Rozdział 3: Przeszłość

Dzień dobry pysie! W zasadzie dobry wieczór... . Miłego czytania Wam życzę i jak zwykle czekam na Wasze opinie bahahah, może przekonają kogoś do zerknięcia na Agnes! Kocham Was mocniutko x 

Klubowe ekscesy zostały szybko zapomniane przez pracowników i szefostwo ośrodka Cherry. Jedynie olbrzymi, biały plaster, znajdujący się na nosie John'a stanowił swego rodzaju przypomnienie o tym, że Agnes Grant nie należy się narażać.

W głębi duszy żałowała tego, co zrobiła. Mogła naprawdę narazić się wszystkim dookoła a potrzebowała bezpiecznej przystani, w której mogłaby swobodnie wypoczywać i oddawać się ukochanej rywalizacji. Z drugiej jednak strony miała pewnego rodzaju satysfakcję. Pierwszego dnia pokazała, jak kończy się nieszanowanie jej zdania i każdego kolejnego dnia miała święty spokój - nikt nie próbował jej zirytować a ona nie musiała wyczerpywać swoich nakładów cierpliwości.

Jedyne, co doprowadzało ją do szewskiej pasji przypominało chaos. Stosy niepoukładanych ubrań, kilkanaście tekturowych kartonów wyładowanych po brzegi i zakurzone meble stanowiły piętę achillesową Agnes. Nie wspominając o kupie naczyń, która piętrzyła się zlewie, odkąd Agnes wprowadziła się do West Hollywood.

Gdyby ktoś ułożył listę rzeczy, których nienawidziła najbardziej na świecie, to z pewnością na jej szczycie znalazłoby się właśnie zmywanie. Niechętnie podeszła do umywalki zapełnionej porcelanowymi filiżankami, talerzykami i sztućcami. Oparła dłonie o marmurowy blat i zupełnie niespodziewanie poczuła chęć wymordowania całego nędznego świata.

Westchnęła przeciągle. Zwieńczyła swój jęk rozpaczy niewdzięcznym grymasem twarzy, który idealnie oddawał jej obrzydzenie. Nie potrafiła się nawet zmotywować, by dotknąć malinowego płynu do mycia naczyń. Wpatrywała się tępo w bałagan i rozmyślała nad tym, czy nie powinna zatrudnić sprzątaczki.

Ostatecznie przypomniała sobie, że im mniej miała ludzi dookoła siebie, tym lepiej i chwyciła w dłoń puszystą, żółtą gąbkę, z której wyciekło trochę wody.

- Bleh - skomentowała niezadowolona pod nosem.

Oblała stos porcelany i szkła różowo - fioletową, lepką cieczą i ponuro mruknęła pod nosem. Nie dość, że wciąż męczyły ją koszmary o przeszłości a młode szczyle ze stajni mierzyły ją wzrokiem, gdy tylko przechodziła obok nich, to jeszcze musiała zabrać się za porządki, których nienawidziła. Sprzątanie było prawdopodobnie jedyną dyscypliną, w której zwyczajnie się nie sprawdzała. Była doskonałą zawodniczką, pnącą się po trupach do celu pracownicą prawnego centrum doradczego umieszczonego w centrum Las Vegas i absolutną seks-bombą, ale gospodynią była wprost tragiczną.

Przymknęła powieki i z obrzydzeniem zaczęła zmywać resztki jedzenia z jednego z wielu talerzy. Przez myśl przeszło jej, że upierdliwy Mess mógłby się jej na coś przydać - tyle, że nie w stajni a mieszkaniu. Zawsze był skory, by jej pomóc, więc z pewnością umiałby się również uporać z Sodomą i Gomorą, którą stworzyła w nowym, wynajmowanym mieszkaniu.

Fusy po kawie, którą piła tydzień wcześniej w piątek spłynęły po jej dłoni. Śniadanie cofnęło się do jej gardła. Zasznurowała usta, by go nie zwrócić i nie dokładać sobie roboty. Ostatecznie przezwyciężyła paskudny odruch wymiotny i dokończyła zmywanie. Zadowolona przetarła dłonie papierowym ręcznikiem trzydzieści minut później i ruszyła do niewielkiego salonu.

- Jak niby mam znaleźć papiery z FEI i odznaki trenerskie w tym Armagedonie? - spytała samą siebie.

Czuła się jak Bóg pozostawiony samotnie w piekle, by przypilnować jego mieszkańców. Absolutnie nic nie leżało na swoim miejscu. Wszędzie panował nieznośny chaos, który doprowadzał ją do szewskiej pasji.

Zirytowana przejrzała napisy na pudłach. Białe etykiety zapełnione były orientacyjnymi nazwami tego, co kryły. Dotarła do kartonu z papierami i uznała, że powinna je przeszukać. Przeniosła tekturową skrytkę na wyłożoną prześcieradłem kanapę i wyjęła pierwszą warstwę dokumentów.

Przeglądała poszczególne pisma w wielkim skupieniu. Wglądy do niektórych spraw sądowych, przy których asystowała, orzeczenia w konkretnych pozwach, spis kontaktów do stałej klienteli - to wszystko lądowało po jej prawej stronie. Westchnęła ze swego rodzaju sentymentem. Nigdy nie miała okazji zmierzyć się z prokuratorem na prawdziwej sali sądowej, pomimo tego, że uzyskała pozytywny wynik egzaminu adwokackiego. Zamiast być prawnikiem z prawdziwego zdarzenia zatrudniła się w olbrzymiej korporacji jako doradca prawny, by bez przeszkód mogła pracować zdalnie. W ten sposób miała naprawdę niezłe pieniądze na podstawowe (i mniej podstawowe wydatki) i przy okazji nie musiała narażać nikogo na niebezpieczeństwo. Z pracą zdalną wieczna ucieczka była o wiele łatwiejsza.

Zmarszczyła brwi. Srebrna teczka została podpisana jako ta od ,,końskich spraw''. Jej kącik ust mimowolnie powędrował ku górze. Znalazła to, czego potrzebowała - wszystkie jej osiągnięcia, kwalifikacje i szkolenia spoczywały zamknięte właśnie w tej teczce.

- Resztę sprzątania mogę wobec tego odłożyć na później - powiedziała sama do siebie z nutką satysfakcji wymalowaną w głosie.

Teczka upadła na szklaną ławę. Agnes odetchnęła z ulgą. Potrzebowała tych papierów, by móc brać udział w jakichkolwiek zawodach poza tymi wewnątrz stajennymi. Odnalezienie ich przyniosło jej trochę ulgi. Spojrzała na zegarek. Popołudniowa godzina pięknego, letniego dnia wydała jej się być idealnym czasem na przebieżkę. Krótkie treningi naprawdę dawały jej odetchnąć i się odprężyć. Zmarszczyła brwi. Decyzję podjęła jak zwykle szybko i stanowczo - miała zamiar pobiegać i wycisnąć z siebie siódme poty.

W mgnieniu oka przebrała się w czarne, rozciągliwe legginsy i luźny podkoszulek na cienkich ramionach. Było stanowczo zbyt gorąco na jakikolwiek inny zestaw ubrań. Wsunęła na stopy białe trampki i niemal wybiegła z mieszkania. Podekscytowana przekluczyła drzwi i zawiesiła klucze na własnej szyi.

Nie traciła czasu na rozgrzewkę. Miała na tyle dobrą kondycję, że od czasu do czasu mogła pozwolić sobie na ćwiczenia bez zbędnych wstępów. Wybiegła na chodnik pełen spieszących się przechodniów.

- Przepraszam! - krzyknęła w biegu, kiedy nie zauważyła niskiej staruszki i prawie ją potrąciła.

Nie zwracała uwagi na reakcję kobiety. Włożyła do uszu słuchawki i całkowicie oddała się przyjemności z biegania i słuchania muzyki. Przyjemnie chrypliwy głos jej ulubionego wykonawcy był ukojeniem, którego szukała. Muzyka była jednym z najlepszych lekarstw na wszelkie bolączki. Pomagała szczególnie w przypadku bólów, które dotyczyły ludzkiej duszy. Agnes śmiała twierdzić od najmłodszych lat, że nuty potrafiły zabijać ból lepiej niż największa dawka Ibuprofenu.

Kilka przecznic od kamienicy, w której mieszkała znajdował się niewielki, ale naprawdę urokliwy park, który dzięki gęsto zasadzonym drzewom przypominał las. Agnes wdychała z radością świeże powietrze. Tu i ówdzie przyspieszała znacząco, chcąc się naprawdę zmęczyć a gdzie indziej zwalniała na kilka sekund, normując oddech i przyglądając się przepięknym, błyszczącym promieniom słońca, które lawirowały w elegancki sposób między koronami drzew.

- Gdyby nie ludzie, świat nie byłby takim podłym miejscem - skomentowała pod nosem.

Ruszyła dalej. ,,Someone loved me'' krążyło w jej uszach, kiedy biegła z przymkniętymi powiekami przed siebie. Zostawianie za sobą wszelkich problemów było dla niej oczyszczające. Biegając czuła się, jakby naprawdę mogła uciec przed bezlitosną przeszłością.

Kiedy jednak zadowolona przystanęła na żwirowej ścieżce utworzonej pomiędzy iglastymi drzewami przekonała się, że nie ma takiej siły, która pozwalałby człowiekowi wymazać się z linii czasu i zacząć z przysłowiową tabula rasa nowe, lepsze życie.

Najpierw ucichła muzyka. Agnes skrzywiła się pod nosem. Nie znosiła, gdy ktoś przeszkadzał jej w swobodnym egzystowaniu. Donośne piknięcie oznajmiało jednak, że otrzymała wiadomość i skutecznie zagłuszyło głos Lewis'a Capaldiego.

- Kto śmie zakłócać mój spokój? - burknęła niezadowolona pod nosem.

Choć większość ludzi na świecie używała tego sformułowania zdecydowanie w formie żartu, ona mówiła śmiertelnie poważnie, co dało się wyczytać z jej twarzy.

Twarzy, z której chwilę później odpłynął kolor. Zrobiła się blada jak kreda, pomimo widocznej opalenizny. Uniosła wzrok niemal natychmiast. Wrzuciła telefon do kieszeni, którą zapięła pewnym pociągnięciem suwaka i rozejrzała się dookoła siebie, zaciskając dłonie w pięści.

- Wyłaź! - wrzasnęła zdeterminowana.

- Na twoje życzenie, Agnes Grant.

Przymknęła powieki. Pozbawiona wzroku potrafiła wyostrzać wszystkie inne zmysły. Nasłuchiwała, skąd pochodzi głos i odliczała w głowie do pierwszego ataku. W pobliżu nie słyszała nikogo poza osobą, z którą znajdowała się na środku ścieżki.

- Nie pień się - sarknął mężczyzna, który wypełzł niczym obślizgły wąż zza jej pleców.

Uskoczyła w odwrotnym kierunku. Dzielił ich niewielki dystans, ale wciąż bezpieczny.

- Dlaczego od razu wychodzisz z założenia, że będziemy się bić? - parsknął.

Wywróciła oczami na znak dezaprobaty. Skrzyżowała szczupłe, ale solidnie umięśnione przedramiona na sterczących piersiach i wróciła wzrokiem do rozmówcy.

Wraz z ujrzeniem jego twarzy wróciły do niej wszystkie wspomnienia i choć na zewnątrz pozostawała niewzruszona, to jej serce wprost wyrywało się do szaleńczej ucieczki z klatki piersiowej.

Nathaniel Denver, który przybrał sobie pseudonim ,,Wąż'' stał naprzeciw niej i jak zwykle wyglądał nienagannie. Biały t-shirt opinał jego szerokie, umięśnione ramiona, które trzymał swobodnie opuszczone wzdłuż tułowia. Spojrzała mu prosto w oczy. Odnalazła to, co zwykle - morderczą żądzę zwycięstwa, brak empatii i błysk okrucieństwa, które odbijały się w czarnych tęczówkach. Przełknęła ślinę, zdając sobie sprawę z tego, jakim potworem musiała być jeszcze niespełna dwa lata temu. Tylko potwory mogły pokochać potwora.

- Daruj sobie - sarknęła, nie okazując strachu. - Czego ode mnie chcesz, Nate? - mruknęła niezadowolona z tej konwersacji.

- Pytasz poważnie? - parsknął prześmiewczo.

- A wyglądam, jakbym żartowała? - odbiła piłeczkę kamiennym głosem, który w niejednym wzbudzał respekt.

Zasadniczo jej lodowaty ton głosu budził respekt u wszystkich. Wszystkich z wyjątkiem Nathaniela Feliksa Denver'a, który znał wszystkie jej słabe punkty.

- Nie - zaprzeczył znudzony, żywo gestykulując rękoma. - Za to wyglądasz całkiem śmiesznie spocona jak szczur, który wypełzł z kanałów weneckich - skomentował nieprzyjemnie.

Jej spojrzenie wręcz mimowolnie powędrowało ku nieboskłonowi. Błękit nieprzysłonięty nawet najmniejszymi chmurami był naprawdę kojący, choć wiedziała, że wizycie ,,Węża'' towarzyszyły raczej burzowe chmury.

- Nie osiadam na laurach, jak niektórzy - wycedziła przez zaciśnięte zęby.

Tym komentarzem chciała urazić ego mężczyzny, który od kilku lat nie trenował czynnie. Był dobrym kompanem treningów a nawet nauczycielem, ale o stratach w zawodach mógł jedynie pomarzyć, odkąd złamał kość udową w trzech miejscach.

- Brudna zagrywka - splunął na ziemię. Znacznie zmniejszył odległość, która dzieliła ich ciała. Agnes słuszne odebrała to jako sygnał ostrzegawczy i przygotowała się do walki. - Ale nie dziwię się - sarknął. - Tylko ktoś splamiony zdradą może posuwać się do personalnych ataków - mruknął.

- Nie zdradziłam was - zaprzeczyła stanowczo. - Po prostu odeszłam - skomentowała.

Agnes Grant - szanowana doradczyni prawa, kobieta sukcesu, pnąca się kolejnymi szczeblami sportowej sławy w różnych dziedzinach była też kimś, kogo nie chcieli znać jej bliscy. Bliscy, którzy nie wiedzieli, że jej idealna osoba była zawodniczką nielegalnych bokserskich walk w klatkach. Świat nie wiedział, że na swoich rękach nosiła hektolitry krwi. Kryła w cieniu liczbę osób, które pozbawiła sprawności fizycznej do końca życia i to jedno nazwisko z powodu którego postanowiła zrezygnować i uciec.

Jason White. Tak nazywał się nastolatek, którego nie połamała. Nie zrobiła mu krzywdy jak każdemu innemu. Nie podała mu ręki po wykańczającej, bolesnej walce. Tak nazywał się nastolatek, którego krzyk budził ją nocami od dwóch lat. Chłopak, którego zabiła, niefortunnie trafiając prosto w jego kark, który złamał się, pozbawiając go ostatniego tchu.

- Stchórzyłaś - splunął na ziemię.

- Bo nie chcę być płatną morderczynią, jak wy wszyscy? - wydusiła z siebie.

Przed oczami nie miała już Nathaniela. Jedyne, co widziała, to martwe oczy chłopaka, który bezwładnie opadł na zalaną krwią matę bokserską, kiedy jej przełożeni wiwatowali. Opijali jej sukces a ona nie potrafiła spojrzeć na siebie w lustro. Niczym Lady Makbet tygodniami umywała ręce pod hektolitrami lodowatej wody, bo pomimo upływu czasu widziała na nich jego miedzianą krew.

- Doskonale wiedziałaś, że takie sytuacje się zdarzają - sarknął. - Wszyscy cię szukają i prędzej czy później cię dopadną - ostrzegł. - Miałaś wobec nich umowę, przez dziesięć lat miałaś zarabiać na ich walkach a uciekłaś jak dziecko.

- A więc przyszedłeś tutaj, bo się o mnie martwisz? - parsknęła. - Jednak masz jakieś ludzkie odruchy?

- Nie żartuj, kurwa, ze mnie - wycedził, boleśnie łapiąc ją za nadgarstek.

Sprawnie wyswobodziła się z jego nieprzyjemnego ucisku i odsunęła się o kilka kroków wlepiając w ciemnowłosego mężczyznę wściekłe spojrzenie. Zirytowane iskierki tańczyły w jej oczach, a to nie wróżyło niczego dobrego.

- Sama wrócisz i nie poniesiesz konsekwencji, albo cię wydam - zastrzegł.

- Co tu robisz?!

- Tak się składa, że miałem tutaj sprawę do załatwienia - mruknął. - Kilka walk organizujemy w tej zapyziałej dziurze - przyznał z dumą. - Całkowitym przypadkiem usłyszałem, że ten zasyfiony ośrodek jeździecki ma nową zawodniczkę nazwiskiem Grant. Kolejnym razem nie łam moim kumplom nosa, to się nie dowiem - zaśmiał się gorzko, wyrzucając ręce przed siebie.

Zacisnęła zęby z całej siły. Czuła jak pomiędzy jej brwiami powstaje zmarszczka irytacji. Cholerny mały podrywacz przysporzył jej więcej problemów niż sądziła. Uderzyła dłonią o dłoń.

- Przykro mi - wychrypiała groźnie. - Ale nie wracam - dodała stanowczo.

Nathaniel przypuścił atak, tak jak podejrzewała. Jeszcze kiedy byli w związku często wykorzystywał kłótnię jako pretekst do bójki. Odmowa w tym przypadku - gdy wiedziała, że był bezwzględnie wierny przełożonym jednego z nielegalnych stowarzyszeń bokserskich - była właśnie takim pretekstem.

Zacisnął pięść w ułamku sekundy, próbując wymierzyć cios w jej brzuch. Znał jej wady i słabe punkty, ale ona nie pozostawała mu dłużna. Lata wspólnych treningów sprawiły, że potrafiła przewidzieć każdy jego krok. Odchyliła się w bok. Sprawnie zablokowała uderzenie własną ręką. Z wręcz chorą satysfakcją oplotła palcami jego szczupły nadgarstek, na którym spoczywała metalowa bransoletka i tym samym założyła popularną dźwignię. Przechyliła jego tułów do przodu. Był pod jej kontrolą.

- Spójrz, jaki potrafisz być potulny, Nate - wyszeptała karcąco prosto do jego ucha. - Nie przemyślałeś tego mój drogi - skomentowała. - Owszem, znasz moje słabości, ale to ty przestałeś się rozwijać - sarknęła. - Pamiętaj o tym, kiedy kolejnym razem będziesz próbował mi grozić i trzymaj usta na kłódkę, bo oboje wiemy, że nie chcesz, żebym to ja je zasznurowała - wycedziła pełna satysfakcji ze sprawiania mu bólu wymieszanego ze wstydem.

Obłudna część jej doszła do głosu w swojej pełnej postaci. Czuła jak serce uderza o jej żebra pobudzane jej ukochanym narkotykiem. Na wieki mogłaby przyjmować adrenalinę.

- Suka - wysapał.

- A teraz grzecznie stąd odejdziesz, zrozumiano? - spytała złowrogo, szarpiąc za jego ciało z olbrzymią siłą. Jęknął, gdy jego ręka wygięła się pod nienaturalnym kątem.

- Jasne - wychrypiał zmęczony.

- A to na pożegnanie - wyszeptała mu przesłodzonym głosem do ucha.

Za sobą zostawiła jedynie przeraźliwy, rozdzierający krzyk. Włożyła słuchawki w uszy, by zagłuszyć wyrzuty sumienia.

- - -

Jezus zajarałam się pisaniem tego XD Pisanie o powerful kobietach jest cudowne XD Ale spokojnie, dam Wam też trochę romansidła i wzruszenia, bo nie byłabym sobą x 


Imię Nathaniel to eksperyment społeczny. Za rok tu wejdę zobaczyć, ile fanek Hell się doczepi i zrobię statystyki. 

A tak poważnie, to mega Was kocham jeszcze raz i dawajcie czadu w komentarzach, na Instagramie i pod #agneswattpad.

Buziole,

Mal x. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top