Rozdział 41


 Abraham nie odzywał się do mnie przez całą drogę powrotną. Miał kamienną minę, a ja nie wiedziałam co myśli o całej tej sytuacji. Wiedziałam, że nasza wyprawa nie wyszła tak jak powinna, ale przynajmniej efekty były takie jakie oczekiwaliśmy. To nic, że zrobiłam z siebie wariatkę i biegałam po Watykanie na boso. 

Mieliśmy niedługo lądować, a ja w nerwach zapięłam pas i zerknęłam spod rzęs na mężczyznę.

— Powiesz coś w końcu? Możesz nawet krzyczeć. — Nie wytrzymałam tej atmosfery i napięcia.

Spojrzał na mnie, jakby nie rozumiał o co chodzi i niespodziewanie szeroko się uśmiechał, w taki sam sposób, w jaki się uśmiechał gdy ukradł mi klucze do piwnicy, a ja naiwna szukałam ich po całej klatce schodowej.

— Nie wierze, że zaprzyjaźniłaś się z papieżem. — Pochylił się w moją stronę, a ja naburmuszyłam się przez jego zachowanie.

Ewidentnie go to bawiło.

— Angelo — poprawiłam go, zakładając ręce pod piersią. — Kazał się tak nazywać.

— Nie wierzę — roześmiał się i mimo zapiętego pasa rozwalił się na siedzeniu przede mną.

— Cóż — zaczęłam, nadal się bocząc. — Wiedziałbyś to, gdybyś postanowił podejść i włączyć się do rozmowy.

— Wystarczyła mi rozmowa z wściekłymi gwardzistami. Jestem pewny, że jesteś na ich czarnej liście.

— Ty też. W końcu ja im tylko zwiałam, ty jednemu z nich podstawiłeś nogę.

Prychnęliśmy śmiechem w tym samym momencie. Jak się bliżej pozna Abrahama to nie jest takim dupkiem, jak się wydawał, gdy prowadziliśmy wojnę sąsiedzką.

— I co teraz? — zapytał mnie, kiedy pilot zapowiedział lądowanie.

— Ciebie zawiozą do domu, a ja będę się użerać z moim dziadkiem.

Zmrużył oczy.

— Możesz wracać ze mną — stwierdził podejrzliwie.

Pokręciłam głową. Szczerze powiedziawszy wolałabym zabunkrować się nawet w jego mieszkaniu niż zostać z dziadkiem dłużej niż to konieczne. Ale nie mogłam, obiecałam i musiałam dotrzymać swojego słowa.

— Nie mogę. Obiecałam mu towarzyszyć na bankiecie politycznym dziś wieczorem.

— Dlaczego?

Spojrzałam w okienko samolotu. Byliśmy już naprawdę nisko i lada chwila mieliśmy lądować.

Nie wiedziałam, jak mu to wytłumaczyć. Że jestem najbardziej zbuntowanym członkiem rodziny Ewangelia? Że oprócz mojego ojca, jako jedyna nie angażuje się w politykę? Że nie jestem lekarzem ani prawnikiem? Że mój dziadek do teraz tego nie zaakceptował i chce mnie wciągnąć w ten półświatek?

To było zbyt skomplikowane, by mu to wszystko wytłumaczyć.

— Bo chce mnie zgnoić — powiedziałam ostatecznie.

To też była prawda.

Wylądowaliśmy punktualnie, a na lądowisku już czekali na nas ochroniarze. Nigdy ich nie lubiłam. Byli sztywni i nijacy w swoich idealnych czarnych garniturach. Jako dziecko próbowałam robić im na złość, zwłaszcza ich przełożonemu Olafowi, który wyglądał jak żyrafa i robił wszystko co powiedział mój dziadek.

To właśnie on stał na czele kolumny z klatką, w której dostrzegłam niezadowolonego Heńka. Natychmiast się rozpromieniłam widząc jego parszywą mordkę. Cieszyłam się, że ubrałam adidasy, a nie obcasy do szerokich spodni i jasnej koszuli. Mogłem bez przeszkód zeskoczyć ze schodów i dobiec do niewzruszonego Olafa.

— Cześć grubasie, cześć — powiedziałam rozczulona, wyjmując go z metalowej klatki.

Miauknął z wyrzutem, a ja natychmiast zrozumiałam, że narzeka na to, że go zostawiłam w domu dziadka na te parę dni.

— Witaj z powrotem, panienką — powiedział ponuro, bez życia, jak to tylko on potrafi.

Wyszczerzyłam się do niego, przytulając swojego grubego kota.

— Cześć Olaf, wiedzę że jak zwykle pełen optymizmu i radości z życia — powiedziałam wesoło, klepiąc go w ramię. Był prawie tak wysoki jak Zaan.

Jak mogłam się spodziewać, nie zareagował na moje złośliwe uszczypnięcie. Kiwnął tylko głową.

— Widzę, że podróż się udała — powiedział tylko, gdy podszedł do nas Abraham.

Odpowiedziałam mu uśmiechem i pocałował Heńka w ucho, na co syknął niezadowolony. Nie lubił być całowany w to miejsce, wolał w czółko. Czasem zachowuje się jak rozkapryszone dziecko i to tylko moja wina, bo sama go tak wychowałam.

— Panie Kowalski, zostanie pan przewieziony bezpiecznie do domu. Czy życzy sobie pan mieć gdzieś jeszcze przystanek?

— Nie.

— W takim proszę za mną. A panienka proszę do limuzyny — wskazał gestem na innego ochroniarza, tak młodego i zdenerwowanego, że musiał być nowy, bo go nie kojarzyłam. — Proszę się trzymać blisko stażysty przechodząc przez lotnisko.

Nie miałam zamiaru tym razem robić im na złość i uciekać, co za dawnych lat uwielbiałam robić. Całą drogę przeszłam spokojnie, niosąc w ramionach Heńka. Nie tylko się za nim stęskniłam, ale potrzebowałam tego, by zakrył mój zapach. Nie chciałam w końcu mieć powtórki z centrum handlowym , kiedy z nikąd zaatakował nas wampir.

Mimo że nie czułam się zagrożona, odetchnęłam z ulgą, widząc limuzynę mojego dziadka. Wsiadłam do środka z pomocą młodego ochroniarza i natychmiast spojrzałam na postać, której się tu nie spodziewałam.

Mój dziadek siedział na siedzeniu naprzeciwko mnie i jak gdyby nic czytał jakieś dokumenty. Nawet na mnie nie spojrzał, kiedy wsiadłam.

Usadowiłam sobie kota na kolanach jak maskotkę i przytrzymując milczenie w samochodzie, skupiłam się na widoku zza oknem.

Nie było to napięte milczenie, między mną a dziadkiem często były takie ciszę, które wcale nie zwiastowały niczego złego.

— Alicjo... — zaczął po chwili, kiedy byliśmy już w centrum Warszawy.

— Tak? — zapytałam z ociągnięciem, zastanawiając się, co mogło go skłonić do rozpoczęcia rozmowy.

Mężczyzna odłożył teczkę z dokumentami i sięgnął po jeszcze inny plik kartek. W ogóle siedzenie obok niego było zawalone papierami rządowymi.

— Czy wokół ciebie dzieję się coś paranormalnego?

Spojrzałam na niego czujnie. Wyglądał jakby rzucił niedbale błahym tematem. Ale ja wiedziałam. Zerknął na mnie spokojnym spojrzeniem znad dokumentów. A ja czułam, że ten wszystko wiedzący parszywy polityk wie, że Instytut istnieje. Że wampiry, czarodzieje i elfy funkcjonują w naszej normalnej rzeczywistości.

— Tak, prawdopodobnie. — Również odpowiedziałam mu niedbale, jakby to był zwykły, normalny temat. Przed tym człowiekiem trzeba było grać. — Ile wiesz? — dopytałam nie mogąc się powstrzymać.

Chciałam wiedzieć co ten człowiek wie, bo być może pomoże mi więcej niż mogłabym pomyśleć.

— To nie moja broszka — odpowiedział ponuro, skupiając całą swoją uwagę na mnie. — Minister Obrony Narodowej się tym zajmuję. Będzie na bankiecie.

Nie mogłam powstrzymać szerokiego uśmiechu, rozumiejąc już wszystko. Dziadek specjalnie bierze mnie na bankiet, nie dlatego że chce żebym weszła do partii, ale żeby przedstawić mnie odpowiednim ludziom.

Zagryzłam mocno wargę. Nie mogłam sobie pozwolić jeszcze na dziecinną radość. Musiałam być poważna i profesjonalna.

— Dziadku? — zaczęłam po chwili, zbierając w sobie odwagę i odrzucając dumę.

— Tak? — zapytał, znów czytając papiery.

— Dziękuję — powiedziałam szczerze, lecz trochę za cicho.

Nie zareagował, jak każdy normalny dziadek. Nawet na mnie nie spojrzał, ale wiedziałam, że moje słowa go uderzyły i cieszyły. Nie często zdarzało nam się takie chwile.

— Tylko nie wysadź Polski w powietrze, dziecko — odpowiedział mi, a ja tym razem nie ukrywałam śmiechu.

Mój dziadek na sto procent pociągnął za swoje kontakty, chcąc się dowiedzieć, co się dzieje w moim życiu.

Tylko pytanie ile wie i jak bardzo będzie chciał mi pomóc lub przeszkodzi. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top