Rozdział 35
Abraham zamrugał, przekręcił głowę by patrzeć przed siebie i szybko przeszedł przez całe pomieszczenie, by usiąść jak najdalej ode mnie. Z całych sił starał się ignorować moje istnienie, jakby wmawiał sobie, że mnie tam wcale nie ma. To wyglądało przekomicznie.
Jednak sytuacja była poważna.
Zaraz zostałam postawiona na ziemie i doskoczył do mnie Emanuel. Chwycił mnie za ramię i pociągnął na drugą stronę pokoju, ustawiając zza Nessą. Zaraz jak zostałam ukryta za blondynką do pomieszczenia weszli mężczyźni wojskowym krokiem.
Wszyscy byli krótko obcięci, mieli identyczną wojskową kurtkę, jaką nosił Abraham, ale przede wszystkim, wszyscy byli ponurzy i mieli wykrzywione usta w grymas obrzydzenia. Jakby wchodzili tu, bo ktoś im kazał.
Natychmiast nie zapałałam do nich sympatią.
— To Gołębię — szepnęła do mnie Nessa. — Nie wychylaj się, a może nie zauważą, że jesteś człowiekiem.
Kiwnęłam głową i dałam się zaprowadzić na miejsce między Zaan a wampirzycą. Inspektor był na tyle wysoki i duży, że zdołał mnie jakość zasłonić.
Nadal byłam w kwiecistej sukieneczce, dlatego siedząc tak obok tych pięknych i potężnych istot poczułam się mała i krucha. Bardzo od nich odstawałam. I chyba to zauważył Zaan, bo zerknął na mnie przelotnie i chwycił mnie za rękę pod stołem. To był powolny, dyskretny ruch. Wsunął swoją ogromną, szorstką dłoń w moją i delikatnie ścisnął. Nie chciałam poczuć się jak głupia zakochana nastolatka, ale od razu zrobiło mi się lepiej. Poczułam się bezpieczniej.
Spotkanie rozpoczęło się przez przywitanie dyrektora najwyżej postawionych Gołębi. Mieli dyskutować, co dalej z Płaszczem — mordercą od półludzi.
Nie powiem, bardzo się stresowałam. Zwłaszcza, gdy ci bezczelni faceci bardzo niegrzecznie odnosili się do pracowników Instytutu. Nie używali żadnych zwrotów grzecznościowych, ani miłego tonu.
Nic dziwnego, że nikt mnie tu nie lubi, zwarzywszy na zachowanie jedynych odwiedzających to miejsce ludzi.
Jednak wszyscy wyglądali na niewzruszonych. Chyba się przyzwyczaili. Dobrze, że nie ma Długouchego, bo by było nieciekawie.
Wojna jak nic.
— ...nie zgadzam się, że podejrzany zaprzestał swojego działania — mówił najbardziej gburowaty facet po pięćdziesiątce — tylko dlatego, że od dawna nie znaleziono ofiary. Równie dobrze mógł zacząć grzebać ciała, lub je wykorzystywać.
Niedobrze mi się zrobiło na jego słowa, ale z całych sił próbowałem nie dać po sobie poznać, że mnie to dotknęło. Przypomniałam sobie, co zrobił z ciałem Adama.
Potwory istnieją wśród nas.
— Dlatego wnioskuje o przekazanie nam sprawy, to już dawno wyszło poza wasze kompetencje.
O kurde, pomyślałam, ale dowalił. Mowy nie ma, by odebrali nam tą sprawę. Powoli, ale jesteś coraz bliżej. Rozejrzałam się i odetchnęłam z ulgą. Miny wszystkich nie wyglądały na takie, że chcą dobrowolnie oddać sprawę.
Pewnie nawet nie chodzi o sprawiedliwość dla ofiar, tu chodzi o honor.
Oczywiście zaraz odmówili, dyrektor był naprawdę niesamowity. Mówił łagodnie, ale dobitnie. Z jednej strony chciałeś podważyć jego zdanie, ale nie mogłeś. Tłamsił cię tak delikatnie i powoli, że nie wiedziałeś jak się zachować. W jakiś dziwny sposób przypomniał mi dziadka. Argumentacja i dosadność była identyczna. Tyle że mojemu dziadkowi daleko było do łagodności.
— A skoro jesteśmy już przy ludziach — powiedział niskim tonem, niespodziewanie patrząc wprost na mnie. — Co tu robi człowiek?
Nie chciałam, ale natychmiast się zestresowałam. Wyprostowałam się instynktownie i puściłam przyjemnie ciepłą dłoń inspektora. Byłam gotowa iść na pięści, gdyby chciał mnie stąd siłą wyrzucić.
Żartuje. Pewnie szybko by mnie roznieśli. Te gołębie są wyjątkowo przerośnięte.
Facet mierzył mnie pogardliwie, jakby była jeszcze gorszego sorty, według jego hierarchii, niż wszyscy tu pracownicy Instytutu.
— Wszelkie kolaboracje z ludźmi powinny być nam zgłoszone — zwrócił się wściekle do centaura.
— Jest tutaj na wolontariacie — odpowiedział beztrosko. Naprawdę, na jego ton niemalże się uśmiechnęłam.
Mina Abrahama była przekomiczna. Wszystko zaczęło mu się układać w jedną całość. Biedakowi aż mózg parował przez pracę, jaką wykonywał w tym momencie.
— To nie zmienia faktu — przewodniczący Gołębi aż się uniósł z wściekłości — że człowiek, zwłaszcza kobieta, nie powinna tu być i widzieć, co widzi!
Od razu wiedziałam, że to mała sympatyczna osoba. Wyglądał jak byk widzący czerwoną płachtę. Ale nie tylko on się wściekł, ja również. Zabrzmiał szowinistycznie, a ja tego bardzo nie lubiłam.
— Dlaczego? — zapytałam głośno i bezczelnie.
Niemalże magicznie zrobiło się cicho. Miałam wrażenie, że mój głos rozniósł się echem. Wszyscy na mnie patrzyli.
— Bo ludzie tu nie powinni być — odpowiedział mi bardzo niemiło.
Podniosłem wyżej brodę, niemal bezczelnie pewnie siebie i spojrzałam mu prosto w oczy. Myśli, że mnie stłamsi, bo jestem kobietą? Niech popracuje tydzień w drogówce, by nauczyć się, czym jest walka o własną godność.
— Dlaczego? — powtórzyłam niemalże niewinnie, doprowadzając go do białej gorączki.
Zmrużyłam oczy, wyprostowałam plecy i niemalże się delikatnie uśmiechnęłam. Wyglądałam na pewną siebie i arogancją. Identycznie, kiedy kłócę się z dziadkiem.
— Bo tak! — wrzasnął nie wytrzymując. — Światy nie powinny się mieszać! To zabronione!
Odpowiedź „bo tak" nigdy nie była u mnie akceptowana.
— Ale mnie Instytut dobrowolnie wpuścił — uświadomiłam mu oczywistość, utrzymując chłodną stanowczość i równowagę.
— To musi być pomyłka.
Nie dałam po sobie poznać, że wyśmiałam go w myślach.
— Wpuszcza mnie kilka razy dziennie — ostentacyjnie, a jednocześnie niewinnie, zerknęłam na drzwi wejściowe — w tą i z powrotem. Ciężko mówić o przypadku czy pomyłce, proszę pana.
Słodycz głosu, pewność siebie i grzeczność najbardziej wkurza przeciwnika w dyskusji.
— Cokolwiek znaczysz i masz tu do zrobienia — wstał, a ja natychmiast po nim. — To nielegalne. Ludzie podlegają naszej ochronie, a ja nie wyrażam zgody. Nie mamy czasu na indywidualną opiekę nad kobietą.
Znów uszczypnięcie w stosunku do mojej płci. Zaplotłam ręce pod piersiami, identycznie jak mój dziadek, kiedy wchodzi na wyższy poziom dyskusji.
Wściekłam się na siebie, że przyjmuje jego postawę i ton, ale to naprawdę działało i wyglądało profesjonalnie. Dobrze, że mnie teraz nie widzi, bo by mi to wytknął i uśmiechał się do mnie zwycięsko.
— W takim razie, zrzekam się jej — odpowiedziałam prosto i lekko.
Zdawałam sobie sprawę, co z tego może wyniknąć i jak niebezpieczne to jest, choć nie znałam dokładnie reguł. Ale nie zamierzałam dać się wyrzucić i osunąć od sprawiedliwości dla Adama.
— Nie możesz. — Niemalże parsknął pogardliwie. — Musisz zostać pod czyjąś opieką z tamtego środowiska.
— Ja się tego podejmuje — odpowiedział centaur, wyprowadzając tym równowagi nie tylko tego bezczelnego faceta, ale i wszystkich zgromadzonych. No nie powiem, ja też byłam zaszokowana. — Czy to nie oczywiste? — Machnął ręką, jakby naprawdę uważał, że adopcja mnie i odpowiedzialność za moje przeżycie w tym środowisku była na jego barkach.
— Oczywiście — prychnął Gołąb, niemalże śmiejąc się histerycznie. — Ale potrzebujesz jeszcze zgody i wypisania się z opieki Jednostki Najwyższej — chyba mówił o sobie, o Gołębiach. Więc tak się nazywają naprawdę? — Zgody naszego przełożonego — dodał dobitnie, patrząc na mnie z satysfakcją, jakbym tego już nie mogła podważyć.
Wzruszyłam ramionami.
— Co za problem? Gdzie go znajdę? — zapytałam spokojnie.
— To papież. — Uśmiechnął się zwycięsko.
Ach, do tego dąży, pomyślałam.
Jednak nie dałam się zgnieść jak robak. Ja też miałam swoje asy w rękawie.
— Świetnie. Nie widzę problemu — znów wzruszyłam ramionami, jakby wizyta u papieża była czymś dla mnie codziennym. — Tydzień wystarczy, z chęcią spotkam się z panem na herbacie i oddam odpowiednie dokumenty.
Jego satysfakcja szybko znów przerodziła się w furię.
— Musisz mieć opiekuna z naszych — dowalił mi jeszcze bardziej. — Osobę dobrowolnie się zgłaszającą.
No oczywiście, pomyślałam. Kobieta nie powinna sam spotkać się z papieżem, jeszcze nie wiadomo, co bym powiedziała. Jednak znów, nie dał rady mnie zgnieść zwoją postawą i wyższą hierarchią. Tym razem naprawdę się uśmiechałam. Uśmiechem godnym największego łobuza, jak to określał mój ojciec.
— Nie ma sprawy — potrząsnęłam głową i spojrzałam na mężczyznę w kącie. Udawał, że go wcale tu nie ma. — Abraham ze mną pójdzie.
Niemal natychmiast wszyscy spojrzeli na mężczyznę nisko siedzącego na krześle i zakrywającego sobie twarz z zażenowaniem.
— Matko Boska Częstochowska... — jęknął pocierając sobie twarz. To było dla niego za dużo.
Nie mogłam ukryć rozbawienie.
— Aż się rwie by mi pomóc. — Machnęłam ręką z radosnym uśmiechem.
Spojrzał na mnie wściekle. Tak sam, gdy za każdy razem kradłam mu wycieraczkę.
— Nigdzie nie idę — syknął, wyprowadzony z równowagi.
Wyglądał identycznie jak jego starszy bezczelny kolega.
— Jasne, że tak. — Uśmiechnęłam się przepięknie, niemalże szatańsko, a on już wiedział, że przegrał. — Chcesz w końcu wiedzieć gdzie zakopałam twój portfel, prawda?
To był mój jedyny i największy hak na niego. Gwizdnęłam mu portfel niemalże rok temu i zakopałam. Od tego czasu zdążył sobie wyrobić wszystkie dokumenty na nowo, ale nie odzyskał grubych pieniędzy, jakie jeszcze tam miał. Wiedziałam, że mi się to kiedyś przyda.
— Jestem do twojej dyspozycji — mruknął niechętnie, niemalże boleśnie dla własnej dumy.
Mimo wszystko mogłam polegać na Abrahamie. Zawsze mógł odmówić i zostawić mnie na lodzie.
Zwróciłam z powrotem całą swoją uwagę na jego koledze z jednostki. Tym razem nie udawałam miłą. Byłam wściekła, że chciał mnie zmieść z planszy jak niepotrzebnego pionka w tej całej grze.
— Niech mnie pan posłucha. — Pochyliłam się delikatnie w jego stronę, używając najbardziej poważnego tonu, na jakim mnie było stać. — Trzeba mieć lepsze asy w rękawie, by mnie stąd wywalić. Im się nie udało, więc i panu będzie ciężko.
— Wiesz, co wariatko — parsknął Abraham, wtrącając się z wyglądem całkowicie przegranej osoby — teraz nawet się nie zdziwię, jak okażesz się antychrystem.
Nie mogłam powstrzymać uśmiechu na jego komentarz.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top