Rozdział 4 - Warsztatowe konflikty

Bardzo dziękuję za betę Winter-381. <3 Bez niej umieralibyście na moich błędach i wynosi tekst na nowy poziom.

✧⋄⋆⋅⋆⋄✧⋄⋆⋅⋆⋄✧

Gdyby brakowało nam podziałów na biednych i bogatych, kobiety i mężczyzn, to mamy jeszcze potencjalnych i bezpotencjalnych. Tamci przeżyją śmiertelne rany, wyleczą się z najgorszej zarazy, będą latać sterowcami, a drugich wcisną do zatłoczonych pociągów, dadzą grzyby, aby wyleczyć infekcję, rany zaszyją zwykłą nicią. Od kiedy przezwyciężyli ostatni bastion ludzkości, kule oraz czarny proch, stali się bogami kroczącymi po tej ziemi. Ale nie każdy z nich zasiada na tronie pośród gwiazd na wzór wygnanej z serc Gerdeńczyków Wszechmatki.

Niby Imperium zostało zbudowane na opiekuńczej idei silnych czarowników obdarzających swoimi zasługami tych mniejszych, ale to kłamstwo. Kłamstwem również jest, że najwybitniejsi zasiadają przy Imperatorze; najpotężniejsi, najznakomitsi potencjalni wraz z najtęższymi głowami. Kiedy patrzę na listę nazwisk w aktualnym składzie Rady Imperialnej, zastanawiam się, gdzie są ich zasługi?

Servitas[1] Skarbu wkupił się w nie, sprzedając swoją córkę do płodzenia kolejnych ponownie „wielkich" deu Alleunoterreai z imperialnym księciem. Raczej nie muszę wymieniać z imienia.

Servitas Porządku przymyka oko na burdele i gangi rozrastające się coraz prężniej w każdym zakamarku, gdy bieda zagląda pod dachy. Tak to się dzieje, kiedy warstwa robotnicza nie ma nawet kropli zasług ze swojej pracy, nie korzysta z kapitału pieczołowicie zbieranego przez burżuazję.

Sevitasa Przemysłu pielęgnuje diament w postaci Nyes, ale konkretnego Nyes — czystych, eleganckich warsztatów czarowników rozmieszczonych w dawnym Starym Mieście. Jednocześnie zapomina, że inne miasta i regiony wciąż tkwią w poprzednim wieku. W Nyes nie ma głodu, nie ma brudu, więc dlaczego miałby być w Belantach, Olanvie?

Servitasa Potencjalna nie oszczędza na balach u najznakomitszych fabrykantów potencjalnych. Kolejne błyskotki nie dodadzą uroku tak zepsutej moralnie twarzy. Jednocześnie wmawia nam, że urodzenie się czarownikiem, przejście przez próby potencjalne, to sposób na cudowne życie w honorach, dostatku, ponieważ to czarownicy rozpoczęli rewolucję. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że oddajemy swoje ciała, umysły dla bezmyślnej, skorumpowanej machiny, żeby potem skończyć jako kolejny fuerant w Ouen. Przemysł potencjalny nie jest piękny, nie dla większości. Oczywiście o ile czarownik przeżyje obowiązkową służbę wojskową, co przy naszym aktualnym położeniu — niedawnych konfliktach w Chattrau oraz Hyenn — wydaje się niepewne tak samo jak puste skarbce.

I gdzie w tym wszystkim jest Wielki Imperator? Ten, co powinien dobierać swoją świtę, stać na straży porządku? Odpowiem prosto, bez iluzji, jaką raczą nas przy każdym jego wystąpieniu. Bernard śpi na wpół w majakach, kiedy konsulowie, servitasi harcują ku swojej uciesze, jednocześnie odcinając prawdziwego spadkobiercę Beatrice. Nie zazdroszczę buntowniczemu Małemu Imperatorowi schedy po ojcu, o ile w ogóle ujrzymy go w tej roli.

Fragment z artykuł wydrukowanego nielegalnie i dystrybuowanego pośród inteligencji.

Autor nieznany, podpisany jako Dalmortas, co z antycznego znaczy „na zepsucie".

✧⋄⋆⋅⋆⋄✧⋄⋆⋅⋆⋄✧

W warsztacie panował półmrok rozjaśniany jedynie przez obcy, niebieskawy blask płynów reagujących. Rurki ciągnęły się od cicho szumiącej pompy, poprzez metalowe rękawy, aż do basenu głębokiego na kilkanaście centymetrów, w którym Nicolas zanurzył dłoń, drugą śledząc grube karty grymuaru. Z maski co chwilę wydostawały się kłęby pary, przysłaniające widok drobnych liter, rysunków przedstawiających z dokładnością co do cząsteczki strukturę tkanek klienta. Nicolas Czarownik przejechał palcami po papierze, polegając jedynie na wyczuciu nasyconego mocą atramentu.

Obrócił dłoń, czując kolejne atomy w czystej, gotowej do złączenia postaci. Fruwały swobodnie oraz w miarę stabilnie w cieczy, łącząc się ze sobą. Nowo kształtujące się nerwy owinęły się jak żyłki wokół jego palców, kiedy Nicolas z trudem tkał ich kolejne kawałki. Warknął, wypuszczając powietrze z płuc. Metalowa maska ciążyła mu na nosie i ściśle przylegała do brody.

Otarł wolnym ramieniem pot z czoła i kości policzkowych. Lniana koszula kleiła mu się do ciała, tak samo jak czarne spodnie. Wolał nawet nie myśleć o ciężkich, skórzanych butach sięgających do połowy łydki. Może i chroniły dobrze przed upadkiem narzędzi, jednak Nicolas gotował się w temperaturze równej zdrowemu ciału oraz wilgoci sprawiającej, że woda osadzała się na wszystkim.

Popatrzył nerwowo na świeży nabytek Zaczernieckiego: rosłą, szeroką w barkach Dulawkę przypatrującą się całemu procesowi, podobno córkę jakiegoś szewca. Nie wyglądała na bystrą, ale jakoś dostała się na sanguinistykę. Nicolas w głębi duszy podejrzewał, że Seweryn opłacił jej naukę, a teraz przyjął ją również bardziej z dawnego sentymentu niż dla umiejętności dziewczyny. Kiedy Nicolas patrzył tak na jej duże, puste oczy, oczywiście skupione nie na tym, co trzeba, tylko utwierdzał się w tym przekonaniu.

— Mam powtórzyć o fuzji organicznej? — zapytał, starając się zachować łagodny ton.

Westchnął, dając ujście swojemu zirytowaniu. Miał do czynienia z młodzikiem, którym sam kiedyś był. Pewnie równie podobnie irytował innych podczas swoich praktyk po trzecim roku.

— Pamiętaj, że Seweryn nie puści cię bez kwitka. Jego pytania nie należą do najprostszych, z tego, co słyszałem.

Dziewczyna wzruszyła obojętnie ramionami. Jeżeli naprawdę nie zależało jej na nauce, mogła pójść do pierwszego lepszego rzeźnika albo fabrykanta. W pocie czoła dało się rozpalać ogień, kontrolować przepływ wody czy wyciągać cenne kruszce z hałd ziemi, ale po co? Po dziesięciu latatach takiej pracy wyglądało się jak worek kości.

— Zapytam znowu: mam powtórzyć? Chcesz coś narysować? Albo — sięgnął po pęsetę oraz metalową tackę — chcesz sama spróbować? Jedno włókno?

— Poczekam na lekcje z kimś starszym — odezwała się wreszcie i bodajże po raz pierwszy od przyjścia do piwnic pracowni. — Pan Seweryn albo pani Oriana...

— To sobie poczekasz. — Odłożył z brzdękiem przybory. — Seweryn ma zajętą dupę, Oriana to maladystka, chyba że chcesz zmienić profesję. Na trzecim roku to trochę późno. — Mógłby przysiąść, że dziewczyna zmarszczyła nosek i burknęła coś, ale świst maszyn ją zagłuszył. — Jesteś skazana na mnie.

— Masz za ciężki akcent. Mało co rozumiem.

Nicolas usilnie powstrzymał się, żeby nie przewrócić oczami. Starał się trzymać swoje baleanckie zapędy w ryzach. Spędził z Geraldem długie godziny na studiach w namiotach, usiłując nauczyć się poprawnej, pokrętnej wymowy rodem z najlepszych salonów.

— Staram się, młoda — wymsknęło mu się, choć dzieliło ich pięć, może sześć lat. — Maska mi nie pomaga. Postaram się mówić wolniej i dokładniej. Zgoda?

— Wolałabym kogoś innego. Jeżeli nie państwa Zaczarnieckich, to...

— To kogo? Markiza, hrabię, dziecko burżuazji czy inteligencji? Posłuchaj mnie. — Użył potencjału, aby nowo stworzone nerwy bezpiecznie odłączyły się od jego mechanicznej dłoni i zawisły w gęstej cieczy. — Jesteśmy bardziej podobni, niż myślisz. Ja mówię z akcentem, ty też. Mnie zmieniono nazwisko dla elegancji, tobie też wraz z imieniem, więc...

— Co to ma niby do rzeczy?

— Schowaj swoją piękną, dulawską dumę do kieszeni i wybij sobie z głowy naukę od pięknisiów tego warsztatu. Są mądrzy, będą się uśmiechać, ile mogą, ale wbijają ci sztylet w plecy.

— Jakoś pracują u Seweryna. Nie mogą być tacy źli. — Pokręciła głową wciąż nieprzekonana.

Może Nicolas się pomylił, może usłyszane plotki od reszty załogi, że była córką drobnego rzemieślnika, miały się okazać bzdurą, jaką rozpuszczano o ludziach, którymi tak często gardzono w Nyes.

— Nie są źli. Inteligentni, z zasługami. Po prostu — wzruszył ramionami — są nyesanami. Państewko w państwie, kultura w kulturze. U mnie tak nie jest. W Marpelies, Olavie, liczy się to, że chcesz być Gerdeńczykiem. W Nyes musisz być z Nyes.

— Miałeś mi robić wykład o fuzji, a nie o tym.

— Hmm — mruknął gardłowo. — To jest równe ważne do twojego przetrwania w tym mieście. Nie utrzymasz się tutaj, jeżeli będziesz wciąż... — zastanowił się nad słowem, które tak dziwnie brzmiało w jego ustach — epatować swoją dumą. I w nauce, i w zachowaniu. Nie trzymaj się tylko swoich oraz wybitnych.

— Chyba się zaplątałeś. To, co mówisz, nie ma sensu.

— Gdybym był dobrym mówcą, startowałbym do senatu po moich przygodach. Nie jestem. Nie wydaje mi się. — Uśmiechnął się lekko, choć dziewczyna nie mogła tego zobaczyć. — Teraz patrz i się ucz. Zapisz w notatniczku, co widzisz.

Wyciągnęła go oraz ołówek z kieszeni w skórzanym fartuchu i przyłożyła do papieru. Oczywiście, że nie obyło się bez westchnięcia dezaprobaty.

Nicolas musiał jeszcze dokończyć te parę centymetrów przed przerwą. Napiął ramię, czując, jak powoli i leniwie budzi się w nim potencjał. Skóra nie łaskotała już przyjemnie. Piekła, zapełniając się czerwono-czarnymi żyłami. Zrzucił na oczy gogle, poprawił kryształowe soczewki, żeby dostrzec energię zbierającą się w drobne kłaczki w roztworze. Rozłożył dłoń, rozbił je, oddzielił od osadu zbędnych atomów. I ponownie scalił, lecz tym razem w odpowiednią organiczną strukturę.

Wysunął dłoń, jeszcze ociekającą lepkim, gęstym płynem. Otarł ją szmatkąę zatkniętą wcześniej o pasek przytrzymujący skórzany fartuch z nożycami i skalpelami. Wrzucił ją do metalowego kosza już wypełnionego po brzegi podobnymi efektami pracy.

Zanim zamknął klapę kadzi, pozostawiając swoją pracę na następny dzień, dostosował ponownie soczewki, obracając podziałkami na bokach gogli. Przed jego oczami rozświetliły się nerwy tętniące życiem, drobną elektrycznością pulsującą od krawędzi do krawędzi zbiornika. Nie funkcjonowały idealnie bez skomplikowanej chemii, ale żyły. Skończył wreszcie przynajmniej ten element dnia.

— Zanotowałaś wszystko?

Madeline przytaknęła, jeszcze bazgrając coś w notatniku. Nicolas nie zdziwiłby się, gdyby, wziąwszy kartki, ujrzał na nich swoją karykaturę. Dzisiaj na nią zdecydowanie zasłużył.

Zasłonił całą hodowlę metalową płytą, dalej przeniósł pojemnik na odpowiednie miejsce w szafie, bez gracji wymijając kolejne rurki biegnące od aparatury do reszty. Podpiął wszystko do "eleganckiej plątaniny", jak to mawiał Profesorek, ciągnącej się za kolejnymi poziomami półek.

Nicolas wreszcie odsapnął, ale tylko częściowo. Ciśnienie wciąż uciskało klatkę piersiową. Na dzisiaj jednak robota została wykonana, przynajmniej ta w głębokich piwnicach i w tak trudnych dla ciała warunkach. Przeklął cicho. Mógł zostać purystą. Po prostu odprowadzać zbierający się naturalnie w ciele potencjał do baterii, usiłując stworzyć energetyczny balans w niestabilnych kryształach. Zachciało mu się pomagać ludziom, zostać sanguinistą-mechanikiem i babrać w niewdzięcznych tkankach.

Obserwując płytki, instynktownie poruszył prawą dłonią trybiki mechanicznego ramienia, które zaskoczyły na swoje miejsce zupełnie jak organiczne odpowiedniki. Po coś babrał się w kurewsko małych włóknach, gdzie jeden błąd sprawiał, że rozpadały się w drobny mak lub stawały się niestabilnym bałaganem, mogącym spustoszyć organizm. Westchnął ciężko. Myślał za dużo, a myślenie za dużo powodowało jedynie kłopoty.

Potrzebował zapalić. Proste. Oraz pozbyć się tych ubrań. Nie potrzebował za to pryszcza na dupie, co to nie potrafił się za nic uczyć.

Podszedł do masywnych drzwi, tu i ówdzie pokrytych rdzą. Naparł na ogromne koło zapewniające szczelność śluzy, a to zaczęło się kręcić z cichym terkotem. Puszczało wolno. Zbyt wolno. Para wodna pojawiła się zaraz przy ramie, z sykiem uciekając na zewnątrz. Nicolas pociągnął Madeline za koszulę, a potem sam wyślizgnął się z pomieszczenia.

Zaryglował hodowlę z powrotem w jej cieplutkiej atmosferze, jednak ta panująca tutaj wcale nie była lepsza. Maszyny podtrzymujące optymalne warunki buczały i huczały, ile tylko pozwalały im prymitywne parowe silniki. Kolejne paski napędowe ciągnęły się od koła do koła, trybiki terkotały cicho, wprowadzając w ruch świszczące pompy.

— Sprawdź wszystkie parametry — zarządził Nicolas, zdejmując z siebie gogle oraz maskę, które przewiesił sobie przez szyję. — Jak cokolwiek nam zdechnie, potrącę ci ze stypendium. Zrozumiano?

— Tak, tak, zrozumiano.

Zaczął wlec się po schodach, rzucając jeszcze ostatnie spojrzenie na Madeline. Dziewczyna wzięła przyrządy w dłoń i rzeczywiście zaczęła dokonywać kolejnych pomiarów, do tego skrupulatnie notując. Może źle ją ocenił? Zawsze mogła zaliczać się do tego samego typu co on: ludzi preferujących samotną pracę. Chyba z tego powodu był dla niej tak opryskliwy.

Burknął, chwytając za wstążkę spinającą długie włosy w ciasny kok. Jak dziewczyna dobrze sprawdzi się na tygodniowym podsumowaniu, kupi jej nawet jakieś czekoladki albo postawi napitek w barze. Na coś wpadnie.

Niespodziewanie przed oczami pojawiły mu się mroczki. Zamrugał parę razy, osuwając się na kamienną ścianę. Potrząsnął głową. W tym samym momencie jego żołądek zrobił pokaźnego fikołka. Wszechobecny zapach smaru nie pomagał opanować mdłości.

Przesadził. Powinien był przerwać te dziesięć, może piętnaście minut wcześniej, ale trzeba było pokazać dziewczynie, co i jak. Mimo to kącik jego ust powędrował do góry. Tyle pracy miał mniej na następny raz, co oznaczało, że dotrzyma terminu wyznaczonego dla klienta.

Po chwili wyszedł na zaplecze. Półmrok panujący tutaj z powodu małych, kratowanych okien kamienic Starego Miasta zdecydowanie mu teraz odpowiadał. Wrzucił swój sprzęt do przeznaczonej dla niego szafki, następnie wyjął papierosy oraz zapalniczkę z podniszczonej torby, którą zszył już niezliczoną ilość razy. Dostrzegł, że po raz kolejny kawałek materiału zaczął rozchodzić się w szwach i trzasnął drewnianymi drzwiczkami.

Rozłożył się w wytartym fotelu, który kiedyś musiał stać w poczekalni dla najważniejszych gości. Nieelegancko przerzucił nogę przez podłokietnik. Nie miał nawet siły, żeby wskrzesić płomień między palcami, więc jak zwykły bezpotencjalny posiłkował się zapalniczką. Ta widziała gorsze czasy.

Rodowy feniks rodziny imperialnej był cały zadrapany, tak samo jak metalowa powierzchnia. Jedna z nielicznych pamiątek, jaka pozostała mu po wyposażeniu kadeta. Beznadziejnymi butami zamienił się z jakimś poległym wyższym rangą, to samo z mundurem, w którym zamarzał na kość, ale to nastąpiło już podczas buntu. Osobiście dokonał interdekapitacji człowieka chcącego biec z nowinkami do Nyes. Można było namieszać mu we łbie, jak wolał to robić Gerald, ale to wydało się prostsze i godziwsze.

Przesadza. Za mocno trzyma go za głowę. Zabijał, ale z daleka, karabinem i gdy już trzeba było wciągnąć cielistych do walki. Oni przecież nie walczą opatrują rany. Ale teraz... Nie chce sprawiać bólu, a to robi.

Przesadził z ciśnieniem. Zamiast bezbolesnego rozsadzenia mózgu, oczy wypływają z czaszki. Rozbryzgują mu się na twarzy wraz z pozostałościami mózgu. Tkanki wpadają do ust, nosa.

Wypluwa je, wpada w świeżo usypaną zaspę zbroczoną krwią. Wymiotuje, tracąc cenną wodę oraz resztki pożywienia. Zabił swojego. Zabijał już tamtych. Po coś, czego do końca nie rozumie. Ale teraz to jest ich. Przybyli tutaj we wspólnym celu.

Tak to Wielkie Imperium Gerdeńczyków radzi sobie z drobnym księstwem. Nie radzi sobie.

Zapalił taniego papierosa, zaciągając się dymem, który szybko wypełnił pokój. Siedział, czekając, aż trochę odpocznie — na tyle, żeby przebrać się w normalne ubrania. Po przerwie powinien popracować nad połączeniami w kolektorach dla... właściwie sam nie wiedział dla kogo. Wyleciało mu z głowy.

Drzwi prowadzące do oficjalnych korytarzy dla wielmożnych gości i wielkich czarowników otwarły się z impetem. Stanęła w nich Sylvie w eleganckiej koszuli oraz spodniach z rozszerzającymi się nogawkami. Wyglądałaby doskonale, gdyby nie nieznacznie rozsunięta apaszka i włosy w nieładzie.

— Mistrz potrzebuje pomocy — ogłosiła, poprawiając spinki w upięciu. — Chce ciebie, ponieważ chodzi o protezę syna servitasy. Nie pomyliłam się, że nad nią pracowałeś?

Nicolas popatrzył na boki, wytężając pamięć. Pracował nad wieloma projektami, od kiedy miesiąc temu wreszcie przestał być uczniem i stał się pełnoprawnym, choć niskiego szczebla, pracownikiem warsztatu. Poruszył się niespokojnie.

— Jaki to był model? Wysoko, nisko przepływowy? — Przetarł brew.

— Nogi.

— Nogi? — W tym samym momencie parsknął rozbawiony. Przypomniał sobie, o co chodziło: przesadnie pozłacane, mechaniczne nogi ze skrzydłami feniksa na łydkach. Posłużą do momentu, gdy wreszcie wyhodują całe nogi głupiego syna członkini imperialnego rządu.

— Czyli pamiętasz?

— Pamiętam, że bogaty dureń tak się naćpał, że wpadł pod powóz i go trochę podcięło. Powinien zatrudnić lepszą służbę, co by zabrała jego biedne nogi.

— Przestań, Nicolasie, nie o to mi... — jęknęła, ale nie zdążyła dokończyć.

— To o co? Miałem mieć przerwę, więc mam nadzieję, że to ważne. — Rozłożył się jeszcze bardziej na fotelu i zaciągnął się papierosem. Wolał się nigdzie nie ruszać, przynajmniej do momentu, aż się nie umyje oraz nie przebierze z przepoconych ubrań.

— Powiedz mi: jak skonfigurowałeś jego hydraulikę?

— To znaczy?

— To znaczy... — Sylvie zawahała się. Zawisła na klamce, jednocześnie stając na czubkach palców. — Mistrz ma problemy z dostosowaniem hydrauliki. Jest bardzo... reaktywna, tak to ujmę.

— A po mojemu? Czyli bez otoczki z Nyes?

— Naprawdę? — zapytała, mrużąc oczy. — Kopie jak koń albo koza, kiedy tylko puści się zawory od naczyń w udzie. Teraz jesteś kontent?

— Zadowolony. Błagam, prościej. — Wstał z miejsca, otrzepując niewidzialny kurz ze spodni, ale te okazały się po prostu tak wytarte. — To na pewno moja wina, a nie jego ciśnienia? Przetestowałem wszystko.

Zaczął niezbyt chętnie podążać za Sylvie. Kobieta nie czekała i wystrzeliła z pokoju. Nawet nie dała mu szansy, żeby pozbył się niedopałku, choć teraz byłoby to marnotrawstwo.

— Co sugerujesz?

— Że jest naszprycowany jak kościści podczas misji. — Skrzywił się nieznacznie, ale ponownie wrócił do swojego obojętnego oblicza. Znał to aż za dobrze z powodu innego wysoko postawionego człowieka. — Sprawdziliście, czy nie przyszedł na niezłym rauszu po murcii? To paskudztwo szerzy się jak nigdy.

Sylvie zasznurowała usta, obdarzając go jednocześnie zabójczym spojrzeniem. Nie musiała mówić nic więcej. Jak większość podobnych do syna servitasy, zalecenia cielistych chłopak miał tam, gdzie słońce nie dochodzi, używając salonowych eufemizmów.

— Jak wy chcecie mu dostosować protezy? Niech przyjdzie jak każdy inny...

— To syn servitasy potencjalnej. — Nie miała w sobie na tyle szczerości, aby powiedzieć, co się z tym wiązało. Nie zadzierało się z bachorem wielkiej pani, która wydawała pozwolenia na działalność warsztatu.

Nicolas westchnął ze zmartwieniem, dotykając spiętego karku i w międzyczasie szukając, gdzie mógłby wyrzucić papierosa. Zaciągnął się nerwowo po raz ostatni.

Nieważne, gdzie spojrzał, wciąż otaczały go zielone tapety z tłoczeniami i wciąż stąpał po miękkim dywanie. Kątem oka zauważył miedziany słój stojący zaraz obok pikowanej sofy. Cisnął do niego niedopałek.

— Zaraz mnie coś — ugryzł się w niewyparzony język — trzaśnie. Miało być dokładnie, to jest dokładnie. Proste? Proste. Jak go dostosuję do ciśnienia po murcii, to będzie zabawnie, gdy z niej zejdzie.

— Zdecydowanie nie proste, kiedy nikt nie może tego dostosować, a markiz zaraz wyjdzie z siebie. — Powróciła do oficjalnego, zakłamanego tonu. Przystanęła przed drzwiami prowadzącymi do wystawnego pokoju, mierząc Nicolasa wzrokiem od stóp do głów. — Dasz radę. Skalibrujesz to trochę niżej, niż powinno być, i tyle. Ty to zaprojektowałeś.

Skrzywiła się. Pewnie dotarł do niej zapach świeżego potu. Wyciągnęła dłonie, żeby poprawić mu kołnierzyk koszuli. Nicolas pozwolił jej na to z rozdrażnieniem.

— Lepiej z tobą nie będzie.

— Mogło być, gdybym dostał chwilę na przerwę.

Wkroczywszy do środka, od razu zauważył młodzieńca o ostatnio modnych, płomieniście rudych włosach, leżącego na stole w bieliźnie i koszuli. Dyndał niczym dziecko, z nie do końca skalibrowanymi, mechanicznymi nogami, wpatrując się w sztukaterię na suficie. Seweryn stał obok z zakasanymi rękawami, ale zdecydowanie poświęcał uwagę czekaniu na ucznia.

Zwykłe, czarne, ulizane włosy opadły mu na bladą twarz, jeszcze podkreślając manię w oczach. Zawsze wyglądał, jakby coś poprzestawiało mu się w głowie i nie wróciło już na swoje miejsce. W tym momencie pogorszyło mu się i zdecydowanie przyprawiał człowieka o dreszcze, jeszcze z żyłami świecącymi od niedawno użytego potencjału. Gdyby tego było mało, poruszał nerwowo wąsikiem na wszystkie strony, zupełnie jakby chciał tym dać ujście emocjom.

— Ojojoj! Ty mój gagatku, ancymonku, rodzynku z... gdzie właściwie rosną rodzynki? Są z winogron, ale po co mi rodzynki? Ty! — Wycelował w Nicolasa metalową sondą. — Co to? Ojciec twój zegarmistrz? Tak żeś to zestroił, ustroił, zespolił, czorcisko jedno wie... Bierz to i do dzieła!

Markiz uniósł głowę, przecierając oczy. Zamrugał parę razy, kiedy spostrzegł Nicolasa, a potem zachichotał nieprzyjemnie. Co mu się nie spodobało? Fakt, że Nicolas nie miał tych łagodnych, chłopięcych rysów twarzy? Książę imperialny albo Mały Imperator Gerald też się w to nie wpisywał. Może szło o kręcone, ciemne włosy? Pozostawioną bliznę? Markiz nie usłyszał jeszcze jego akcentu, więc tutaj nie mógł mieć zarzutów, ale i tak dało się dostrzec pochodzenie.

— Nie sądziłem, że mistrz takiej renomy przyjmuje również ludzi z Belantów — rzucił młodzieniec. Więc poszło o wygląd. — Czasami nie rozumiem, po co w ogóle przeprowadza się tam próby potencjalne. Linie są tak rozwodnione po wiekach ingerencji Cytadeli. Nikt nie dba o amplifikację czy czystość.

Z Belantów pochodziła Beatrice, więc jeżeli obrażał Nicolasa, równie dobrze mógł zaraz zacząć obrażać ukochaną Imperator Gerdeńczyków. Czarownik popatrzył na markiza spode łba, pomimo że zmusił się do lekkiego, przyjaznego uśmiechu. Nie powinno się reagować na obelgi.

Rozejrzał się po pokoju i jego wzrok zaraz zatrzymał się na czarnej kurtce o złotych obszyciach. Na piersi dumnie wyhaftowano kościstego feniksa wzbijającego się do lotu. Żebra, puste kości skrzydeł obejmowały złote i pomarańczowe nici symbolizujące płomienie. Ptak nie miał jeszcze konkretnego atrybutu kogoś z rodziny imperialnej, do tego brakowało naszywki oddziału i profesji na rękawie. Przed Nicolasem stał kolejny z elitarnych rekrutów.

Czarownik drgnął, więc szybko splótł przed sobą ramiona. Sam kiedyś był takim rekrutem. Wytypowano tysiąc z jego roku, żeby zamiast obowiązkowych dwóch lat w armii przygotowywać do bycia pieskiem na imperialnej smyczy. Wolał wolność, nawet jeśli polecenia miałby mu wydawać Gerald albo Elisabeth. Dlatego odmówił przed laty.

— Drogi panie, jak dobrze zna pan najlepszych czarowników w naszym zacnym imperium? — rzucił Seweryn. — Dobrze, bardzo dobrze? Może źle? Może i w ogóle? Ja wiem, wiem... Gazetek teraz tyle, że człowiek za nimi nie nadąży.

— Powiedziałbym, że bardzo dobrze. Moja matka obraca się przy samym Wielkim Imperatorze, więc naturalnie nasza rodzina jest szanowana oraz obeznana. — Markiz ponownie rozłożył się na stole, kładąc głowę na miękką poduszkę. Cały czas zasłaniał oczy dłonią, chroniąc je przed światłem słonecznym. — Skąd to pytanie, mistrzu Zacern[2]?

— Aj, takie tam o! Słyszał to kiedyś panicz o zamachu poprzedniej, jakby to tak określić zacnie... — cmoknął — szefowej pańskiej... pańskiej szefowej. Tak to będzie po waszemu?

— Generały?

— Jakiej tam generały! Wyżej! Tam, gdzie ptaszki czy feniksy latają. — Zamachnął się dłonią w górę.

— Chodzi panu o Szklany Incydent! — Markiz pokiwał głową z uznaniem i nieszczerym współczuciem wymalowanym na twarzy. — Każdy o tym słyszał, ale przyznam szczerze, że nie rozumiem, dlaczego mistrz porusza ten temat.

Seweryn pokręcił głową zrezygnowany. Wydawał się wyraźnie niezadowolony z braku obeznania markiza, ale nawet Nicolas go nie winił. Wszystko, co publika dostała o Buncie Kompanii i Szklanym Incydencie, stanowiło ułamek prawdy; wycinek zdarzeń, których w gruncie rzeczy Nicolas sam nie był pewien. Gdy wszyscy ważni w Nyes pociągali za sznurki, raz za, raz przeciw imperialnemu księciu, mało kto mógł się odnaleźć w plątaninie.

— Stoi pan w obliczu Nicolasa deu Emeraysa. — Seweryn położył Nicolasowi łokieć na ramieniu, nieźle się przy tym wyciągając ze swoim niskim wzrostem. Skinął głową z uznaniem. — Nasz to bohater. Stracił ramię dla księcia i przyjaciela, został kawalerem. Od zera do bohatera, czy jak to tam idzie. Takich to o — szturchnął go po ojcowsku — przyjmuję i taki o pracował nad tą protezą. Teraz mi ją dostosuje.

— Ach, tak. Deu Emerays albo raczej... jak wy się nazywacie w Balantach? Demerani? Pod takim imieniem go znam i jeszcze kilka innych by się znalazło. — Markiz uśmiechnął się tak słodko, że ujawnił swoją małostkowość.

Nie różnił się od ludzi z małych miasteczek, którzy patrzyli krzywo na zbyt aktywne potencjalne dzieci w obawie, że zranią ich i skażą na śmierć z powodu złozrostów. Jednocześnie chowali swoje pociechy po kątach, kiedy urzędnicy przybywali, żeby przeprowadzić spis oraz odnaleźć pociechy z zadatkami na czarowników. Kto w końcu będzie pracował w ich warsztacie, w polu, jeżeli małe rączki do pracy zostaną wysłane do szkoły z internatem?

Bezpotencjalni rówieśnicy potrafili być nawet gorsi, ponieważ bez perspektyw, bez edukacji, wegetowali do końca życia w drobnym miasteczku z jednym doktorem, który jedyne, co mógł zrobić w razie choroby, to podać pleśninę[3] albo uciąć całą nogę jak rzeźnik ze sklepem zaraz obok.

— Mam nadzieję, że inne określenia były dobre — burknął Nicolas.

— Zignoruj tego pisklaczka. — Seweryn chrząknął cicho, korzystając z chwili zamieszania. — Przyszedł tutaj taki, jak niedźwiadek, co się obżarł zepsutych jabłek. Ale to nie zepsute jabłuszka. O nie, nie! Takie listki i biały proszek. — Wziął się pod boki, rozbieganym spojrzeniem przeczesując cały warsztat.

— I co z tym zrobimy? — Machnął ręką w kierunku chłopaka. — Poczekamy, aż mu zejdzie? Odeślemy, żeby znowu przytargali go służący? Konfiguracja w takim stanie to żart.

— Cicho, cichutko, chłopcze. — Seweryn przyłożył palec do ust. — Książęcy immunitecik działa i nie działa. Dostosuj to, jak możesz i już go przyślę na poprawkę.

— Nie zgadzam się. — Nicolas w końcu pękł. Wypowiedział te słowa również na tyle głośno, że przedarły się przez niezbyt obecną głowę chłopaka.

Ten zwrócił się do niego twarzą, przymykając jedną powiekę z głupkowatym uśmiechem.

— Nicolasie, ach, Nicolasie! — zaśmiał się nieszczerze Seweryn. — Czy to samo powiedziałbyś księciu, gdyby tak...?

— Powiedziałbym mu jeszcze gorzej. Z całym szacunkiem, mistrzu, ale — napuszył się — nie będę ryzykować ponownie jego życia. Nie wykrwawił się na ulicy, to nie dam mu źle skonfigurowanych nóg. Nie zmarnuję swojej pracy. Nie po to tak się starałem, żeby wszystko było precyzyjnie. — Uderzył czubkiem buta w białe kafelki. — Markiz wróci, jak wytrzeźwieje. Syn servitasy, nie servitasy, każdy ma być traktowany równo.

— Odważna postawa, mój gagatku. — Seweryn zakrył usta i ściągnął brwi, przymknąwszy powieki. Zamilkł, co nie zdarzało mu się często.

Ta krótka chwila trwała całe wieki, a każde drgnięcie na szalonej twarzy wydawało się ciążyć na Nicolasie. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby go za to wyrzucić. Przy servitasach przyjaźń Małego Imperatora znaczyła tyle, co nic. Kto inny pociągał za sznurki w Radzie Imperialnej i gdyby nie protest senatorów, kościstych oraz armii, Oberon pozbawiłby własnego brata prawa do tronu na rzecz syna. Pełnił rolę konsula bezpotencjalnego, jednak równie dobrze mógł nałożyć sobie złote liście laurowe na skroń. Stary Bernard, o dziwo, jeszcze nie wyzionął ducha, o ile w ogóle jakiegoś miał. Powinni go nazywać biernym Berciem, co upatrzył sobie najstarszego syna na dziedzica. Tyle że ten miał nieszczęście urodzić się potencjalnie biernym jak reszta książąt.

Nicolas popatrzył to na markiza, to na mistrza, wciąż pogrążonego w myślach. Kiedyś mówiono mu, że podobnie czuli się arystokraci i kapłani Wszechmatki, czekający na swoją kolej do publicznej interdekapitacji. Albo sobie to tylko wymyślił. Choć w tym momencie równie dobrze mógłby być odpowiedzialny za kryzys w kraju, natomiast jego mózg wypływać przez oczodoły oraz nos.

— Niech ci będzie — powiedział na głos Seweryn, klaskając przy tym. Ponownie nachylił się do Nicolasa. — Doceniam kręgosłup, och, tak, tak, doceniam, że masz twardszy ode mnie! Ale interes to interes.

Nicolas wypuścił głośno powietrze. Zdecydowanie wolał stracić pracę i zatrudnić się jako najgorszy elementalista w podłej fabryce niż nagiąć swoją moralność. Wystarczyło, że Gerald za często kazał mu ją kwestionować. Trzeba było pamiętać o paru zasadach w życiu.

— Nie zrobię tego. Dla nikogo — dodał prędko.

— Pojąłem to w mig. — Seweryn odwrócił się ponownie w stronę markiza i pomachał komicznie. Chłopak nie zareagował, gdyż zapadł w głęboki sen. — To nam zjechał. Oby żył. Zaraz sprawdzę mu ten bum-bum. — Uderzył się po klatce piersiowej. — Murcia rozwala ją nawet u pięknych i młodych. Co to za plaga! Nowa, nowiutka prosto od alchemików po wódce. Wódka może i lepsza, ale ten wasz absynt... — Cmoknął.

— Co będzie ze mną, mistrzu?

— Z tobą? — Prychnął, unosząc ramiona. — A nic. Jesteś uparty zdolniacha z małomiasteczkowym tupetem. — Postukał Nicolasa po klatce piersiowej śrubokrętem, który zazwyczaj trzymał w kieszeni spodni. — Znikniesz mi z oczu takiej klienteli na parę tygodni czy miesięcy. Mają raczej słabą pamięć.

— Wolę pracę w warsztacie. Niekoniecznie na dole.

— To dostaniesz jej więcej. Zamelduję cię jutro u Kościstych, że dołączasz do pracy nad ich zleceniami. Pomożesz starszakom powkręcać parę śrubek, potworzysz tkaneczki. Jakoś się to będzie kręcić jak dziecięcy bączek. — Otworzył mu drzwi do przejścia. — Zmykaj, zanim paniczek świata się obudzi.

— Dziękuję, mistrzu.

— Ja również. Jest się arcymistrzem, nie przekupą albo handlarzem. Arcymistrzem, tak...

✧⋄⋆⋅⋆⋄✧⋄⋆⋅⋆⋄✧

[1] Minister, członek gabinetu.

[2] Nazwisko przekształcone na łatwiejsze do zapisu i wymowy dla Gerdeńczyków.

[3] Penicylina.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top