Rozdział 9


Miejsce w którym się znajdowałam było jak z bajki. Ściany były pokryte mozaikami, wszędzie były różnego rodzaju i stylu obrazy. Widziałam złote ozdoby, pewnie warte niż cały mój życiowy dobytek. Pomieszczenie było ogromne na planie koła. To chyba była jakaś biblioteka. Uderzył mnie ogrom starych woluminiów na półkach. Spojrzałam w górę. Właściwie to nie było sufitu. Przez szyby dostrzegłam, że jest gwieździsta noc. A przecież jak byłam w Instytucie było południe.

Kurde ile ich jest, pomyślałam zachwycona.

Jednak szybko się otrząsnęłam przypominając sobie, że nie jestem tutaj sama.

Facet za biurkiem nie odrywał ode mnie wzroku. Był chudy, wysuszony, ale to jego oczy zwracały najbardziej uwagę. Jasne, błękitne i od razu mówiły że ich właściciel jest diabelnie inteligentny.

— Czy Instytut sam cię tu skierował?

Powstrzymując jęk wstałam powoli, zastanawiając się czy nic sobie nie złamałam. Kiedy już stałam podtrzymałam jego ciężki wzrok. Patrzył na mnie z czystą fascynacją.

— Z reguły wie gdzie mnie wyrzucać, ale lubi też mi robić na złość. Więc naprawdę nie wiem co tu robię. — Czułam potrzebę obrony. Naprawdę nie chciałam wyskakiwać komuś we własnym domu. To podchodziło przecież pod włamanie.

— Na złość ci robi, mówisz ?— szepnął przekrzywiając lekko głowę. — Mówisz tak jakby Instytut miał duszę.

Zacisnęłam mocniej szczęka. Dlaczego wszyscy to negują i patrzą na mnie jak na idiotkę? Skąd ja mam wiedzieć co jest powszechne w tym świecie?

— Bo taki się wydaję, okej! — wybuchłam podnosząc ręce do góry. — Czy to aż takie nienormalne? Skąd mam wiedzieć co w tym świecie jest oczywiste, a co nie?

Tupnęłam nogą i odwróciłam się w stronę drzwi z których wyskoczyłam. Okazało się, że wypadłam z szafy. Z szafy, która miała w sobie jeszcze więcej książek.

Sapnęłam z frustracji. Och teraz postanowił mnie stąd nie wypuszczać?

— Instytut chyba chcę żebyśmy porozmawiali.

Spojrzałam przez ramie na siwego faceta. Mógł być po pięćdziesiątce i pomijając, niezdrową sylwetkę, całkiem dobrze wyglądał na swój wiek. Mógł być nawet z rocznika mojego dziadka.

Nie przekonało mnie to. Nadal stałam w tym samym miejscu i nieufnie się w niego wgapiałam.

— Usiądź, dziecko. — Wskazał na pięknie ozdobione krzesło obok jego biurka. — Mówiłaś, że nie wiesz co jest normalne w ty nowym dla ciebie świecie. Może właśnie dlatego tu się znalazłaś? Żeby dostać ode mnie odpowiedzi na nurtujące cię pytania.

— Kim pan w ogóle jest?

Uśmiechnął się. Lekko, z rozczuleniem.

— Nazywam się Nikolas, dziecko — powiedział łagodnie. — Tak jak ty jestem człowiekiem.

Zaskoczyła mnie ta informacja. Z tego co zdążyłam się dowiedzieć niewiele ludzi zna ten świat. Czując ogromną niechęć ruszyłem w końcu z miejsca i usiadłam naprzeciwko mężczyzny.

— Jeśli jest pan człowiekiem to skąd pan zna ten świat?

— Żyje na tej ziemi wiele lat by być blisko prawdy, dziecko — szepnął z sentymentem patrząc w okno. Również tam spojrzałam. Przepiękny ogród. — Poza tym,  jestem alchemikiem, a moją żoną jest czarownicą.

Z zainteresowaniem się mu przyjrzałam. Słyszałam, że bardzo ciężko dostać pozwolenie na małżeństwo z człowiekiem. Ten cały wydział od małżeństw mieszanych jest bardzo rasistowski jeśli chodzi o ludzi.

— Alchemia? To te kamienie filozoficzne i złoto z niczego?

Z zażenowaniem patrzałam jak uśmiecha się melancholijnie i patrzy na mnie jak na małego dzieciaka, który powiedział coś słodkiego.

— Tak coś podobnego. Jak ci na imię, dziecko?

Wyprostowałam się sztywno.

— Dyrektor i ten cały Mob zabronili mi się przedstawiać.

— To zrozumiałe — pokiwał głową. — Nie chcą byś była częścią ich świata. Jednakże, moja droga. Ja nie należę do Instytutu, a chciałbym poznać imię mojej rozmówczyni.

Zawahałam się. Ale ostatecznie się poddałam. W końcu sam mi się przedstawił.

— Alicja. Nazywam się Alicja.

Uśmiechał się miło i pokiwał głową jakby kodował tą informację.

— Alice — powiedział sam do siebie.

Zaskoczyło mnie, że wymówił moje imię z silnym francuskim akcentem. Nagle zrozumiałam, że on nie jest Polakiem. I mimo perfekcyjnej polszczyzny słyszę obcy akcent.

— Wiesz, że jesteś wyjątkowa?

Zmieszałam się. Czy to był komplement? Jeśli tak to trochę żenujący.

— Przepraszam?

— Jesteś pierwszym człowiekiem, którego Instytut zaakceptował, wpuścił i najwyraźniej polubił. Zdołałem dostrzec co się stało. Czy gonił cię wampir?

— Tak — przyznałam patrząc na swoją zdartą dłoń. — Bardzo mnie nie lubią w tym całym Instytucie.

— Boją się. — Zaskoczyło mnie to stwierdzenie. Podawał mi jakąś kryształową fiolkę. Nie za bardzo wiedząc co z tym fantem zrobić, odebrałam ją. — My ludzie jesteśmy dla nich abstrakcją. Nie rozumieją nas. Musisz też zrozumieć, że nasz gatunek zrobił paranormalnym dużo szkody. Większość nie chce mieć z nami nic do czynienia. Poza tym, Alice — spojrzał na mnie poważnie — nas bardzo łatwo można skrzywdzić. Nasze istnienie jest o wiele krótsze i kruchsze niż ich.

Ten wredny elf wcale nie wyglądał by się przejmował, że mogę skręcić sobie kark spadając ze schodów. Jestem pewna, że nawet by się ucieszył z braku mojej dalszej egzystencji obok niego.

— To maść — wskazał na fiolkę, widząc jak się nią bezmyślnie bawię. — Wetrzyj w ranę, prawie natychmiast się zagoi.

— Dzięki — mruknęłam odkręcając podarek. — Skąd pomysł, że jestem wyjątkowa?

— Instytut jest magiczny. To on decyduje kto w nim obejmuje stanowiska i kogo wpuszcza.

— Czyli jest myślący.

— Cóż... aż do teraz wszyscy byli przekonani, że został tylko zaczarowany potężnym zaklęciem przez swojego pierwotnego właściciela.

— Instytut miał właściciela?

Miał racja. Z uwagą obserwowałam jak rana mi się błyskawicznie goi. Do tego maść mięknie pachniała ziołami.

— Tak. Mistrza Twardowskiego.

Zagryzłam wargę. Powiedział to takim tonem jakby to było takie oczywiste.

— Powinnam go znać ? — zapytałam nieśmiało.

Uśmiechnął się do mnie z anielską cierpliwością i wstał. Był niższy niż oczekiwałam. Wrócił do mnie po dłuższej chwili grzebania na półkach z książką w skórzanej oprawie.

— Baśnie i legendy o Panu Twardowskim?

— Był szlachetnie urodzonym pół czarodziejem, pół człowiekiem. Zawarł pakt z diabłem, ale reszty przeczytasz w książce. Był wybitny. Tuż przed swoim zniknięciem, zaczarował i ofiarował swój pałac dla społeczeństwa paranormalnych. Zamieniono go na Instytut. Pierwotnie chronił swoich i zwalczał inkwizycję.

Słuchałam każdego jego słowa. To było fascynujące. I takie obce zarazem.

— I nigdy nie wpuścił człowieka?

— Nigdy. Nawet gdy ja starałem się o rozmowę z dyrektorem Instytutu; ten musiał przychodzić do mnie. Jedynymi ludźmi, którzy niechętnie są wpuszczani to Gołębie.

— Dlaczego?

— Dla rozmów i zachowania równowagi. Czasem dochodzi do współpracy. Ale z reguły dochodzi tylko do dyskusji i wymiany informacji.

Zmarszczyłam brwi. Kompletnie zdezorientowana.

— Nie rozumiem dlaczego dla mnie zrobił wyjątek.

Mimo sprawy, którą prowadziłam. Nie rozumiałam sytuacji. Owszem było do dla mnie ważne i byłam niebywale wdzięczna, że mam jakieś oparcie i coś się dzieje. Ale niczym sobie na to nie zasłużyłam.

— I to jest największa tajemnica. — Wzruszył ramionami.

Dużo mi to mówi, pomyślałam z ironią.

Wyczuwając szanse na dowiedzenie się na czym stoję pociągnęłam go za język. Był chętnym rozmówcą. Wręcz czuł się dumny, że to on może mi wyłożyć teorie tego świata.

Postanowiłam wypytać go o wszystkie poznane mi gatunki znajomych z pracy, jakich poznałam. Najdłużej rozwodził się nad czarownicami. Z rozbawieniem słuchałam jak żali się, że przez busz włosów w całym domu znajduje kłęby kręconych rudych włosów. Szczerze się dziwi, że jego żona nie jest jeszcze łysa.

— Czyli Dorian — zaczęłam popijając herbatkę, którą przyniósł nam jego lokaj. Dość sztywny koleś. — Może zmienić w teorii formę?

— Tak, ale od wieków tego nie robił.

— Czemu?

— Nikt nie wie.

— Wygląda wtedy jak Tabaluga?

Okazało się, że mój rozmówca niema bladego pojęcia o czym mówię, więc z czerwoną twarzą niemrawo zaczęłam mu tłumaczyć, kim jest ta postać z bajek mojego dzieciństwa.

— Smoki żyją w stadzie czy są bardziej samotnikami? Wydaje mi się że Dorian należy do tej drugiej opcji.

— Zgadza się. Ale rozmowa o smokach,  ich naturze i historii to temat na inną, dłuższą rozmowę, moja droga.

Nie dyskutowałam. Ja z chęcią przyjęłam jego zaproszenie, a on był pewny, że Instytut pozwoli nam się jeszcze spotkać.

Nie poznałam jego żony, ale za to dostała jeszcze trzy książki edukacyjne. Zamierzałam wszystko przeczytać. Nie chciałam by cokolwiek złego znów mnie zaskoczyło.

— A o włosy nie musisz się martwić, moja droga. — Zaskoczona zatrzymałam się w pół kroku w drodze do szafy, z której wyskoczyłam.

— Jakie włosy? — zapytałam głupio.

Uśmiechnął się rozbawiony.

— Twoje włosy. — Z przerażeniem chwyciłam swój warkocz. Miałam białe włosy! — To przez eliksir,  który wylałaś. Zaklęcie wybielające powinno trwać tylko dobę.

Roztrzęsiona wróciłam do domu. Instytut w końcu postanowił się nade mną zlitować i pozwolił mi iść do siebie. Musiałam najpierw wyskoczyć do Instytutu i czekać aż drzwi się zamkną i zobaczę przed sobą własne mieszkanie.

Po kilku godzinach rozmowy było mi dziwnie kiedy otoczyła mnie cisza, najpierw w pustym Instytucie, a następnie w moim mieszkaniu.

Zamknęłam za sobą drzwi i natychmiast padłam na ziemie. Oparłam się o swoje drzwi wyjściowe, a książki odrzuciłam na bok. Czułam się dziwnie zdrętwiała. Zrobiło mi się słabo.

Mimo że byłam przestraszona i cała rzeczywistość, w której się znalazłam mnie przerastała, wiedziałam, że jutro tam wrócę. Musiałam. Dla Adama.

Wzięłam kilka głębszych wdechów. Wmawiając sobie, że jestem odważna. Wcale nie jestem bezbronna.

I kiedy byłam bliska płaczu. Coś miauknęło. Podskoczyłam i poderwałam głowę.

Wprost we mnie były wpatrzone szare kocie oczy.

Uśmiechnęłam się bliska wzruszenia. Wrócił. W końcu. Po takim czasie, w końcu wrócił do domu.  

— Heniek! — krzyknęłam i natychmiast chwyciłam go w ramiona.

Bezdusznie go wycałowałam i wytarmosiłam. Był trochę wilgotny, ale nie miał pcheł, kleszczy czy innych świństw, które mogłam oczekiwać po takiej długiej nieobecności.

Mruczał tylko z przyjemności kiedy go całowałam po uszkach. Chyba też się za mną stęsknił skoro najpierw nie upominał się o żarcie. Zazwyczaj najpierw chciał jedzenie, a później pozwalał mi się tarmosić.

Ale to była chyba nasza najdłuższa rozłąka.

— Jezus Maria! Heniek! Tak się martwiłam. Mój kochany kotek. Na pewno jesteś głodny. Zaraz zrobię ci ulubioną wątróbkę...

Urwałam swój lament kiedy ktoś zawalił w drzwi.

Podskoczyłam, ale natychmiast się skrzywiłam i nadal trzymając kota przy piersiach otworzyłam drzwi.

Za nimi stał czarnowłosy ponurak, który wyglądał jak rasowy pracownik zakładu pogrzebowego. Miał falowane czarne włosy i stalowe  zirytowane oczy.

Był chuderlawy, wysoki i wiecznie na mnie wściekły. Wprowadziliśmy się do równoległych do siebie mieszkań jednocześnie i od pierwszych dni się znienawidziliśmy. Co ciekawe jak jeszcze mieszkałam razem z Adamem to on łagodził między nami spory. Ale od kiedy zamieszkał ze swoją narzeczoną. Na porządku dziennym było pukanie w ściany czy kradnięcie sobie nawzajem wycieraczek.

Co poradzę, że za dnia jestem głośno, kiedy on śpi, a on głośno w nocy kiedy to ja śpię. Mieliśmy inne zegary biologiczne.

Zmierzyłam go zirytowanym spojrzenie. Może jest wampirem?

— Czy ty możesz raz!... Co ty do diabła zrobiłaś z włosami?

Przypomniałam sobie jak wyglądam i mimo zmieszania jakie poczułam, wyprostowałam się hardo.

— Osiwiałam przez twoją brzydotę.   

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top