Rozdział 12


Ten pies żyje czy nie? Jest wypchany, czy żywy? A może tylko śpi za każdym razem jak tu przychodzę. Ale ile można spać? Nawet nie widzę, żeby oddychał.

— ...dlatego twierdze, że powinnaś zapisać się do grupy chrześcijańskiej. To dobre środowisko dla twojej traumy...

Zamiast słucha pani psycholog patrzałam na jej kundla w kącie gabinetu. Zawsze był w tej samej pozycji jak tu przychodziłam. Może skrzekliwy ton głosu jego właścicielki działa na niego jak kołysanka?

— Słucha mnie pani?

Nie.

Spojrzałam na nią błyskawicznie i uśmiechnęłam się uroczo.

— Nie jestem przekonana do tego pomysłu.

— Potrzebujesz zmiany otoczenia i poznania nowych twarzy.

Chyba ją do reszty pogięło. Przyjrzałam jej się z irytacją. Siwa staruszka, która robił swój dyplom razem z dinozaurami. Nie powinna już odejść na emeryturę? Szukała problemów tam gdzie ich nie było.

— Zapisałam się na wolontariat — powiedziałam w ramach desperacji by mnie nie zapisała do jakieś sekt.

— Dlaczego dowiaduje się dopiero teraz?— Była autentycznie oburzona. — Chciałabym porozmawiać z pani dyrektorem.

Przed oczami stanął mi centaur, rozmawiający z tą kobietą. Może by dzięki temu zamknęli ją w psychiatryku?

Sama się wkopałam. Cudownie.

— Postaram się.

Wychodząc od tej wariatki czułam się tak jakbym wychodziła na wolność z więzienia. Nawet zimne powietrze było jakieś lepsze.

Ta kobieta bardziej mnie dobijała niż pomagała. Byłam wściekła na komendanta, że właśnie do niej minie wysłał. Niech sam spróbuje wytrzymać u niej godzinę.

Miałem dzień wolny. Jak zawsze w taki dzień nie wiedziałam co ze sobą zrobić.

Kiedy oznajmiłam w biurze, że następnego dnia się nie pojawię, bo mam coś z rana do zrobienia to z zachwytem pomachali mi białą chusteczką. A konkretnie to wiedźma.

— Ale popołudniu mogę wpaść — zapewniłam ochoczo.

— Nie, nie kurduplu — zapewnił mnie wylewnie inspektor, pochylając się nade mną. — Zrób sobie dzień wolnego.

Zmarszczyłam nos zirytowana, kiedy autentycznie było widać, że jego to cieszy bardziej niż mnie. Wydawał się tak zrelaksowany, jakby to on miał jutro wolne. Może coś w tym było, miał wolne od pilnowania mnie.

Na wspomnienie wczorajszego dnia zrobiło mi się jeszcze paskudniej na duchu. Tylko Vanessa wydawała się rozczarowana, nie zobaczeniem mnie na następny dzień.

Popychając ramieniem drzwi obrotowe wyszłam z przechodni mojej psycholożki i natychmiast skierowałam się do motoru stojącego na chodniku.

Nie należał pierwotnie do mnie. Ten motor był Adama. Złożyłam się na niego z jego rodzicami na 19urodziny. Zawsze uwielbiał takie maszyny, prawie osikał się jak go zobaczył rankiem. Musiałam iść do dorywczej roboty by na niego nazbierać. Opłacało się widząc jego minę.

Tak się złożyło, że ja i Adam urodziliśmy się tego samego dnia. Od przedszkola wyprawialiśmy urodziny razem. Dlatego kiedy już wycałował tą maszynę, ja dostałam od niego najdroższe perfumy jakie mogłam sobie zamarzyć. Chanel Coco Mademoiselle Intense. Stwierdził, że jak nie na wygląd, to na zapach kogoś wyrwę. Do teraz mam jeszcze pół butelki.

Od razu wsiadłam na motor, z zamiarem powrotu do domu. Jak będę miała szczęście to zbudzę hałasem Abraham. Może nawet skocze na basen, który jest niedaleko mojego bloku? Musiałam sobie zająć czas.

Ruszając przypomniałam sobie jak zdobyłam to cudeńko.

Było to tuż po pogrzebie kiedy Amanda, narzeczona Adama, zadzwoniłam do mnie zapłakana, że nie wie co zrobić z tym pojazdem. Za każdym razem jak wygląda zza okna na parking i widzi jego motor, ma wrażenie że Adam zaraz podejdzie i na nim odjedzie. Uspokoiłam ją i powiedziałam, że się tym zajmę.

Wyrobiłam sobie prawo jazdy na motor i zaczęłam na nim jeździć. Było to o tyle łatwe, że wszyscy instruktorzy mnie znali i nie chcieli mieć we mnie wroga wiedząc, że potrafię z zawiści wcisnąć mandaty w każdej sytuacji. Wiedzieli to z doświadczenia, bo prawo jazdy na samochód zdawałam sześć razy. Zawsze jak na nim siadałam czułam dziwne ciepło. Jakby Adam był razem ze mną.

W przeciwieństwie do Amandy potrafiłam się pozbierać i żyć dalej. Ona do teraz nie potrafiła sobie poradzić z rzeczywistością. Najgorsze było to, że nie chciałam nie widzieć. Zbyt bardzo jej przypominałam ukochanego.

Może dzisiaj do niej zadzwonię?, pomyślałam zdejmując kask, będąc już pod blokiem. Jak nie odbierze to przynajmniej próbowałam.

Wbiłam kod do klatki i pchnęłam drzwi kaskiem, ale zamiast znaleźć się w starej klatce, śmierdzącej staruszkami, wparowałam do obcego gabinetu.

Natychmiast spojrzałam w błękitne oczy, zaskoczonego mężczyzny.

— Cześć, Długouchy!

Przede mną stał elf, kompletnie sparaliżowany przez szok widzenie mnie tu. Kaskiem od motoru szturchnęłam drzwi by zatrzasnęły się za mną z hukiem. Rozejrzałam się, byłam w biurze Instytutu, ale ten kompletnie różnił się od jednostki specjalnej.

Ściany były różowe, nie białe, wszędzie było dużo roślin, nie tylko przy jednym biurku, a przede wszystkim zobaczyłam małą poczekalnie z masą papierów na stoliczku.

Ale biurokracja.

— Co tu robi człowiek!? — wrzasnął nagle.

Zmierzyłam go spojrzeniem i wzruszyłam ramionami. Jakby wiedział, Instytut znów sam decyduje i robi mi psikusy.

— Instytut wysłuchał twoich jęków i wysłał ci człowieka do rozmowy z człowiekiem.

Zaskoczona dźwiękiem kobiecego głosu, wychyliłam się za długowłosym blondynem i spojrzałam na rozbawioną kobietę. Była drobna, miała krótkie jasne włosy i wydawała się normalna. Tylko oczy nabrzmiałe krwią i zęby jak u wilka ukazywały, że nie jest człowiekiem.

Zajęło mi chwilę by porównać ją do jakiejkolwiek znanej mi postaci z mitologii. Dopiero wianek z pszenicy uzmysłowił mi, że to Południca.

Bies z mitologii słowiańskiej. Demon, na nasze. Kurde. To pierwsza jaką widziałam. Wszyscy zawsze zwracali uwagę na inne mitologię, a o naszej zapominamy. Przypomniałam sobie właśnie tą uwagę Nikolasa kiedy dawał mi książkę o mitologii słowiańskiej. Będę musiała się w to zagłębić, bardziej.

— O, gdzie idziemy? — zapytałam swobodnie, wręcz z ochotą, kiedy nie wyczułam od biesa nienawiści. Właściwie to przyglądała mi się z wesołą ciekawością.

— Nigdzie. Zabije cię kiedyś człowieku — wysyczał przyciskając teczkę z dokumentami do swojej piersi.

Przewróciłam oczami. Chyba dla samej zasady jest dla mnie niemiły.

— Nie możesz. Pan inspektor będzie zły.

Skrzywił się na te słowa. Oboje widzieliśmy, że to prawda, ale nie wiedziałam na ile by sobie inspektor pozwolił gdyby stała mi się krzywda.

— Dziewczyna ma rację — wtrąciła się południca, a ja od razu obdarzyłam ją sympatią. Ukazałam to uśmiechem w jej stronę.

— Nie potrzebuje twojej pomocy!

— A kto powiedział, że chce pomóc? — prychnęłam i przerzuciłam sobie kask za ramię. — Nudzi mi się, z chęcią by się za tobą poszwendała.

Odprowadzeni śmiechem Demonicy ostatecznie wyszliśmy z Instytutu na ulicę Warszawy. Ja byłam w świetnym humorze, elf niekoniecznie. Mruczał coś pod nosem i zakładając gustowny beret by zakryć uszy ruszył przed siebie nie oglądając się za mną. Dogoniłam go jednak szybko.

— Właściwe gdzie idziemy? Czym się zajmujesz w Instytucie? Jak ci na imię, Długouchy.

— Jak ci powiem przymkniesz się?

— Szczerze to nie mogę obiecać.

Westchnął i skręcił w jakąś uliczkę.

— Jestem kierownikiem działu od małżeństw mieszanych, Witomisł Zielony. — Mimo śmiesznego imienia postanowiłam być poważna. Kto tak nazywa swoje dzieci? — Teraz idziemy na spotkanie z parą która ubiega się o pozwolenie na zawarcie paktu małżeńskiego.

— Jaka to para?

— Wampir i człowiek.

Zamrugałam i spojrzałam na niego z zaskoczeniem. No nie powiem ciekawe połączenie. Wilk i owieczka.

— Nie patrz tak na mnie — wysyczał z wysoko uniesioną brodą. — Paskudne połączenie. Zamierzam im odmówić.

— Dlaczego?

— Ponieważ takie połączenie nie ma prawa bytu. Jest niebezpieczne.

— Dla kogo? — zapytałam prowokacyjnie, czując drugie dno jego niechęci.

Stanął na środku chodnika i spojrzał na mnie ostro.

— Posłuchaj. Idziesz tam tylko dla towarzystwa. Nie odzywaj się i daj mi się zająć robotą, którą wykonuje od 30 lat. Nie wtrącaj się.

Nie jestem pewna czy wierzył, że rzeczywiście

— A jeśli rzeczywiście się bardzo kochają?

— To nie ma znaczenia.

— To co ma. — Czułam coraz większą irytację.

— Kobieta jest człowiekiem.

— I?

— Małżeństwa z człowiekiem są najgorsze, nie dostaną pozwolenia. Niech sobie żyją na kocią łapę. Kobieta i tak niedługo umrze.

Zmrużyłam oczy. Jego opinia była niezdrowa. Zwłaszcza że w jakiś sposób to tez dotyczyło mnie. Również byłam człowiekiem.

— A jeśli będzie chciał ją przemienić?

— To nie zgodne z prawem. Nie zrobi tego. Zostanie wydany Gołębią. Jaki jest sens wiązać się z czymś co zaraz zniknie?

W jego głosie rozbrzmiała jakaś dziwna nostalgia. Przekręciłam delikatnie głowę w bok patrząc mu prosto w oczy.

— Wiesz co — powiedziałam hardo. — Powinieneś się go o to zapytać. Tylko on może ci odpowiedzieć, na tą prawdę.

— O nic nie będę pytać — syknął, wyglądał na coraz bardziej zirytowanego.

— W takim razie, załóżmy się.   

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top