36. Jesteś potworem, Wando Maximoff.

- Co oni tu do cholery robią?! - wrzasnęła Alice, co i mi cisnęło się na język, kiedy zobaczyłam stojących za Stevem bliźniaków. Niemal natychmiast poczułam wypełniającą mnie wściekłość na widok tej jędzy, w moich dłoniach pojawiły się dwie fioletowe kule, a ze strony mojej siostry dobiegł mnie dźwięk odblokowywanych pistoletów.

- Jess, Alice, odłóżcie broń. - powiedział szybko Kapitan, unosząc dłonie w uspokajającym geście, ma co spojrzałam na niego z niedowierzaniem, prychając.

- Żartujesz sobie, Rogers?! Czy ty zdajesz sobie sprawę kto za tobą stoi?! - warknęłam, ani myśląc o rezygnacji z pozycji obronnej.

- Chcą nam pomóc!

- Pomóc! - powtórzyła kpiąco Alice, opuszczając jednak pistolety. - Naprawdę, wierzysz, że dla odmiany nagle zachciało im się ratowania świata?

- Ta kwestia nie podlega dyskusji - głos Steve'a nagle stwardniał, przez co poczułam nagły przypływ irytacji. Chciałam krzyczeć, tupać, płakać, a najbardziej to chciałam rzucić się z pięściami na patrzącą na mnie Wandę Maximoff, ale nie zrobiłam tego - w końcu Kapitan-Cholerny-Świętoszek-Ameryka mi tego zakazał. - Mamy ważniejsze sprawy na głowie.

- Mamy ważniejsze sprawy od psychopatów współpracujących z dążącym do zagłady ludzkości robotem? Jeżeli tak, to śmiało, oświeć mnie. - warknęłam, a ręka z przygotowanymi do ataku kulami ani mi drgnęła.

- Jak ty nas nazwałaś? - zapytał wściekle chłopak, na co uniosłam szyderczo brew.

- No nie wiem... Po imieniu? - rzuciłam, na co już zamierzał ruszyć w moją stronę, lecz Wanda powstrzymała go mówiąc ciche „Pietro, nie". - Och, nazywasz się Pietro? Całkiem ładne imię... Szkoda, że nie przedstawiłeś się, zanim pomogłeś siostrzyczce zrobić nam pranie mózgu i pokazać tak okropne rzeczy...

- Nie stworzyłam tych wizji. To wszystko było w waszych głowach, ja jedynie wyciągnęłam ten strach na wierzch... - zaczęła Maximoff, zupełnie jakby miało to usprawiedliwić jej czyny, na co prychnęłam z rozjuszeniem.

- I to niby coś zmienia?

- Jak możecie nazywać siebie bohaterami i chełpić się tym, jak ratujecie ludzi, skoro nie jesteście w stanie poradzić sobie z własnym strachem? - zapytał szyderczo Pietro, przez co wręcz się we mnie zagotowało. Nie dochodziły do mnie słowa Steve'a, żebyśmy się uspokoili i jego zaniepokojone spojrzenia, a mój wzrok przykryła mgła. Jak on śmiał pytać o coś takiego?

- Nie masz pojęcia, o czym mówisz. - usłyszałam nagle chłodną odpowiedź Alice, której dłoń zacisnęła się na moim ramieniu w uspokajającym geście. - Musisz wiedzieć, że nasz strach dotyczy innych kwestii niż ten zwykłych ludzi. Jestem pewna, że kiedyś bałeś się porażki i z pewnością uważasz, że i my się jej obawiamy, lecz tak nie jest. My boimy się konsekwencji, jakie za sobą przynosi. Boimy się śmierci niewinnych z naszej winy. Boimy się, że pojawi się taki Ultron i być może w końcu mu się uda, może w końcu zgładzi ludzkość, a my polegniemy. Nie wiem jak tobie, ale mi się wydaje, że nasze obawy są całkiem słuszne, patrząc na to, że zawsze mogą pojawić się niespodziewani sprzymierzeńcy wroga, mieszający nam w głowach i pogrążający część drużyny w depresji.

W ciszy, jaka zapadła, jej słowa były niczym krzyk. Wpatrywałam się w bliźniaków, widząc, że wydają się być nieco skruszeni swoimi nieprzemyślanymi slowami. Czułam ogarniającą mnie irytację i złość na samą myśl o tym, że wypowiadają się na tematy, o których nie mają najmniejszego pojęcia, że nie wiedzą, czym jest prawdziwy, głęboki strach o życie niewinnych, nawet nie potrafią sobie tego wyobrazić... Lecz po chwili dotarło do mnie, że Wanda Maximoff doskonale o tym wiedziała, że znała największy strach każdego z nas.

- Nie wiedzieliśmy, że Ultron chce zniszczyć ludzkość. Chcieliśmy tylko... - zaczęła Wanda, lecz weszłam jej w słowo:

- Nas zniszczyć? Tak, muszę przyznać, całkiem nieźle wam to wychodzi. - odparłam sarkastycznie, na co nie odpowiedziała. - Cała ta sytuacja, ta wasza chęć zemsty... To wszystko jest jednym, wielkim wymysłem. Nie jesteśmy odpowiedzialni za każde zło na tym cholernym świecie! Czy obwiniasz firmę o to, że dziecko zacięło się ich dobrze wykonanym i zaostrzonym nożem? Nie! Uczysz dziecko, żeby mogło używać go w odpowiedni sposób! W takim razie dlaczego obwiniacie Tony'ego o to, że ktoś użył jego świetnej broni do krzywdzenia innych? - wykrzywiłam się ponuro, widząc zmieszanie na ich twarzach. - Wiecie co wam powiem? Jesteście żałośni. Wasza nieuzasadniona chęć zemsty na Starku doprowadziła do katastrofy, w wyniku której może zginąć masa ludzi. Gdyby nie wy... Gdyby nie ty, nasza drużyna byłaby zgarana i żadne z nas nie wahałoby się czy aby napewno nam się uda. Gdybyś nie grzebała nam w głowach w Wakndzie, Ultron nie zdobyłby wibranium i nie spełniłby kolejnego punktu w swoim planie, nie zacząłby tworzyć ciała. Gdyby nie ty... Nic by się nie wydarzyło. - podeszłam do Wandy Maximoff tak blisko, że nasze nosy niemal się stykały, a z moich oczu ciskały gromy, co kontrastowało z jej rozszerzonymi z szoku i strachu źrenicami. - To wszystko twoja wina.

Powiedziałam te słowa z takim jadem i mocą, że dziewczyna aż cofnęła się o krok. Poczułam wypełniającą mnie satysfakcję, widząc jak uderza w nią to stwierdzenie, jak wypełnia ją poczucie winy. Jej brat niemal natychmiast pojawił się obok niej, patrząc na mnie wściekle.

- Nie słuchaj jej, przecież wiesz, że...

- Ona ma rację. To moja wina. - Pietro już rozchylał usta, żeby znowu coś powiedzieć, ale jego siostra pokręciła głową, rozszerzając oczy w pełnej poczucia winy realizacji. - Nie, Pietro. To... To prawda. Gdybym... Gdybym nie pokazała tej wizji Starkowi, nie stworzyłby Ultrona.

Dopiero po chwili dotarł do nas pełen sens jej słów. Moja głowa podniosła się, a złość ponownie wzrosła, kiedy zrozumiałam, o czym mówi.

- Coś ty powiedziała? - warknęłam, już zamierzając do niej podejść, lecz ponownie zatrzymała mnie dłoń Alice na ramieniu.

- Nie mogłaś mu nic pokazać, Stark pozostał poza twoim zasięgiem podczas starcia, walczył z Ultronem i Hulkiem poza statkiem. - powiedział Steve głosem pełnym napięcia, na co niczego nie chciałam bardziej jak wierzyć mu na słowo. Chciałam wierzyć, że Maximoff blefowała, że chciała jedynie uśpić naszą czujność niespodziewanym wyznaniem win, ale po jej wyrazie twarzy trudno mi było okłamać nawet samą siebie. Była tak przerażona, tak winna, że przez krótką chwilę nawet zrobiło mi się jej żal, lecz szybko stłumiłam to uczucie. Cholerna huśtawka nastrojów.

- To nie jest możliwe. - powiedziałam, a mój głos nie był tak pewny, jakbym tego chciała. Odchrząknęłam, podejmując drugą próbę. - Nie mogłaś dotrzeć do Tony'ego w tamtym czasie ani pokazać mu...

- Ona powiedziała, że przez nią Stark stworzył Ultrona - przerwała mi siostra, z zamyśloną miną. - Owszem, w Wakandzie nie miała do niego dostępu, ale wtedy było już za późno... Ona dopadła go w Sokovii.

Przez dłuższa chwilę w mojej głowie panowała pustka. Kompletne nic. Zero myśli. Dopiero po pewnym czasie pojawiły się w niej głębokie przemyślenia, ale także i chaos, przez który trudno mi było pozbierać myśli. O dziwo, pierwszym, o czym pomyślałam z sensem, było to, jak Alice była spokojna i opanowana. Zwykle to ja byłam tą uporządkowaną i myślącą, a ona krzyczała i biła innych, ale tym razem... Tym razem byłam w kompletnej rozsypce, drażliwa i pełna irytacji, i to ona przejęła moją rolę... Żeby mnie ochronić. Żebym się niepotrzebnie nie denerwowała i nie zaszkodziła sobie i dziecku. Momentalnie poczułam ogarniające mnie rozczulenie i łzy zbierające się w oczach na myśl, jak Alice o mnie dba, lecz szybko nakazałam sobie wziąć się w garść i pomyśleć o rzeczy, która, dla odmiany, wzbudzała we mnie wściekłość.

Wiedziałam, że Tony nie był na tyle łatwowiernym, ani naiwnym mężczyzną, żeby po zobaczeniu byle czego ryzykować zbudowaniem sztucznej inteligencji. Owszem, był cholernie troskliwy i zdeterminowany, żeby znaleźć rozwiązanie i móc żyć w spokoju, ale także inteligentny i świadomy tego, że rzecz stworzona w pośpiechu nigdy nie będzie tak dobra, jak mogłaby i powinna być. Dlatego też do mojej głowy cały czas powracało to samo pytanie: Co takiego ona mu pokazała, że z taką paniką starał się nas ochronić?

- Coś ty mu pokazała? - warknęłam nieprzyjemnie, zbliżając się o krok, na co przymknęła oczy i spuściła głowę z poczuciem winy - wiedziała, że lepiej jest powiedzieć prawdę, niż skłamać.

- Koniec ludzkości. - wyszeptała, lecz między nami panowała taka cisza, że nikt nie miał problemu, by to usłyszeć. - Kosmitów najeżdżających Ziemię. Porażkę. Jego, wśród waszych martwych ciał... Jedynego, który przetrwał, by zobaczyć zagładę naszej planety, ze świadomością, że to jego wina.

Pamiętałam swoją wizję. Byłam pewna, że gdybym zamknęła oczy, bez problemu mogłabym ponownie ją ujrzeć. Pamiętałam, z jakim poczuciem realizmu i prawdy się ona wiązała, jak mimo głosu rozsądku mówiącego, że to nieprawda, nie byłam w stanie tego pojąć.

Tymczasem Tony na własne oczy ujrzał coś, co w rożnym stopniu prześladowało każdego z nas i, w odróżnieniu do reszty, musiał walczyć z tym sam. Czy skoro ja miewałam przebłyski wizji na jawie, on również tak miał? Czy kiedy wrócił do Quinjeta i na nas spojrzał, przez chwilę widział martwe oczy, rany po nieustannej walce? Czy kiedy całowaliśmy się przed imprezą, z tyłu głowy cały czas miał myśl, że jeżeli pozostanie bezczynny, zginę? Czy kiedy wszyscy patrzyliśmy na niego z wyrzutem, wypominaliśmy błędy, nie chciał niczego innego, jak powiedzieć krótkie „Robiłem to, żeby was wszystkich uratować"?

Poczułam, jak mój oddech gwałtownie przyspiesza, w oczach pojawiają się łzy, a serce zaciska na myśl, że Tony musiał przyjść przez to sam. Czemu mi nie powiedział? Czemu nie dał sobie pomóc? Przecież wiedział, że byłabym tam dla niego, że starałbym się mu pomóc, że... Że martwiłabym się o niego.

Uniosłam głowę, ledwo rejestrując, że mocno zacisnęłam ręce w pięści i czując na sobie spojrzenia innych. Tak jak w miarę rozumiałam dlaczego Alice i Steve patrzą na mnie ze zmartwieniem - to, jak się zdenerwowałam z pewnością było widać, przez co moja siostra była zaniepokojona ze względu na ciążę, a Rogers na naszą przyjaźń - tak nie wiedziałam, czemu patrzą się na mnie bliźniaki. Jednak nie interesowało mnie to zbytnio. W tym momencie moją uwagę skupiała tylko i wyłącznie pełna winy twarz Wandy Maximoff.

- Pokazałaś mi wizję, w której moi przyjaciele mówią mi, że jestem okropna, nic nie warta, że jestem mordercą, nie bohaterem, że jestem... Potworem. - mówiłam tak cicho, że niemalże szeptałam. Ani na chwilę nie odwróciłam wzroku od jej oczu, a ona nie śmiała spojrzeć w bok. - Ale wiesz, jaka jest prawda? Ty nim jesteś. Trzeba być bezdusznym, żeby komukolwiek pokazywać takie rzeczy. Żeby cieszyć się z cudzego cierpienia. Żeby wykorzystywać czyiś strach, manipulować nim, osłabiać. Ty tak zrobiłaś. Jesteś okrutna. Jesteś potworem, Wando Maximoff.

Nie miałam nic więcej do powiedzenia. Bez słowa odwróciłam się i odeszłam w stronę, gdzie najprawdopodobniej uda nam się znaleźć transport na lotnisko, by wrócić do Nowego Jorku. Przepełniały mnie emocje tak skrajne, że już sama nie wiedziałam, co czułam, jednak wolałam tego nie roztrząsać, bo skończyłabym na krawężniku, płacząc nad całą tą sytuacją i chcąc jedynie znaleźć się w ciepłych ramionach Tony'ego. Ale nie zrobiłam tego.

Po prostu szłam w stronę tego cholernego lotniska, starając się myśleć o wszystkim, byle nie o możliwej zagładzie ludzkości.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top