1. teen idle
Po przestrzeni samochodu Ruth Harris roznosił się dźwięk francuskiej muzyki klasycznej, sprawiając jednocześnie wrażenie, jakby podróż z domu do szkoły, którą przebywały wraz kobietą dwie córki, stanowiła bardziej wyniosłe i wyjątkowe doświadczenie, aniżeli była uporczywą rutyną, z której widocznie żadna pasażerka nie czerpała satysfakcji.
Elektroniczny zegarek na desce rozdzielczej wskazywał ósmą trzydzieści rano, a atmosfera nie była taka, jakiej Ruth mogłaby sobie życzyć, co wyraziła wzrokiem pełnym politowania, jakim obrzuciła swoje dzieci.
Candy oglądała bajki w foteliku, a Marylin po prostu wpatrywała się pusto w przestrzeń za oknem, ubrana w strój cheerleaderki, ze związanym niebieską wstążką kucykiem, starannym makijażem i miną, jakby miała zaraz otworzyć drzwi, by rzucić się pod koła nadjeżdżających aut.
- Będziesz taka obrażona w szkole na nauczycieli? – Pani Harris zadała pytanie retoryczne, nie mogąc znieść dłużej tej mimiki, toteż wróciła do obserwowania sytuacji na drodze, gdy sygnalizacja wskazała zielone światło.
Marylin westchnęła ciężko. Pięć minut jazdy. Zostało im pięć minut jazdy, a Ruth nie mogła trzymać języka za zębami, by puścić tę sytuację w niepamięć. Jak na złość – za każdym razem robiła to w ostatniej chwili. Kiedy w domu dochodziło między nimi do przepychanek słownych, potem w milczeniu zajmowały swoje miejsca w aucie, by ostatecznie Ruth zaczęła temat, a Marylin nie miała czasu nic odeprzeć. Często wyprowadzały się wzajemnie z równowagi, spędzały osobno ponad połowę dnia, natomiast wieczorem nie padał żaden komunikat przepraszający, a świat i tak odzyskiwał swój balans.
Dziewczyna wzruszyła ramionami lekceważąco, na co jej matka wywróciła teatralnie oczami i zatrzymała auto przed Eastville High.
- Miłego dnia. – Malrylin spojrzała na swoją młodszą siostrę, której posłała lekki uśmiech. – Trzymaj się skrzacie, ale muszę ci to zabrać. – Wzięła swoją komórkę, na co Candy oczywiście zareagowała krzykiem godnym trzylatki.
- Mamo!
- Marylin, oddaj siostrze telefon.
- Ale to jest mój telefon, nie pójdę do szkoły bez niego!
- Mogłabyś dla świętego...
Nastolatka otworzyła drzwi, gdy tylko samochód zatrzymał się przy parkingu. Ruth nie zdążyła nawet dokończyć swojej myśli, ponieważ Marylin nie zastanawiając się długo – trzasnęła drzwiami za sobą i mocno trzymając smartfon w ręku, zaczęła przemierzać plac z dumnie uniesioną głową.
Volvo zawróciło z piskiem, a przez szybę można było dostrzec jeszcze, jak zabiegana pani Harris wygrzebuje z własnej torebki komórkę, którą na oślep podaje w dłoń rozwrzeszczanego dziecka.
Marylin nie była w stanie tego zrozumieć – dlaczego nieustannie musiała odpuszczać? Bo była starsza i miała być mądrzejsza? Ten argument raczej nie brzmiał dla niej wiarygodnie, skoro zadając pytanie o powrót do domu po dziesiątej, albo wyjazd ze znajomymi na przerwę wiosenną, uzyskiwała informację zwrotną, że jest za młoda na takie rzeczy i jak dorośnie będzie mogła podejmować własne decyzje.
Tragedię tej podróży samochodem tłumaczyła sobie przez pryzmat faktu, iż wszystkie trzy wstały zdecydowanie za wcześnie. Ten dzień już ssał, od otworzenia oczu Marylin czuła, że albo się rozpłacze, albo zwyczajnie zastrzeli.
Dziewczyna poprawiła plecak na sobie i złapała głęboki oddech. Postanowiła odrzucić negatywne myśli jak najdalej od siebie, ponieważ to nie tak, że nie potrafiła znaleźć wspólnego języka z mamą. Zwyczajnie żadna z nich nie chciała doprowadzić do konstruktywnej rozmowy, aby rzeczywiście rozwiązać jakieś problemy, które pojawiły się na przestrzeni ostatnich lat w ich komunikacji. Mimo wszystko, Marylin szanowała Ruth, nie próbowała jej zrozumieć, lecz zdecydowanie czuła wobec kobiety respekt, albo wydawało jej się, że tak jest, bo na podstawie tego uczucia, od czasu do czasu wyduszała z siebie ciche „przepraszam", choćby nie miała pojęcia za co dokładnie.
Nie zawsz tak było. W dzieciństwie Marylin podziwiała swoją matkę, stawiała ją na piedestale i chciała być dokładnie taka sama jak ona. Uważała Ruth za jakąś nieomylną, wszechboską istotę z kosmosu, która znaczy więcej, niż wszystko inne w całym ekosystemie. Nie miała pewności, kiedy ta wizja uległa zniszczeniu, to był powolny proces – cegiełka po cegiełce, ale gdyby miała wybrać jeden moment, gdy dotarło do niej, że coś jest nie tak i mama może być w głębokim błędzie, powiedziałaby, że to była ta chwila, gdy odszedł jej ojciec.
Ruth zrobiła się wówczas strasznie nieznośna – uparta i zapracowana.
Marylin miała zatem jeden cel – nie stać się swoją matką, a była w tym tak nieznośna, uparta i zapracowana, że zasadniczo z trudem dążyła do tego, co planowała osiągnąć.
Stojąc przed budynkiem Eastville High, dziewczyna obserwowała kolejnych uczniów wchodzących do szkoły. Nie miała na to ochoty, rutyna odbijała się powoli na skroniach nastolatki potężną migreną, więc czując jak wiatr porusza granatową wstążką, łaskoczącą jej policzek, puściła wreszcie telefon, który wpadł do środka jej kieszeni.
Odniosła wrażenie, że zaliczyła właśnie jakieś wyładowanie energii. Coś miało się stać, a przeczucie Marylin podpowiadało, że następna osoba, która wyjdzie przez bramę – odmieni jej życie.
Calum Hood.
O, błagam, to jest chyba jakaś kpina! Westchnęła głęboko, zakładając ozdobę podtrzymującą jej kucyk za ucho.
Calum i Marylin nigdy nie należeli do tego samego świata. Ona zdobywała najlepsze stopnie, angażowała się w życie szkoły i trenowała cheerleaderki, on natomiast miał wszystko gdzieś, przychodził na zajęcia wcielając się w rolę sztucznego tłumu, ale większość przerw i tak spędzał w miejscu, o którym po korytarzach Eastville High chodziły legendy.
Wiedziała po co tam chodził i pomyślała, że mimo wszystko – to może być jakaś odpowiedź.
*
Zostało jej dwadzieścia minut do dzwonka. Świetnie, może zdążę. Przygryzłszy dolną wargę, nacisnęła klamkę i weszła do sklepiku, który znajdował się dosłownie kawałek od budynku szkoły. Nigdy tam nie była, zazwyczaj szykowała sobie kanapki od rana, dlatego nie musiała kupować drożdżówek, albo stać w długiej kolejce po ziemniaczaną papkę na stołówce. Zresztą Marylin ciągle była na diecie, koniec końców... Cheerleaderka musi dbać o formę. Niejednokrotnie fantazjowała jednak o Burger Kingu, nie słysząc potem wyrzutów mamy, nie widząc karcących min koleżanek, albo nie słysząc złośliwego, „troskliwego" śmiechu swojego chłopaka.
Harris dostrzegła na dziale z nabiałem znajomą twarz matematyczki, która kupowała serek do bułki. Świetnie. Stanęła jeszcze za nią przy kasie, uśmiechając się przyjaźnie.
- Co podać? – mruknęła znudzona ekspedientka.
Dziewczyna czuła się, jakby miała co najmniej wyprać dwadzieścia brudnych milionów dolarów, a nie kupić...
- Umn... Wodę – palnęła Marylin, by moment później wyjść na chodnik.
Wrzuciwszy butelkę do plecaka, rozejrzała się dookoła, a gdy matematyczka wyszła, wróciła do sklepu w trymiga.
- Tak? – zapytała jeszcze bardziej zmęczona życiem dziewczyna za ladą.
- Poproszę jednego papierosa, na sztuki i zapalniczkę – powiedziała to tak szybko i cicho, jakby co najmniej cała jednostka policyjnych sił specjalnych chuchała jej na kark. Dostała swoje zakupy, będąc na tyle zaaferowaną robieniem „czegoś złego", że zignorowała cień uśmiechu politowania ze strony obsługującej ją pani. Marylin zapłaciła i dopiero potem spojrzała na sprzedawczynie podejrzliwie. – Nie zapytasz mnie o dowód?
- A mam? – Uniosła jedną brew.
- Nie, nieważne. – Marylin opuściła sklep, chowając papieros w kieszeń.
Zerknąwszy na zegarek, uśmiechnęła się sama do siebie. Miała jeszcze chwilę.
*
Marylin przez całe swoje życie unikała zaułków, opuszczonych schodów pożarowych, wyłączonych stacji kolejowych i magazynów – każde z tych miejsc brzmiało bowiem, jak kłopoty, a skoro w swoim mniemaniu przekroczyła jakąś granicę tego poranka – zwyczajnie kupując papierosa, aby rozładować pulsujące wręcz emocje, mogła pójść o krok dalej.
Palarnia Eastville High znajdowała się pomiędzy starymi kamienicami, które nie należały już do terenu szkoły, a jednak nieustannie w tym rejonie przesiadywało sporo uczniów, decydujących się na ucieczkę z zajęć. Wchodziło się tam jedną, krótką, wąską uliczką, prowadzącą właśnie do zejścia ewakuacyjnego należącego do baru, gdzie na stopniach schodów kelnerzy poukładali sobie puszki, mające być popielniczkami na ich przerwach od pracy.
Nikt nie zapraszał tam licealistów – oni sami przyszli, bo Calum Hood przelizał kiedyś jedną z baristek, więc poczuł się w pełni zaproszony, a za nim przyszła cała reszta.
Marylin przełknęła głośno ślinę, wkładając ręce do kieszeni płaszcza. Pierwotnie spodziewała się, że na samozwańczej palarni zastanie tylko kilku okolicznych żuli, Hooda oraz jego paru kumpli, robiących coś niewyobrażalnie nielegalnego, ale dostrzegła tam też mnóstwo znajomych, którzy przyszli postać sobie przy wciągniętych w nałóg przyjaciołach, albo młodsze dziewczyny, zapatrzone w czujących się dorośle z papierosem trzecioklasistów.
Być może gdyby chodziła do większej szkoły, albo gdyby mieszkała w dużym mieście, nie wzbudziłaby nieprzyjemnych szeptów, gdy wyciągnąwszy fajkę.
Starała się jak najbardziej schować. Nikt się z nią nie przywitał, parę osób ją zmierzyło. Marylin wreszcie włożyła papieros między usta, by spróbować go odpalić, ale zakrztusiła się momentalnie.
Tak, to tym zdecydowanie zrobiła sensację.
- Chodź do nas, pomożemy ci! – rzucił Calum, wydostając się z grupki młodszych nastolatek, skinąwszy na nią, by podeszła pod same schody, do niego i jego ubranego w fartuch, zdecydowanie starszego kolegi.
- Spadaj, Hood. – Marylin spróbowała ponownie, jednakże jej długi, sztuczny paznokieć ukruszył się skutkiem trudnego do ruszenia, metalowego kółka w zapalniczce.
Zacisnęła mocno powieki.
Calum nie czekał dłużej, sam z siebie podszedł do Marylin, wziął niewypał z jej ust i kładąc go między swoje, podpalił, podając odrobinę zirytowanej nastolatce jej papieros.
- Zaciągasz się, bierzesz trochę powietrza, a potem wypuszczasz. Tyle.
- Dzięki... Chyba.
- Marylin Harris mi podziękowała, cóż za zaszczyt! – sarknął, na co prychnęła w odpowiedzi.
- Calum Hood komuś pomógł, cóż za zaszczyt – odparła od razu, choć nie zabrzmiała szczególnie poważnie, ponieważ zachłysnęła się dymem.
- Pomogłem ci się truć, nie wiem, czy chcę odbierać za to laury. – Chłopak wyszczerzył się głupio. – Ale mogę pomóc ci bardziej. – Wziął od kelnera jego paczkę fajek, a potem poruszył głową, by naprawdę do nich dołączyła.
Marylin niepewnie zrobiła krok, co stało się z czystej ciekawości, zresztą i tak wyróżniała się stojąc po środku wąskiego placu, tym samym wolała rozmawiać z Calumem, aniżeli z nikim w ogóle.
Zmarszczyła brwi widząc nierówne papierosy w miękkim opakowaniu. Może jednak miała rację? Może Calum Hood robił bardziej podejrzane rzeczy, niż wyłącznie podtruwanie sobie dróg oddechowych na palarni Eastville High?
- Czy to są...
- Ciszej, kretynko. – Hood zrobił znaczącą minę. – To praktycznie w większości sam tytoń, mój kumpel je kręci.
- A pokazujesz mi to, bo? Jeśli zadzwonię na policję?
- Będziesz musiała wyjaśnić mamie co robiłaś na palarni przed szkołą i to na dodatek ze mną. Widzę, że masz kłopoty w raju, mała. Może rzeczywiście chcę ci pomóc?
- Masz nie po kolei w głowie, Calum. – Wzięła trzeciego bucha, udało jej się powstrzymać kaszel, mimo wszystko rzuciła papierosa na ziemię. – Nie spóźnij się na lekcję. – Posyłając chłopakowi promienny uśmiech, Marylin odgarnęła włosy, obróciła się na pięcie i rzeczywiście odeszła, podczas gdy on tylko pokręcił głową.
- Oczywiście, księżniczko, tak jak mówisz.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top