25. Koszmar
Bellamy ciągnie mnie za rękę. Biegnie pierwszy przepychając się przez gęste zarośla, przed którymi chroni mnie własnym ciałem mimo że ostre gałęzie ranią jego odsłoniętą skórę i co jakiś czas syczy cicho pod nosem abym tego nie usłyszała, ale ja słyszę i widzę jego ból. Nie wiem jak długo przedzieramy się przez zalany w mroku las, tej nocy księżyc całkowicie schował się za ciemnymi chmurami pogrążając wszystko w mroku, nawet blask gwiazd jest znacznie słabszy.
Pot leje się z nas strumieniami, zmęczenie coraz bardziej daje się nam we znaki. Ale świadomość, że jeżeli się zatrzymamy to umrzemy daje nam duży skok adrenaliny, przez którą nasze serca biją coraz szybciej, mam wrażenie że zaraz wyskoczy mi ono z klatki piersiowej.
W lesie panuje niemalże głucha cisza, a jedynym dźwiękiem są nasze nierówne oddechy. To jeszcze bardziej mnie przeraża, przecież goniąc nas powinien wydawać jakieś odgłosy, ale nie słychać nic.
Wybiegliśmy na skraj lasu i o mały włos nie zginęliśmy, zatrzymaliśmy się centralnie przed przepaścią. Spojrzeliśmy na siebie przerażeni. Nie mamy dokąd uciec, jesteśmy w pułapce. Załkałam roniąc pierwsze łzy, Bellamy to zauważył i otarł dłonią mój policzek.
-Nie dam mu cię skrzywdzić.- powiedział próbując zabrzmieć pewnie, ale w pewnym momencie głos mu się załamał. Pocałował mnie w czoło i mocno przytulił, jakby chciał w ten sposób dodać mi odwagi.
Dźwięk łamanej gałęzi.
Spojrzeliśmy w tym kierunku. Z mroku lasu wyłonił się ziemianin. Jest ubrany na czarno z metalowymi dodatkami, ma maskę na połowie twarzy oraz w niektórych miejscach jest brudny we krwi zmieszaną z błotem, a w dłoni trzyma sztylet. Jego wzrok jest pełny chęci mordu i skrajnego szaleństwa, uśmiechnął się do nas psychopatycznie, a przynajmniej mi się tak wydaje ponieważ maska nie pozwala mi zobaczyć całej jego twarzy.
Gdy zrobił krok w naszą stronę Bellamy zasłonił mnie swoim ciałem. Ścisnęłam jego dłoń czując że zaraz stanie się coś złego.
Nie damy mu rady. Mimo że jest nas dwoje to jesteśmy na skraju wyczerpania, a ziemianin nie wygląda na zmęczonego, wręcz przeciwnie jakby widok swoich przyszłych ofiar dodał mu więcej energii.
Ziemianin rzucił się na nas, Bellamy wybiegł mu na przeciw, ale tamten odepchnął go. Ciemnowłosy upadł. A ja poczułam ból w brzuchu. To działo się tak szybko, że nawet nie zdążyłam się ruszyć gdy ziemianin znalazł się centralnie przy mnie i wbił mi ostrze, a później brutalnie je wyciągnął. Upadłam na kolana, a następnie na plecy. Trzęsącymi się dłońmi zaczęłam próbować tamować krwotok. Ziemianin pochylił głowę w bok obserwując mnie.
Usłyszałam krzyk Bellamy'ego, wstał z ziemi i rzucił się na ziemianina, który stał zbyt blisko przepaści. Spadł, ale nie sam, pociągnął ze sobą Bellamy'ego.
Włzy zaczęły płynąć strumianiami. Zaczęłam pęłzać jak najszybciej do urwiska.
Wychyliłam głowę i wtedy moje oczy zetknęły się z ciemnymi tęczówkami Bellamy'ego.
Złapałam go za przedramiona w ostatniej chwili gdy elementem skały, której brunet kurczowo się trzymał ułamał się.
-Mam cię.- uśmiechnęłam się przez łzy czując ogromną radość i czując jego rozgrzane dłonie trzymające mnie za ramiona.- Nie puszczę cię.
Jęknęłam czując rozrywający ból w brzuchu, rana zaczęła jeszcze bardziej krwawić, a mi jest coraz słabiej, tracę siły.
-Krwawisz, musisz mnie puścić i poszukać pomocy.- jego oczy zaszkliły się, ale powiedział to z pewnością jak rozkaz, który muszę wykonać.
-Nie! Wytrzymam, wciągnę cię.- gdy spróbowałam podciągnąć bruneta zawyłam tłumiąc krzyk, po moim ciele przeszedł okropny ból przez co Bellamy prawie mi się wyślizgnął.
-Kocham cię.- powiedział tak czule jak na tą chwilę potrafi.
-Błagam, nie żegnaj się ze mną.- załkał czując jak moja miłość wyślizguje mi się z rąk.
-Powiedz, że też mnie kochasz. Powiedź to!- wykrzyknął desperacko. Pokręciłam głową jeszcze bardziej się rozklejając.
-Kocham cię.- wydusiłam z siebie mając wrażenie że za moment moje serce rozpadnie się na miliony kawałeczków.
Bellamy roniąc pojedyncze łzy uśmiechnął się czule.
-Musisz przeżyć.
Puścił mnie.
-Bellamy nie!!!
Zobaczyłam jak ginie w otchłani. Mój przeraźliwy krzyk przeszył spokojną nocną ciszę. Takiego bólu jeszcze nigdy nie poczułam jakby ktoś wyrwał ze mnie kawałek mojej duszy i ją zniszczył na moich oczach.
Ocknęłam się zalana potem i ciężko oddychając. Podniosłam się do siadu i zdałam sobie sprawę, że to był tylko sen, potworny koszmar.
-Utrata ukochanej osoby.-szepnęłam pod nosem, sama nie wiem czemu to powiedziałam.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Obok na górnym łóżku leży Jasper, a na dolnym pod nim Monty, śpią spokojnie, reszta też, nikogo na szczęście nie obudziłam. Przetarłam dłonią spocone czoło, a mój wzrok utkwił na Jasperze.
Mam wrażenie jakby coś złego miało się stać, ale nie wiem co. Przecież Bellamy'ego tu nie ma i nie ma też żadnego urwiska.
Albo to jakaś metafora, Utrata ukochanej osoby właśnie to powiedziałam po przebudzeniu. Może chodzi o któregoś z moich przyjaciół, coś im zagraża? Ale to zdanie brzmi raczej jakby określało osobę którą nie kocha się jak przyjaciela tylko mocniej, na przykład jak ja Bellamy'ego albo ... Jasper Mayę. Nie, to tylko głupi sen, nic nie znaczy. Wiele razy miałam koszmary i one nic wspólnego nie miały z rzeczywistością. Nigdy nie wierzyłam w zabobony więc i tym razem nie mam zamiaru, choć słyszałam że sny wyrażają nasze ukryte emocje i lękki. Chyba że tym razem jest inaczej?
...
Mam nadzieję że się wam podoba😇
Jeśli ci się podoba możesz zostawić gwiazdkę lub komentarz, to bardzo motywuje. 😊🙌👍
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top