Rozdział 6


To nie był kościół. To była bazylika. Albo katedra. W każdym razie był to ogromny i stary budynek.

— Nie wiem czy to dobry pomysł, żeby ci ze sobą brał.

—  To świetny pomysł. Jak coś mnie zje, to przynajmniej będziecie mieli ode mnie spokój.

Kompletnie nie podzielałam jego obaw. Szłam przodem pewnym krokiem. Byłam niezwykle ciekawa, całego tego świta. Żyje ponad dwadzieścia lat na tym świecie, a nie miałam pojęcia o takich cudach.

Poza tym, potrzebowałam się wyżyć. A głupie zombiaki nadawały się do tego idealnie. Wiedziałam, że może jestem naiwna albo głupia w oczach innych. Ale nie bałam się. Chciałam wiedzieć o tym świecie jak najwięcej. W końcu w nim był morderca Adama.

— Mam wrażenie, że niczego się nie boisz. A to nienaturalne. Zwłaszcza u ludzi.

— Oczywiście, że się czegoś boje. Jak każdy.

Wzruszyłam niedbale ramionami wchodząc do środka. Było tu jeszcze zimniej niż na zewnątrz, a nasze kroki odpijały się głośnym echem.

— Gdzie idziemy?

-—Do podziemi. O tej porze roku robi się odwilż i trupy mają lepsze możliwości ruchu. Wiele z nich chce wyjść na powierzchnie. Trzeba nimi trochę potrząsnąć by wiedziały, że nie wyjdą.

— Czyli mamy im skopać gnijące tyłki?

— Idealnie to ujęłaś — roześmiał się.

Jego głośny rechot odbił się echem po kaplicy, a ja zaniepokoiłam się, że zaraz wyskoczy jakiś ksiądz albo zakonnica i nas wygoni. Jednak tak się nie stało.

— Nie słyszą nas? — zapytałam kiedy usłyszałam szelest na chórze. Nawet czarna sutanna mi mignęła przed oczami.

— Nie. Instytut zadbał o to by ludzie nas nie widzieli.

Spojrzałam na niego. Dla niego było to takie oczywiste. Zmarszczyłam nos.

— Ale ja was wczoraj widziałam.

— No właśnie. — Założył sobie ręce za głowę i zmierzył mnie ciekawym wzrokiem. — Pytanie dlaczego? Nie tylko Instytut pozwolił ci nas zobaczyć, ale i cię wpuścił. Nie jesteś nawet świadoma jaki to ewenement.

Wzruszyłam ramionami i trochę przyspieszając kroku, bo w przeciwieństwie do mnie miał długie nogi. Miał rację nie zdawałam sobie sprawę z powagi sytuacji.

— Miłość od pierwszego wejrzenia?

Znów się roześmiał i szturchnął mnie przyjacielsko. Pewnie dla niego był to delikatny pstryczek, ale ja prawie wyrżnęłam twarzą o ziemię.

— Uwielbiam cię, Człeczyno. Masz czadowe...

Nie dowiedziałam się co mam czadowe, bo przerwał przez ciężkie kroki. A raczej głośny bieg w naszą stronę.

Odwróciliśmy się równo i dostrzegliśmy pędzącego w naszą stronę inspektora. Wyglądał jak byk pędzący prosto na mnie.

Był wściekły, prawie że w furii.

Podskoczyłam w miejscy jak przestraszony króliczek. Nie zdążyłam nawet odwrócić się do ucieczkę kiedy mnie dopadł i przerzucił sobie przez ramię.

Pisnęłam przeraźliwie i w tym momencie ucieszyłam się, że nikt tego nie słyszy oprócz dwóch gości z Instytutu. Brzmiałam jak zarzynane zwierzę.

— Rany, umiesz go wkurzyć.

Usłyszałam gdzieś z boku Maksa.

Znów zaczęłam wyginać się jak węgorz na jego ramieniu. Kopnęłam go nawet w brzuch, ale nie zrobił to na nim większego wrażenia.

— Powinieneś... — zaczął syczeć wściekły. Nie mógł złapać tchu i to wcale nie ze zmęczenia, ale z wściekłości. — Jak śmiałeś zabrać ze sobą człowieka.

— No... Sama chciała....

— Hej! — krzyknęłam na niego znów wychylając głowę spod jego ramienia by na niego spojrzeć. - Nie oskarżaj wilkołaka. Sama chciałam. Nie moja wina, że jesteś słabym towarzystwem w biurze. Nudziłam się!

Jego oczy błyszczały, a na twarzy zauważyłam czarne łuski. O kurde, zmieni się w smoka? Poczułam jak cała moja pewność siebie ulatuje. Ale nie mogłam mu dać wygrać.

— Chce się na coś przydać i pomóc! Co w tym złego?

— Ty ? — wytknął z kpiną. — Jesteś słabym człowiekiem. Wystarczy cię popchnąć, a możesz stracić życie.

— To może wrzuć mnie do klatki i obłóż wszystko poduszkami żeby przypadkiem się nie uderzyła i nie umarła w cierpieniach przez siniak.

— W tym tkwi w was problem, ludzie. Myślicie, że jesteście niepokonani, wręcz nieśmiertelni, a w rzeczywistości jesteście najsłabsi...

No dobra wkurzyłam się. Przerzuciłam cały tułów na do przodu tak, że zrobiłam fikołka na jego ramieniu i z głośnym hukiem postawiłam stopy na posadzce kościoła. Szybko przytrzymując się jego ramienia stanęłam na równe nogi. Nie pokazując, że prawie upadłam na plecy.

— Posłuchaj... — zaczęłam wściekła, ale mi przerwał.

— Nie, to ty posłuchaj, dzieciaku — wysyczał grożąc mi swoim ogromnym palcem tuż przy nosem. — Jesteś tylko tymczasową asystentką przy sprawie. Więc praca innych...

— Proszę... — Zrobiłam oczy kotka, które zawsze działają na facetów. A w każdym razie na ojca i Adama. Czasem na komendanta działa.

Nie miałam nic do stracenia. Zrobiłam ze wszystkich sił najsmutniejszą i najbardziej niewinną minkę na jaką mnie było stać.

— To na mnie nie działa — wysyczał prostując się jak struna. Wydawał się jeszcze większy.

Postarałam się nawet o fałszywe łzy. A nawet pociągnęłam płaczliwie nosem.

Z satysfakcją zobaczyłam, że złapałam go spojrzeniem i utrzymuje kontakt wzrokowy. Już go prawie miałam w garści. Błyszczące łuski powoli znikały, a oczy już nie wyglądały jak u rozjuszonego byka.

O rany, chyba na niego podziałało.

— Czym niby zamierzasz walczyć? Położysz ich na łopatki tym swoim płaczliwym wzrokiem?

Rozejrzałam się zdesperowana.

 — Świecznikiem... — Nagle w dłoni wylądował jakiś srebrny mały przedmiot. — Długopisem.

Mimo że powiedziałam to z pewnością siebie spojrzałam zaniepokojona na Maksa, który pękał ze śmiechu. To on włożył mi ten drobny gnat wielkości długopisu.

— Długopisem?

Nacisnął jakiś mały przycisk z boku zimnego metalowego przedmiotu, a w mojej dłoni przedmiot podskoczył, delikatnie się rozgrzał i wydłużył.

— To kij Bo, pierwotnie robiony z drewna lub bambusa. Ty masz metalowy.

— Czad. — Przyjrzałam się mu. Był całkiem lekki. — Idziemy zabić zombiaki, drugi raz?

Usłyszałam długie westchnienie. Olbrzym wyglądał na zmęczony moją osobą. Przetarł sobie twarz i przyjrzał mi się, jakby oceniał na ile jestem w stanie się obronić.

— Robisz co ci każę, kurduplu — syknął i chwycił mnie za ramię. — Jak choć włos z głowy ci spadnie dyrektor nie da mi żyć. Składowski — syknął w jego stronę ciągnąć mnie w kierunku wejścia do podziemi. — Ty też ją pilnuj. Nie myśl, że cię to nie dotyczy.

— Oczywiście szefie...

Ominęliśmy bogato zdobiony ołtarz. Maks odsunął stary perski dywan, a moim oczom ukazała się klapa do piwnicy. Nie była zabezpieczona jakoś specjalnie. Maks chwycił za kołatkę i pociągnął klapę do góry. Coś syknęło, a do moich nozdrzy od razu doszedł zapach stęchlizny. Skrzywiłam się, ale swoje komentarze pozostawiłam dla siebie. Jeszcze Pan Straszny by się rozmyślił.

Wilkołak używając starej drabiny zszedł pierwszy, smok zaraz po nim, a ja jako ostatnia. Złożyłam ten śmieszny kij i zaczęłam powoli schodzić. Im niżej byłam - tym ciemniej było.

Kiedy byłam już bliska końca drabiny. Zostałam schwytana w pół i postawiona przed zniecierpliwionym inspektorem.

— Macie jakieś pochodnie, czy coś. Strasznie tu ciemno.

— Och... No tak.

— Co no tak?

— Na górę. — Znów zostałam chwycona brutalnie przez olbrzyma.

Będąc jeszcze bardziej uparta i wkurzająca chwyciłam się za drabinę.

— Nie mówicie, że oboje widzicie w ciemności — jęknęłam wiercąc się na jego ramieniu. — Puszczaj mnie. Poradzę sobie.

Zanim mi pocisnął swoim zgorzkniałym tonem wyciągnęłam klucze z tylnej kieszeni spodni i włączyłam małą latarkę.

— AHA !

A wszyscy zawsze nabijali się, że ją przy sobie noszę.

— Wybitnie — podsumował inspektor, ale co zaskakujące mnie postawił.

Chyba postanowił mi dać szanse wykazania się. Dumna z obrotu spraw na moją korzyść pomaszerowałam przodem.

Nie szliśmy długo by zobaczyć szurające po posadzce zombi. Nie były takie jakie sobie wyobraziłam. Nie było żadnego wystające mózgu czy wystającego oka. To były wysuszone czarne sylwetki ludzkie, które chodziły i obijały się o siebie bezmyślnie.

— Wyglądają na słabych zawodników — mruknęłam sama do siebie.

W momencie kiedy to powiedziałam coś chwyciło mnie za ramie. Odwróciłam się w tą stronę wrzeszcząc ze strachu. Okazało się, że w ścianie była wydrążona dziura w której leżał zombiak.

Zareagowałam instynktownie. Nacisnęłam guziczek mojej nowej broni. Wystrzeliła prosto w głowę umarlaka .Niezdarnie chciałam wyjąć kij z jego czaszki, ale urwałam całą głowię od tułowia.

— Ble...

Przynajmniej przestał się poruszać.

— Twoja odwaga mnie powala.

Prychnęłam mu w odpowiedzi. Ale rzeczywiście było to trochę żenujące. Przynajmniej Maks się świetnie bawił.

Zombi nie były jakimś wymagającym przeciwnikiem. Zwłaszcza, że pan inspektor sztywny cały czas trzymał się moich pleców i osłaniał mi tyły. Jakby nie wierzył, że sobie poradzę.

Wystarczyło walić w głowę. Czułam się jak w jakieś grze komputerowej. Wszyscy ci umarli mieli na tyle kruche kości, że wystarczyło takie moje jedno uderzenie. A co dopiero pana Doriana. Facet miał tyle siły, że jednym uderzeniem powalał z ośmiu takich zombi, a oni łamali sobie wszystkie kończyny. Ale wilkołak nie był lepszy. Też musiał mieć ogromną siłę w sobie.

No tak, powiedziałam sobie kopiąc jednego w brzuch, tak to jest jak chcę rywalizować sobie z nadnaturalnymi istotami.

— Z niezwykłą klasą, kurduplu.

Skomentował jak prawie upadłam natyłek kiedy odchylałam się do wysuszonej ręki jednego z zombi.

Niestety nie mogłam mu się odgryźć ,bo miałam w ustach latarkę.

Zamachnęłam się z całej siły i jednym machnięciem pozbawiłam głowy dwóch umarlaków.

Posłałam mu dumne z siebie spojrzenie. Chciał przewrócić oczami, ale wtedy, przez jego twarz przeszło zaniepokojenie i jednym ruchem przyciągnął mnie do siebie i podniósł.

Latarka upadła mi na ziemię, ale światło z niej zostało skierowane na całą masę martwych ciał, które spadły nie wiadomo skąd. Podejrzewałam, że u góry musiała być większa dziura gdzie było więcej ciał i wszystkie się stamtąd wytoczyły.

Uczepiłam się go jak koala. Miał na sobie tylko czarną koszulę, ale nawet przez nią czułam jak gorącą miał skórę. Jak nic jego temperatura ciała przekraczała czterdzieści stopni.

— Widzisz to co ja? — zapytał. Byłam pewna, że nie mówił do mnie. Gdyż nic niezwykłego nie dostrzegałam w świetle latarki.

— Tak.

— Co takiego? — Nie byłabym sobą gdybym nie zapytała.

Czułam jak inspektor przekręca głowę i na mnie spogląda. Nadal mnie trzymając schylił się po moją małą latarkę i naświetlił kąt pomieszczenia.

Wciągnęłam gwałtowniej powietrze.

Przy brudnej od pleśni ścianie siedziała dziewczynka. Martwa dziewczynka. Miała na sobie niebieską sukienkę w kwiatki. Jej ciemne włosy zasłaniały jej twarz. Wyglądała jak połamana lalka.

— Wyczuwasz rasę?

Instynktownie wszystko zrozumiałam.

O Boże.

Maks nie odpowiedział od razu. Kopnął kilka zbliżających się do nas zombi i dopiero wtedy odpowiedział.

— Pól człowiek pół elfka. Cholera.

Inspektor przeklął w jakimś dziwnym języku. Byłam pewna, że było to przekleństwo.

— Boże — szepnęłam. Postanawiając być bardziej religijna z naszej trójki.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top