia była taka zdenerwowana jutrzejszym dniem, przez co, dla mnie zachowywała się czasem irracjonalnie i nie do końca rozumiałam, o co jej chodzi. No, ale w końcu przecież jestem tylko córką wieśniaków!
- Jest! Mój brat wiedział, że będzie strzelcem, że odziedziczy po babci gen! Nic nie ćwiczył, dzień wcześniej poszedł sobie spokojnie na spacer, jak gdyby nigdy nic! Wiedział to! Nie musiał się martwić! A ja...
- Ale przecież sama mówiłaś, że strzelców łatwo rozpoznać po charakterystycznej budowie! - wtrąciłam się, nie mogąc dalej słuchać tych stękań. - Bardzo wysocy, zwinne ręce, oryginalna twarz, która przyciąga wszystkie spojrzenia....
- Ale nie o to chodzi! Ja wiem, że nigdy nie będę strzelcem i nie chcę nawet być! - O jezu, znowu zaczyna... - Chodzi o to, że nie pasuję to żadnego typu bohatera! Nie ma u mnie oznak posiadania magii, mimo, że u mojej matki pojawiło się to, jak miała osiem lat...
- Sama mówiłaś, że najczęściej to się objawia w dzień sprawdzania genów. Że takie coś, jak u twojej matki jest wielką rzadkością... A nawet jeśli, to potem będziesz mogła być astrologiem - nie pamiętam już ile oni kasy zarabiają... I mają wstęp do Miasta Bohaterów!
- Ech, ale wiesz, że to nie to samo... Teraz próbuję sprawdzić siłę na wojownika, ale też mi nie idzie... Jezu, Lily, chociaż raz przyznaj prawdę. Jestem do niczego! - nagle wykrzyknęła, padając na łóżko i chowając twarz w poduszce. Jezu, jest to jedna z nielicznych chwil, w których cieszę się, że jednak nie jestem z rodziny bohaterów. Nie wiem, jakbym zniosła taką nerwicę, gdybym nie wiedziała do jakiej kategorii będę pasować....
- Wcale nie... - zaczęłam, kładąc swoją dłoń na jej ramieniu. - Po prostu... Jesteś bardzo zdenerwowana... Jutro wszystko pójdzie dobrze... Przecież NIE MOŻE się zdarzyć, że nigdzie nie będziesz pasować, prawda? - Tak, wiem, że jestem kiepska w pocieszaniu.
- Tak - odpowiedziała z niechęcią, nie odrywając twarzy od poduszki. - Jezu, wybacz mi to, ale naprawdę się denerwuję.... Nie powinnam tego mówić przy tobie...
- Nic nie szkodzi, przyzwyczaiłam się - odparłam, odpuszczając sobie przesłodzony ton.
- Boże, ale głupio wyszło! Ty przecież masz bardzo nikłą szansę...
- Dzięki, że przypomniałaś...
- .. na to, aby wykryli u ciebie gen, a ja narzekam! Już nawet Richard mówił, że jestem nienormlana i... - O nie - znowu się zaczyna! Ja nie mam zamiaru tego drugi raz wysłuchiwać - nie ma tak dobrze!
- Dobra, lepiej już przestań się obwiniać i na chwilę zamilknij, bo będzie jeszcze gorzej. Idziemy na spacer? - spytałam, podnosząc się z łóżka i nie czekając na odpowiedź przyjaciółki, pociągnęłam ją za rękę, prowadząc za sobą jak małe dziecko..
Potem jeszcze rozmyślałam nad słowami Melissy: "Ty przecież masz bardzo nikłą szansę na to, aby wykryli u ciebie gen...". Ech, nie ma, co się oszukiwać - miała rację. O ile mam jakąkolwiek szansę.... Chyba powinnam sobie lepiej dobierać przyjaciół...
------------------------------------------------------------------------------------
Tak! Wreszcie udało mi się napisać ten rozdizał :D Tak, więc, witam po długiej przerwie - ma tylko nadzieję, że jeszcze mam kogo ;) Dzisiaj parę bardzo krótkich ode mnie słów - dziękuję bardzo za te wszystkie komentarze i przepraszam za takie opóźnienie :c Idę spać, bo pisanie mnie wykończyło xD
Leocuddy
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top