30.09.2006r., Paryż

30.09.2006r., Francja, Paryż, Avenue Elisée Reclus 7

   Była godzina czwarta nad ranem, gdy wreszcie dojechaliśmy cali i zdrowi pod właściwy adres. Mówiąc "cali i zdrowi" miałem na myśli, rzecz jasna, naszą ekipę, bo tak się akurat zdarzyło (a przy jazdach z moim ulubionym mistrzem kierownicy takie sytuacje przytrafiają się bardzo często), że najechaliśmy przypadkowo na rowerzystę, albo to właściwie on najechał na nas. Na szczęście, nic nikomu strasznego się nie stało. Rowerzysta tylko spadł ze swojego wehikułu po spotkaniu z szybką jak lot pegaza i kłującą jak żądło wiwerny pięścią Matthiasa, a Matt strzelając focha i klnąc na wszelkich rowerzystów, ruszył z piskiem opon i dowiózł nas na Elisée Reclus, gdzie szybko ogarnęliśmy moje bagaże i wczłapaliśmy się na odpowiednie piętro. 

   Z zachwytem stwierdziłem, że korytarz praktycznie nie uległ zmianie. Ściany dalej miały kremowy kolor, podłoga lśniła tak, że panie na spokojnie mogłyby się w niej malować, na drzwiach wciąż wisiały plakietki z tymi samymi imionami, nawet przerośnięta monstera stała w kącie! Coś niebywałego!

- Tristan... Możemy już wejść? - spytała Sally po długiej ciszy, nie mogąc najwidoczniej znieść dłużej mojego rozczulania się nad rozmieszczeniem doniczek po kątach. 

- Chwila... - syknąłem, unosząc rękę - Chciałem zbudować odpowiednie napięcie - oświadczyłem, podchodząc wreszcie do drzwi. 

   Dwa lata... Dwa długie lata minęły, odkąd ostatni raz przekroczyłem próg tego mieszkania. Były momenty, gdy dochodziłem do wniosku, że już nigdy tu nie wrócę, a jednak... Los uznał, że zbyt mało wycierpiałem i jako postać tragiczna muszę jeszcze trochę pomęczyć się z Jocelyne u boku. Chcąc, nie chcąc, wziąłem głęboki wdech i nacisnąłem ręką klamkę, która... wcale drzwi nie otworzyła.

- Oh... Nie tego się spodziewałem - mruknąłem skołowany. Do głowy by mi nie przyszło, że ucałuję klamkę. Jeszcze tylko brakowało, aby przez moją nieobecność Jocé wykopała mnie z domu. Ciekawe więc, czy moje rzeczy wyfrunęły oknem?

   Na szczęście, od czego miałem moich wiernych przyjaciół? Aaron widząc w jak niezręcznej sytuacji się znalazłem, podszedł do mnie, skrzypiąc niemiłosiernie skórzaną kurtką, która pewnego dnia namokła mu przy nagłej ulewie (a właściwie podłym splunięciu chmur na Paryż, bo sam deszcz trwał maksymalnie ze dwie minuty) i od tamtej pory informowała wszystkich wokół o położeniu Cartiera. Mężczyzna z miną godną odźwiernego dumnego ze swej pracy, wyciągnął z kieszeni pęk kluczy, które zawsze nosił przy sobie.

- Mogę? - zapytał, delikatnie przesuwając mnie na bok i bez czekania na odpowiedź, włożył klucz do zamka i przekręcił go, wpuszczając wszystkich do spowitego w ciemnościach mieszkania. 

   Jak na kulturalnego gentelmana i gospodarza domostwa przystało, przepuściłem przodem całą ekipę i sam wszedłem jako ostatni na nogach niczym z waty. Wierzyć mi się nie chciało, że faktycznie tu wróciłem. Nie, żebym nie tęsknił za dziećmi, ale z drugiej stronie, Jocé przysyłała je do mnie na wakacje i w sumie to chyba była wystarczająca ilość czasu, jaką im poświęcałem. I tak straciłem możliwość decydowania o losie swoich potomków, więc co to za różnica, czy przebywałem w Paryżu czy na garnuszku rodziców gdzieś między Islandią, a Grenlandią? Od tych nagłych emocji złapałem Matthiasa za ramię i przysuwając się do niego, szepnąłem mu konspiracyjnie do ucha:

- Jest jeszcze szansa, abyś odwiózł mnie do Orly?

- Narażając się znowu na widok rowerzystów? - prychnął pogardliwie Matt. Brak empatyczności tego człowieka wprost nie znała granic. 

   Po chwili okazało się jednak, że nie tylko Laveenye miał poważne problemy z funkcjonowaniem w społeczeństwie, bo zanim się spostrzegłem, Aaron ewidentnie pozbawiony instynktu samozachowawczego, zapukał do komnaty Jocelyne i wchodząc tam jak gdyby nigdy nic, zapowiedział mój powrót. Ze strachu aż złapałem się za głowę i niewiele myśląc, odwróciłem się na pięcie, aby dać dyla w długą. Na moje nieszczęście, Clœlius zdążył jeszcze zagrodzić mi drogę.

- Clœlius, na miłość boską, zsuń cię, bo cię Sally poszczuję - jęknąłem bezsilnie, słysząc gdzieś za plecami zdecydowane prychnięcie kobiety jasno dającej mi znać, że szczuje to się psami, a nie tak szlachetnymi stworzeniami jak salamandry. 

- Panie d'Violon-Violin, proszę wziąć głęboki wdech... - zaczął mój ochroniarz łagodnym tonem.

- Lepiej nie, bo dostanie ataku paniki - dorzucił od siebie Matt. 

- Nie dostanę żadnego... 

- Ledwo co przychodzisz, a już wszczynasz awantury - usłyszałem za sobą zaspany, damski głos. 

   Przez kilka sekund miałem poczucie, że czas stanął w miejscu. Wziąłem głęboki wdech, jak poradził mi Clœlius i niemalże w zwolnionym tempie odwróciłem się ku właścicielce tego dobrze znanego mi głosu. Widocznie zaspana Jocelyne z jasnymi, potarganymi włosami stała w wejściu do naszej wspólnej sypialni ubrana w swą familijną piżamę, która momentalnie zmusiła Aarona, Clœliusa, Sama i Matthiasa do szybkiej ewakuacji. Sally zresztą też, ale ta najpierw musiała zmierzyć Jocé od stóp do głów i dopiero potem udała się do mojego gabinetu, ostatecznie zostawiając mnie sam na sam z moją kochaną małżonką.

- Jocelyne... - zacząłem. Niebywałe, zazwyczaj zawsze wiedziałem, co powinienem mówić, ale w tym przypadku czułem się, jakbym zapomniał tekstu. 

- Tak, też się cieszę, że cię widzę - mruknęła zaspana, przecierając jedno oko - Skoro te czułe przywitania mamy już za sobą, to idź się jakoś ogarnąć. Mamy dzisiaj ważne spotkanie. 

- Już? Tak od razu? - spytałem, obserwując kobietę z mieszaniną niepewności i lekkiego... szoku właściwie. Sam nie wiedziałem, czego się spodziewałem. Chyba latających w powietrzu szklanek i rozbijających się o ściany wazonów, pełnych pasji krzyków mojej żony, która topiłaby wzorkiem swoich granatowych tęczówek każdego nieszczęśnika wpadającego w jej sidła. Tymczasem zastałem ciemny, cichy dom i zaspaną Jocelyne, nie mającą jeszcze siły na wszczynanie awantur. Może częściej powinienem tak ślepnąć od blasku gorących płomieni bijących od Familii, skoro nagle ta kobieta zwana przez członków mojej rodziny Bretońskim Lwem, stawała się łagodna jak baranek? 

- Która jest godzina? - westchnęła Jocelyne, przecierając ręką oczy.

- Wnioskując po tym, że słońce jeszcze śpi, to raczej późna... Albo wczesna... Zależy od interpretacji - mruknąłem, rozglądając się po spokojnym, mrocznym korytarzu, na którym można było stracić zęby, gdyby ktoś w przypływie złośliwości ustawił np. buty na środku drogi, a nie odłożył je pod ścianą.

- Zapomniałam już, że zawsze tak filozofujesz... - bąknęła pod nosem kobieta - Mamy być u nich na dziesiątą, więc powinniśmy zacząć się szykować gdzieś o dziesiątej trzydzieści, aby zdążyć na czas. Nie mieszkają wcale daleko, jak się okazuje. Wyobrażasz sobie, że śmieli postawić willę w środku miasta? I to praktycznie naprzeciwko Place du Châtelet!

- Ale kto? - wciąłem się małżonce w słowo.

- Jak to kto?! Ta wiedźma! Myślisz, że o kim cały czas mówię?!

   Oczywiście, pod pojęciem "ta wiedźma", Jocelyne miała na myśli swoją najlepszą przyjaciółkę Emilie Agreste, chociaż nazwanie kogoś przyjacielem w przypadku mojej żony oznaczało coś prawdopodobnie bardzo złego. Mnie dla przykładu nigdy nie określiła mianem przyjaciela i bardzo dobrze, bo chyba byłbym zmuszony stracić wiarę w ludzkość. Tak po prawdzie, między Jocé, a Emilie nie było większych, ciepłych uczuć. Trzymała je przy sobie tylko chęć zaimponowania i wzajemnego wyprzedzania się, jakby obie trwały w wiecznej, ciągnącej się bez końca zimnej wojnie pełnej spisków i intryg, która nie śmiała wybrać liderki. Ciekawe więc, czego miało dotyczyć to ważne spotkanie? Chociaż... Co w oczach takich kobiet figurowało pod słowem "istotne"? Nowe buty, torebka, sukces zawodowy męża? Jeśli chodziło o to ostatnie, to byłem na przegranej pozycji, bo od dwóch lat nie wydałem niczego nowego (co nie oznacza, że nie pracowałem) w przeciwieństwie do Gabriela uwijającego się jak pszczoła w ulu. Jeśli jednak tego miała dotyczyć wizyta, to szczerze wątpiłem, abym był na nią zaproszony. W końcu, nie pasowałem do jocelynowej wizji idealnej rodziny.

30.09.2006r., Francja, Paryż, Avenue Victoria 7

   Dom Agrestów był ewenementem na skalę miastową. Nie państwową, czy światową, ale po prostu miastową. Mało kto miał na tyle wyobraźni, pieniędzy, ambicji, wybujałej fantazji i jeszcze większego ego, aby w środku stolicy stawiać sobie dużą rezydencję, a właściwie twierdzę, bo tym właśnie był dwór Gabriela i Emilie... Twierdzą w samym sercu Paryża (albo jednej z jego tętnic, jakby ktoś zaraz miał podnieść rękę w górę i głosem pełnym oburzenia krzyknąć mi, że główną pompą francuskiej stolicy była Wieża Eiffla, a nie Place du Châtelet z fontanną sławiącą wszem i wobec napoleońskie zwycięstwa). Przy tej willi nasz apartament wyglądał naprawdę licho i skromnie. Nic dziwnego, że Jocelyne nazywała Emilie wiedźmą. Podejrzewałem, że każdy szanujący się Francuz na widok olbrzymiego muru i bramy wykończonej jakby zaprojektowała ją mroczna Barbie, łypał zazdrośnie okiem na ten pokaz bogactwa i spluwał właścicielom pod nogi. Nie po to utopiliśmy kiedyś kraj we krwi, aby teraz obserwować chałupki tych równiejszych od reszty. 

   Na szczęście, absolutnie w żaden sposób nie daliśmy po sobie poznać, że jakkolwiek ruszyło nas bogactwo i dobrobyt lejące się strumieniem u państwa Agreste. Z nadzieją, że pani Emilie oko zbieleje, a panu Gabrielowi włos posiwieje (jego oczy już wysiadły, podobno po przeczytaniu mojej powieści o rycerzu jeżdżącym na ośle i walczącym zaostrzoną łyżeczką, zamiast miecza) zajechaliśmy na podwórko willi elegancką limuzyną w klasycznie czarnym kolorze wystrojeni jak stróże na Boże Ciało, którego nie obchodziliśmy, bo ani nasza udawana, ani faktyczna religia nie uznawała takiego święta. Zgodnie jednak z zasadą, że katolicy mają ładne domy, a protestanci sami w sobie są ładni, ubraliśmy się jak na spotkanie z królową Anglii. Ja zachwycałem świat swoim beżowym lub brązowym płaszczem (zawsze jakoś zapominałem, jaki był to kolor, ale na szczęście moda zmienną jest, więc i moje zdanie co do barwy zmieniało się co sezon), czarną koszulą, czarnymi spodniami i równie czarnymi lakierkami. 

   To wcale jednak nie znaczyło, że moja rodzina wyglądała gorzej ode mnie. O nie... Kto tak pomyślał, był w srogim błędzie. Jocelyne prezentowała się jak milion dolarów. Swoje jasne, proste włosy rozpuściła, pozwalając wiatrowi spełniać się w roli fryzjera, czego pewnie od razu pożałowała po wyjściu z samochodu. Kobieta zgodnie z radą swej głównej stylistki zrezygnowała z założenia spódnicy na rzecz jedwabnej, białej koszuli oraz glinianego kompletu wiązanego pod piersiami zgrabną wstążką. Clarisse za to miała na sobie czarną, prostą sukienkę na krótki rękaw i małe, brązowe buciki na szpilce, która służyła chyba za narzędzie tortur. Jej czarne włosy również były rozpuszczone, ale w przeciwieństwie do uczesania jej matki, u Clarisse kruczoczarne kosmyki spływały już na plecy, trzymając się ich mocno, jakby w obawie przed wrzaskiem matki-perfekcjonistki. Léa za to sprawiała największe wrażenie. Jako jednostka oryginalna i szanująca swój wolny czas, została w domu pod okiem niańki, gdzieś mając ważne spotkania i czarujących Agrestów. Mało kogo było stać na taką odwagę. Ja tam byłem się sprzeciwić się rozkazowi mej ukochanej małżonki. Dlatego właśnie przyjechałem, co jeszcze nie oznaczało, że wysiadłem z samochodu. Nieee... Po tym, czego się dowiedziałem w drodze na Avenue Victoria 7, postanowiłem, że moja noga w tym dworze nie powstanie. 

   Dlaczego? Oh, to bardzo proste, mój kochany pamiętniczku... Jadąc tu, non stop słuchałem pouczającego szczebiotania miłości mojego życia, jak należy zachowywać się w towarzystwie tak doborowych ludzi jak Agrestowie. W trakcie półgodzinnej podróży Jocelyne zdążyła powtórzyć z moją córką cały podręcznik savoir-vivre, rozważyć tak szczegółowe kwestie jak to, kto powinien wejść pierwszy do pomieszczenia, jak odłożyć sztućce na talerz, aby dać znać gospodarzowi o zakończeniu posiłku, jak zwracać się do pracowników trzymających w ryzach domostwo Gabriela i Emilie. Jocé przepytała także Clarisse jak należy odpowiadać na zadane pytania w sposób, aby wzbudzić zachwyt u obcych osób, na odległość sprawdziła, czy skrzypce dziewczynki są odpowiednio nastrojone i wywiedziała się, czy czarnowłosa jest w stanie sprostać oczekiwaniom stawianym przez Emilie. I po co to wszystko? Po to, aby oczarować do reszty niejakiego Adriena i dobrze wypaść na sponsalia de futuro. Gdy usłyszałem tę nazwę, dech mi w piersi zaparło. To po to była ta cała szopka. Cała ta maskarada została urządzona po to, aby Jocelyne mogła odznaczyć ptaszkiem na swojej liście punkt "wydać dobrze córki za mąż". Szkoda tylko, że i w tej kwestii nie raczyła spytać mnie o zdanie. Skoro jednak nie miałem żadnego wpływu na kontrakt zawarty między Jocé, a państwem d'Este, to teraz mogłem przynajmniej zakłócić przebieg zawarcia umowy między nią, a Agrestami. Dlatego też, gdy tylko limuzyna zatrzymała się na podwórzu, zaś drzwi przede mną otworzył Matthias, zaparłem się każdą możliwą kończyną, głośno oświadczając, że nie wyjdę i to samo nakazałem zrobić Clarisse. Dziewczynka jednak nie usłuchała. Co prawda, wlepiła we mnie przerażone spojrzenie granatowych tęczówek, ale gdy jej wzrok powędrował na sylwetkę wkurzonej matki, momentalnie wyskoczyła z samochodu, zostawiając mnie samego. Tak więc moja misja spaliła na panewce. Jocelyne 1: Tristan 0. 

   Chcąc, nie chcąc (ale bardziej nie chcąc), zostałem zmuszony do przestąpienia progu rezydencji, która na dzień dobry uderzyła mnie w oczy czernią i bielą. Cały hol, wielki jak sala balowa, w której odziani w złoto i diamenty książęta oraz damy ich serca, mogli tańczyć aż po świt, bez obawy, że na drugim końcu sali zauważą akt skrytobójstwa i uciekającą w popłochu wiedźmę, krzyczał wręcz "zostałem wymyślony w grudniowy poranek". Jakoś by mnie to osobiście nie zdumiało, gdyby nieszczęsny dekorator siedział nad projektem całą noc i rankiem, wykańczając swój rysunek, uznał, że czerń otulająca jego zaspany pokój i bielejące się połacie śniegu za oknem, będą strzałem w dziesiątkę, która zdobędzie serca Agrestów. Nawet wiszący nad wielkimi schodami obraz "Impresja, wschód słońca" nie śmiał się wyróżniać w całej tej czarno-białej harmonii. Właściwie jedynym, co rzucało się w oczy i jakoś ożywiało ten ponury hol, była niebieska sukienka Emilie. Francuza przy mojej żonie pełnej gracji i klasy, wyglądała jak świeży powiew wiosny. "Druga Elena" przebiegło mi przez myśl. Tylko ta nie roztaczała wokół siebie radosnego widoku młodziutkich krokusów i motylów goniących wśród stepów. Emilie była ułożoną, stateczną, wstydzącą się swojej młodości wiosną, która za wszelką cenę starała się utrzymać w ryzach czającą się w zielonych oczętach radość i udawać, że jest latem. 

- Jocelyne Yvette, moja ulubiona przyjaciółka! - zawołała kobieta, schodząc po marmurowych schodach w taki sposób, jakby płynęła. Gdy pewnego razu, przebywając z rodzicami na Krymie i zwiedzając Jaskółcze Gniazdo, byłem świadkiem tego, jak dziewczęta pracujące na zamku, udawały księżniczki, widziałem jak odziane w długie suknie, poruszały się tak samo jak Emilie. To płynięcie było zjawiskowe. Naprawdę robiło wrażenie i Emilie doskonale o tym wiedziała. 

- Emilie - uśmiechnęła się delikatnie Jocelyne, mierząc blondynkę wzrokiem. Z jej granatowych oczu sypały się iskry i gdyby tylko były prawdziwe, z pewnością rzuciłyby się pani Agreste w objęcia, zajmując jej długą suknię pożądliwym, wściekłym ogniem. 

- Jak ci minęła podróż? - zapytała z szerokim uśmiechem Emilie, przytulając na powitanie moją żonę. Byłem wręcz pewien, że gdyby nie obecność świadków, to któraś z nich padłaby trupem. 

- Fantastycznie, kochana - rzekła Jocé z łagodnym uśmiechem - Widok twojego domu napełnił moje serce radością. Żywię serdeczną nadzieję, że nie tylko te mury prezentują się tak zachwycająco. Powiedz, jak się miewa twój jedynak? Wyraża się już lepiej od naszego ostatniego spotkania? 

- Sama się zaraz przekonasz, ale muszę cię ostrzec. Wszyscy kochają Adriena - zaśmiała się Emilie, wypuszczając moją żonę z objęć i figlarnie puściła do niej oczko. Następnie jej zielone oczęta skierowały się na mnie - Oh, przyprowadziłaś ze sobą swojego męża! Nareszcie! Tak długo go nie widziałam, że myślałam już, iż zostałaś wdową!

- Droga madame - szepnąłem, ujmując z wdziękiem dłoń kobiety, na której złożyłem delikatny pocałunek - Czarodziej nigdy się nie spóźnia, nie jest też zbyt wcześnie, przybywa wtedy, kiedy ma na to ochotę - powiedziałem najbardziej szarmanckim tonem, na jaki było mnie stać - To właśnie czyni artystę wyjątkowym. 

- Mój Gabriel również jest artystą, ale na niego nie trzeba czekać tak jak na pana. 

- Tak, bo moja sztuka raduje, wzrusza, rozpacza, budzi na nowo najgłębsze lęki i nadzieje do życia. Wraz ze swoją pracą jestem jak długo wyczekiwane Boże Narodzenie. Jestem wspomnieniem, które trwa wiecznie i wydarzeniem, które na pewno nadejdzie. To właśnie we mnie lubią, dlatego na mnie czekają. Praca pana Gabriela za to cieszy oczy krótką chwilę jak kolorowy motyl, który usiadł na kwiatku i uleciał gnany wiatrem - oznajmiłem, puszczając rękę Emilie i prostując się z gracją, którą matka w dawnych latach próbowała ze mnie wykrzesać prośbą i groźbą - Oczywiście, ludzie kochają motyle, ale nie da się ukryć, że te są dość kruche, a każdy motyl piękniejszy od drugiego. Pan Gabriel miał szczęście, że udało mu się schwytać taki okaz jak pani. Z taką muzą u boku powinien nazwać firmę "Emilie". 

- Oh... - blondynka zerknęła z nieznacznym zawstydzeniem na Jocelyne, jakby niemo chcąc zapytać, jakim cudem udało jej się tak wychować męża. Cóż mogłem rzec? Sir Tristan też wzbudzał wielkie emocje, zanim dosięgło go mściwe ostrze Morgany. 

- A gdzie jest pan Gabriel? - spytałem niewinnie. W sumie, bardzo chciałem go poznać. Słyszeć o jednym człowieku przez tyle lat, a nigdy go nie widzieć... Jeśli ja miałem być Bożym Narodzeniem dla chrześcijan, to Gabriel musiał być jak Boże Narodzenie dla żydów. 

- Tutaj jest - usłyszałem.

   U szczytu schodów, jak król patrzący z dumą na swój szeroki kraj lub jak sułtańska faworyta z wyższością obserwująca harem, stał sam Gabriel Agreste - słynny projektant i mąż jasnowłosej Emilie. Nie wiem... Sądziłem, że jak go pierwszy raz ujrzę, to oślepi mnie bijący od niego blask, a ja sam padnę na kolana, łkając mężczyźnie u stóp ze skargą, że raczył mi się objawić tak późno. Tymczasem Gabriel okazał się... zwyczajny. Wysoki, siwiejący facet w okularach ze znudzonym wyrazem twarzy, jakby wykuto ją w kamieniu. Strój miał czarny i nudny. Nie było w nim ni krzty kreatywności, której oczekiwałem po projektancie mody. Jeśli on był tak znany, to wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby Francja w mgnieniu oka zrobiła krok w tył, cofnęła się w czasie i ze stoickim spokojem osiadła w romantyzmie. Dopiero po chwili dostrzegłem za plecami Gabriela blondwłosego chłopca. To musiał być Adrien. Na moje oko miał tak z sześć lat, ubrany był na ojcowską modłę, a wyglądał jak kopia własnej matki. I to on miał zostać wkrótce moim przyszłym zięciem? 

- Moje uszanowanie, Gabriel San - powiedziałem, zginając się w azjatyckim ukłonie. Ciekawe, czy zrozumiał tę aluzję i przyjął unoszące się w powietrzu wyzwanie?

- Wzajemnie, monsieur d'Violon-Violin - odparł chłodno, nieznacznie unosząc do góry jedną z brwi. Nie, nie zrozumiał. Jego strata. 

   Gabriel i Adrien niespiesznie zeszli na dół i ustawili się po bokach Emilie jak gwardia honorowa. Co też skłoniło Jocelyne do bratania się z tymi ludźmi? Czy faktycznie uznała za przeznaczenie moje potknięcie się o własną sznurówkę i upadek w ramiona burmistrza Paryża? Skoro tak, to dlaczego nie doprowadziła do rozwodu André z tą fircykowatą Audrey i na jej miejsce nie podstawiła mu Clarisse? To w końcu burmistrz chwycił dziewczynkę, nie Emilie... To nie tak miało wyglądać... A może właśnie miało? W moim przypadku matka również zdecydowała o moim ślubie i to dwukrotnie, nie pytając mnie o zdanie. Familia funkcjonowała w ten sposób od wieków, więc czemu ktoś miałby teraz zwracać uwagę na fochy jakiegoś gryzipiórka? 

   Pomieszczenie, w którym przyjęli nas Gabriel i Emilie było równie wielkie, równie czarno-biało i równie przytłaczające jak ich hol. Podejrzewałem, że cały dom tak wyglądał i szczerze współczułem jego mieszkańcom tej pustki i chłodu wiejącego po korytarzach. Z najwyższym wyrazem powagi i skupienia usiadłem przy stole zastawionym po brzegi pieczywem, kawą, dżemami i innymi słodkościami. Bez wahania i w całkowitej dyskrecji chwyciłem dwa kawałki brioszki, z czego jeden wcisnąłem sobie do kieszeni jako haracz dla Sally, a drugi włożyłem do ust, rozkoszując się delikatnym smakiem.

- Słyszałam, że Clarisse jest uzdolnioną skrzypaczką - powiedziała Emilie, zajmując miejsce na szczycie - Byłaby możliwość, aby posłuchać jej gry? 

- Za możliwość posłuchania jej gry ludzie muszą płacić duże kwoty w Théâtre des Champs-Élysées - oznajmiła z wyższością Jocelyne, a ja o mały włos się brioszką nie zakrztusiłem. Czyli Clarisse miała już pracę i to w dodatku dobrze płatną? Co jeszcze mnie ominęło? - Ale tak... Będzie możliwość. 

- Fantastycznie - klasnęła w dłonie Emilie - Może zagrać razem z Adrienem. Mój syn od najmłodszych lat ćwiczy się w grze na pianinie i nie chwaląc się, muszę przyznać, że jest w tym świetnym. Talent odziedziczył po ojcu. Gabriel również oszałamiająco gra na pianinie. Można się zakochać w interpretacjach jego utworów. 

- Cóż, Clarisse doszła do wszystkiego ciężką pracą i najwidoczniej jej się to opłaciło, skoro jej imię jest na ustach muzycznego świata. 

   Zerknąłem dyskretnie na Emilie, zastanawiając się, co na to powie. Blondynka jednak uśmiechnęła się serdecznie, a ja rozejrzałem się po stole w poszukiwaniu popcornu. Niestety, nie było go, dlatego swój głód musiałem nasycić jedynie croissantami, czekoladą i dżemem. 

- W takim razie niech nam coś zagra. Czego chcesz posłuchać, Gabrielu? - zwróciła się z rozkoszą do swego męża.

- Czegoś klasycznego. Może "Caprice No. 24"? - zaproponował niby od znudzenia Agreste, zerkając z wyższością w kierunku mojej córki. 

   Zmarszczyłem brwi. Co za cwane bestie. Kiedyś ten utwór uważano za jeden z najtrudniejszych utworów świata. Żądanie od trzyletniego dziecka zagrania czegoś takiego było podłością i świństwem. Już mnie wcale nie dziwiło, dlaczego Jocelyne wybrała akurat tych ludzi. Idealnie pasowali do bycia w Familii. Z uwagą przyjrzałem się Clarisse. Coś mi tu jednak nie pasowało. Czarnowłosa dziewczynka wywróciła nieznacznie granatowymi, błyszczącymi oczętami, ściągnęła z pleców futerał, wyjęła skrzypeczki i smyczek, po czym zaczęła grać.

   Z zdziwieniem obserwowałem jej szybko poruszające się, zręczne palce i zwinne nadgarstki. Smyczek zdawał się nawet nie dotykać strun, ledwo co je muskał, tańcząc po instrumencie razem z palcami, które to przyciskały, to uwalniały spod opuszków włosie. Niewzruszona dziewczynka stała prosto z kamienną miną, jakby coś takiego jak gra dzieł dawnych mistrzów była dla niej czymś codziennym. Nawet jej półprzymknięte oczy zdawały się wodzić za wszystkim tylko nie za skrzypcami. Niezbyt znałem się na muzyce, ale sama ta melodia brzmiała już dla mnie ciężko, więc nie dziwiło mnie, że tylu skrzypków umarło w trakcie grania tego czegoś.

   Po kilku minutach krótkiego koncertu Clarisse wreszcie odłożyła skrzypce, a Jocelyne triumfalnym wzrokiem spojrzała na Emilie i Gabriela zaplatającego ręce na stole. O ile on wydawał się niezbyt wzruszony tym pokazem, o tyle Emilie chyba zaciskała zęby. Jednak po jej jadowicie zielonych oczach czuć było, że szykowała się do naładowania swojego skorpioniego ogona trucizną i podejrzewałem, w co ta trutka miała uderzyć. 

- Niesamowite! - zawołała entuzjastycznie Emilie - Dziewczyna jest warta swojej ceny. Co jednak nie znaczy, że nie można się potargować... - mruknęła, zerkając w stronę oniemiałego Adriena, a mnie nagle zaczęło zastanawiać, czy chłopiec nadal nazywał mnie "Tistanem" - Adrienku, możesz pokazać tej uroczej dziewczynce jak grasz utwory Mozarta? Na pewno będzie równie zachwycona, co my jej wykonaniem. 

   Chłopiec zerknął spłoszony na matkę, jednak skinął blond czupryną, bąkając pod nosem niewyraźną zgodę. To by było tyle w temacie. Adrien wstał z krzesła, zerkając na Clarisse, po czym niemo poprowadził ją ku drzwiom. 

- Wybaczcie mi, ale jestem zmuszony opuścić drogich państwa. Jak to mówią, służba nie drużba, oczekuję bardzo ważnego telefonu - oznajmił niespodziewanie Gabriel, poprawiając poły czarnej marynarki i wraz z dziećmi wyszedł z pomieszczenia, kładąc opiekuńczo dłoń na ramieniu swego syna, jakby chciał mu dodać otuchy przed tym, co go czekało. 

   Zmarszczyłem ponownie brwi. Gabriel... Projektant, dla którego szycie nie było straszne... W jednej chwili przypomniałem sobie, jak po powrocie do domu zajrzałem do pokoju bliźniaczek. Przy łóżku jednej z nich leżała szmaciana laleczka z blond włosami i zielonymi oczami ubrana w białą koszulkę i jeansowe spodnie. Szczerze mnie zdziwiło, że Jocelyne pozwoliła którejś z nich trzymać tak szpetną lalę, ale teraz mnie olśniło. Jednym ze zwyczajów sponsalia de futuro było wkładanie pod poduszkę podobizny wybranka, aby w oczekiwaniu na ślub dziecko mogło odczuwać obecność przyszłego małżonka, śnić o nim nocami i oczekiwać dorodnych plonów u jego boku. Teraz wszystko składało się w jedną, logiczną całość. Laleczka musiała przedstawiać Adriena i musiała zostać wykonana przez Gabriela, a sam Adrien pod własną poduszką musiał mieć lalkę z czarnymi włosami i granatowymi oczami. Nie wiem, czego oni oczekiwali (albo czego ja się bałem), ale nie mogłem zostawić Clarisse samej u boku tego sześciolatka, choćby nie wiem co. 

- Drogie panie, ja również będę zmuszony was opuścić - oznajmiłem, wstając tak gwałtownie, że aż się krzesło zachybotało - Dostałem nagłego przypływu inspiracji! - krzyknąłem, wybiegając z pokoju wprost na pusty korytarz. 

   Nie miałem zielonego pojęcia, w której części budynku znajdował się pokój Adriena, a złośliwa Sally z całą stanowczością dała mi do zrozumienia, że nie ma ochoty wyobrażać sobie, jak do niego trafić, dlatego musiałem się miotać bez celu po rezydencji, licząc na to, że wejdę do jakiegoś pustego pomieszczenia, gdzie na spokojnie będę mógł się przemienić i tam oglądać wszystko oczami własnej córki. Czy przesadzałem? Być może, ale czułem niewyobrażalny strach przed tym, co mogła wymyślić Jocelyne. Dla spełnienia własnych ambicji była gotowa na złamanie wszelkich zasad, a to potem ja będę musiał błyszczeć oczami przed Wielką Matką, tłumaczyć się i wymyślać bajki na resorach, aby przekonać ją do swoich racji. Wolałem już poobserwować przez chwilę Clarisse i mieć pewność, że będzie bezpieczna u boku Adriena niż potem żałować. 

   Prędko wślizgnąłem się do jednego z wielu pomieszczeń. Tak jak cała reszta i ten pokój był czarno-biały (to już jakiś fetysz), jednak tutaj przynajmniej całość została ożywiona przez wielki obraz Emilie wzorowany najpewniej na dziele Gustava Klimta "Złota Adela". Reszta ścian została wypełniona fotografiami małego chłopca z wielkimi, zielonymi oczami. Żal mi się zrobiło tego dzieciaka... Taki był młody, a już zmuszano go do życia w blasku reflektorów. Najpewniej nie mógł decydować o sobie. Westchnąłem w duchu. Skąd ja znałem to uczucie? Gabriel i Emilie popełniali ten sam błąd, co moja matka oraz Jocelyne. Najgorszym dla takiego dziecka było zamknięcie go w złotej klatce, podejmowanie za niego wszelkich decyzji, ciągłe chronienie go przed światem i wstrzymywanie. Biedne dzieci... Sam czekałem tyle lat, aby wreszcie móc rozwinąć skrzydła i uciec najdalej jak się dało. Problem w tym, że się nie doczekałem. Westa spętała mnie swoim ognistym łańcuchem jeszcze przed moimi narodzinami. To samo zrobiła z Ellery'm, Iliani, Léą i Clarisse. Adrien pewnego dnia, w przeciwieństwie do moich dzieci i do mnie samego, uwolni się od nich, rozwinie te nieszczęsne, niewinne skrzydła, ale obawiałem się, że będzie wtedy dla tego złotowłosego chłopca za późno...

- Sa... - zacząłem, odchylając poły płaszcza. Już miałem uwolnić Sally i przemienić się w swoją "heroiczną" formę, ale gdy odwróciłem się, mowę mi odebrało - ...nta Madonna. A ty to kto?

   Przede mną stał mężczyzna w fioletowym garniturze, spodniach i koszuli. Na dłoniach miał czarne rękawiczki, pod szyją lśniła mu broszka w kształcie srebrnego motyla. Cały w sumie wyglądał jak motyl, nawet kołnierzyk mu się układał na kształt ostrych skrzydeł tego owada. Tylko no ta maska... Tragedia...

- Motylem jestem.

- Naaa... - zanuciłem. 

   Mężczyzna spojrzał na mnie tak samo, jak Gabriel, gdy pokłoniłem mu się po azjatycku. No tak! Uderzyłem się mentalnie w czoło. Czego ja oczekiwałem? Że Agrestowie trzymali w piwnicy jakiegoś magicznego świra? Przecież nie raz i nie dwa słyszałem już tę historię... Młody chłopak dostrzeżony przez kobietę, która zdecydowała się na bolesny upadek. Dostrzeżony i doceniony, a następnie pokochany i uwielbiany... Obdarzony tak ogromnym zaufaniem, że gdy ją zdradził, doprowadził do czegoś strasznego. Do zbrodni, o której zapomnieć nie można i o której świat nadal pamiętał. Minęło tyle lat, a na Alma nadal płonęły znicze. To musiał być on. Zbyt wiele razy już słyszałem tę opowieść, aby tak po prostu o niej zapomnieć. Lubiłem ją... Tragiczny żywot dawnej bohaterki uwielbianej przez cały świat. Kochanej przez świat, a znienawidzonej przez jedną z gałęzi Familii. Ktoś za sznurki musiał pociągać, a taka nic nieznacząca marionetka jak on była wręcz idealna. Słyszałem, że po wszystkim pozwolono mu zachować to miraculum, więc skoro teraz stałem przed Motylem, to Motylem musiał być Gabriel. Nikt inny.

- Ah, myślałem, że będziemy śpiewać tamtą piosenkę... Tak w ogóle... Gabriel, czy to ty? Gdzie ty masz włosy? - spytałem.

- ...

- Wiesz, to bardzo źle wygląda - oświadczyłem zmartwiony - Nie, to nie ty! To ta głowa! - krzyknąłem, podchodząc bliżej przebranego Gabriela, który obserwował mnie ze zirytowaniem swoimi fioletowymi oczami (mniej czaderskimi od moich) - Nie bierz tego tak do siebie, po prostu ta maska ci nie pasuje. Zrób coś z tym. Teraz mówię to tylko ja, ale niedługo mogą mówić to miliony.

- Czego ty chcesz? - wycedził przez zaciśnięte zęby Gabriel.

- A ty? To nie ja ukrywam się w jakimś fioletowym wdzianku! Ty wiedziałeś w ogóle, że w bajkach dla dzieci fioletowy to kolor złoczyńców? - zagadnąłem, obserwując Agresta - Jesteś zły, Gabrielu? Nie, nie odpowiadaj! Widzę jak ci żyłka pulsuje... Tak... Czuję od ciebie tą bijącą wściekłość... - szepnąłem, kładąc mu rękę na ramieniu - To przez to całe spotkanie, prawda? Też ci się to nie podoba? Co ja gadam? Gdybyś się nie zgadzał, to nie dziergałbyś tych lalek! - krzyknąłem Motylowi do ucha. 

   Gabriel wzdrygnął się, odstępując krok ode mnie.

- Możesz się na chwilę uciszyć i dać mi coś powiedzieć? - zapytał zimno, aż mi się włosy na głowie zjeżyły. Posłusznie się przymknąłem, aby wysłuchać orędzia mężczyzny - Opuść ten gabinet, natychmiast.

- I to tyle? - spytałem, zakładając ręce na piersiach - Spodziewałem się jakiegoś światłego ka... - w tym samym momencie Agreste bez wahania szarpnął czarną gałką laski, którą miał przy sobie, tym samym wyciągając z niej miecz, którego ostrze przyłożył mi do jabłka Adama - Oh...

- Wyjdź stąd i nigdy nie wracaj - syknął - Wtrącasz się w coś, co cię zupełnie nie dotyczy.

- Czyli w co? - spytałem, odsuwając na bok ostrze, wzbudzając tym samym zdumienie w oczach Gabriela - Co ty właściwie tu robisz? Jeśli to dotyczy twojego syna i mojej córki, to jest to także moja sprawa, do której nikt nie chce mnie włączyć. O to ci chodzi? Czy może knujesz tu coś mrocznego, hm? 

- Skąd ci przyszło do głowy, że...

- No nie wiem... Grozisz mi mieczem na przykład? - spytałem, wskazując na ostrze, które powinno siedzieć w lasce, a nie czubkiem muskać podłogę - Nie powiem, dość oryginalnie, ale aby pozbyć się autora potrzeba czegoś więcej. Mieczem to sobie możesz ściąć królową, a nie pisarza. No to co tu porabiasz? Może ci pomogę? Albo nie! Mam lepszy pomysł! - zawołałem.

   Gabriel spojrzał mnie wyraźnie zmęczony. Albo miał już dość mojego towarzystwa, albo się biedaczyna nie wyspał.

- Jaki?

- Pomożesz mi zobaczyć, co robią nasze dzieci, albo rozpowiem wszystkim, że jesteś tym Motylem. 

   Agreste przez kilka sekund patrzył na mnie poważnie, po czym... roześmiał się kpiąco.

- Kto ci uwierzy w takie bajki? - zapytał.

- Czy przypadkiem nie chcesz oddać swojego syna Familii, która pociąga cały świat za sznurki? Myślisz, że nie mają pojęcia o istnieniu takich magicznych cacek, jak twoja broszka? To tylko kwestia czasu aż sami cię znajdą i odbiorą to, co się im słusznie należy. Powiedz... Czy to nie od nich właśnie masz swoją zaczarowaną zabawkę? Od takiego angielskiego dziadka z białymi włosami, który się do ciebie nie odezwie, dopóki nie nazwiesz go lordem? 

   Gabriel milczał, ale jego oczy mówiły wszystko. Doskonale wiedział, o czym mówię i bardzo, ale to bardzo pragnął, abym tylko strzelał i spudłował, żeby mógł mi się zaśmiać dumnie w twarz.

- Tak się składa, że lord generał Lambert Boleyn to mój wuj - uśmiechnąłem się zwycięsko - Obawiam się więc, że nie masz wyboru i musisz mi pomóc.

   Dwoje dzieci siedziało na dużym, szerokim łóżku przeznaczonym raczej dla dorosłych, a nie dla skrzatów w ich wieku. Oboje spoglądali w różne strony, podziwiając ściany i sufit i za wszelką cenę starając się nie dopuścić do spotkania ich oczu. Nie wiedzieli, które z nich było bardziej zawstydzone. Oboje nie należeli raczej do towarzyskich dusz. Clarisse do tej pory przebywała jedynie ze swoją bliźniaczką oraz kuzynem Casimirem, którego po wielokroć ogrywała w szachy w trakcie wakacji u dziadka i babci na ich ogromnej wyspie pośrodku niczego.  Adrien jednak miał pewną przewagę. Od dłuższego czasu regularnie odwiedzała go córka burmistrza, Chloé, która mieszkała dosłownie rzut beretem od jego rezydencji. Czasami wpadał do niego także jego kuzyn Félix, z którym grywał w szachy i próbował nowych sztuczek z zestawu młodego magika. Przychodziła tu także Léa, narzeczona jego kuzyna. To było takie zabawne, Félix miał dopiero pięć lat, a już miał narzeczoną! Strasznie to bawiło Adriena, dopóki w jego przypadku nie zdarzyło się to samo. Teraz Adrien również miał n a r z e c z o n ą. Czarnowłosą narzeczoną w czarnej sukience, która siedziała obok niego i która była tak podobna do Léi. Czy tak to miało wyglądać? Mieli tak siedzieć do wieczora, udając, że interesowała ich architektura pokoju? 

   Adrien wziął głęboki wdech i zbierając się na odwagę, położył rękę na udzie dziewczyny. Chłopcu zdało się, że kolor jej skóry był podobny do śniegu. Kiedyś słyszał, że taką cerę mieli szlachetnie urodzeni. To by się nawet zgadzało, ta blondwłosa kobieta w glinianym komplecie i ten mężczyzna przypominający ze swoimi oczami elfa wyglądali na ważnych ludzi, więc musieli być szlachetni. Skoro dziewczynka była ich córką, to i ona musiała być szlachcianką. Czarna główka pod wpływem dotyku odwróciła się momentalnie, zatrzymując wzrok najpierw na dłoni chłopca, a dopiero potem na jego oczach. Adrien wzdrygnął się. Nigdy nie widział jeszcze takiego koloru. Oczy jego narzeczonej były granatowe jak otchłań wzburzonego morza, które pociągnęło na dno nowy statek i wcale nie miało dość. Ze strachu przed utonięciem w tych tęczówkach zabrał rękę. Tak na wszelki wypadek.

- Jestem Adrien - przedstawił się nieśmiało, starając się uśmiechnąć.

- Wiem - odparła dziewczynka - Znam cię bardzo dobrze... - oznajmiła z dziwnym błyskiem w oku, który zniknął tak samo szybko jak się pojawił - Moja matka wiele mi o tobie opowiadała. Ja nazywam się Cl... - dziewczyna ugryzła się w język. Jej rodzicielka nie znosiła jak używała prawdziwego imienia. Co prawda, miała to gdzieś, ale w tym pomieszczeniu mogły być kamery, a nie chciała, aby matka znowu wpadła we wściekłość - Larisse. Larisse Athénaïs Rosaline Sophie Oceané Mireille d'Violon-Violin, córka Jocelyne Yvette d'Violon-Violin. 

- Ty też masz tak długie imię? - zdziwił się chłopiec, przyglądając się uważnie dziewczynie - Myślałem, że to tylko ja tak mam...

- Jak widać. A ty jak masz? - zaciekawiła się dziewczynka z łagodnym uśmiechem. 

- Adrien Arthur Alexander Antoine Athanase.

- Wszystkie na "a" - zachichotała Clarisse, zakrywając usta dłonią.

- Tak - zaśmiał się chłopiec - Ale wszyscy mówią do mnie Adrien - wytłumaczył prędko - A do ciebie jak mówią?

- Zależy kto - wzruszyła ramionami - Różnie. Raz Clar, raz Clari, innym razem Ris, Lis...

- A mogę mówić ci Risa? Lub Lisa? 

- Możesz. Jeśli tak pasuje - Clarisse uśmiechnęła się ponownie.

- To będę mówił Risa. Co będziemy robić, Risa? 

   Dziewczyna mimowolnie zerknęła na jedną z dwóch wielkich, białych poduszek. Czy pod nimi Adrien skrywał lalkę z jej podobizną? Matka pewnego dnia przyszła do jej pokoju ze szmacianą, blondwłosą laleczką z dużymi, zielonymi oczami, mówiąc jej, że to właśnie jest Adrien. Adrien, który pewnego dnia zostanie jej narzeczonym, a później mężem. Ta laleczka miała sprawić, że polubi się z Adrienem jeszcze zanim go pozna. Czy faktycznie go lubiła? Nie wiedziała. Chyba tak, wydawał się miły i miał takie ciepłe ręce. I tak jak ona miał dużo imion! Jego mama też była blondynką tak jak i jej matka. Dużo mieli podobieństw. Możliwe, że mieli nawet o czym rozmawiać. 

- Pani Agreste wyraziła życzenie, abyś zagrał mi któryś z utworów Mozarta - powiedziała cicho. 

   Możliwe, że w tym pomieszczeniu były jakieś kamery. Jeśli były, to jej matka i ta pani z zielonymi oczami musiały patrzeć. Musiały uważnie obserwować każdy ich krok. Jak Clarisse tego nie lubiła. Nienawidziła być w centrum uwagi... Nie podobało jej się, jak patrzono jej na ręce, jak mówiono, co ma robić i jaka ma być. To było okropne, ale jeśli jej przypuszczenia były prawdziwe, to musiała dobrze wypaść w swojej roli i okazać chociaż trochę zainteresowania tym Mozartem. 

- Tylko nie ten trudny - jęknął Adrien.

- Możesz zagrać jakikolwiek. To znaczy... Mógłbyś, gdybyś miał pianino lub fortepian - oświadczyła Clarisse, rozglądając się po pokoju. 

- To chodź. Zagram ci coś, a ty mi pomożesz z tym skrzypcem, ok? - zapytał, łapiąc dziewczynkę za rękę i jednym ruchem podniósł ją z łózka. 

- Skrzypcem?

- Tak, grałaś przecież jakieś dwadzieścia cztery przed matką i ojcem. Bardzo ładnie grasz, wiesz?

- Wiem - zaśmiała się dziewczyna - Tylko gram na skrzypcach, nie na skrzypcu. Skrzypce, rozumiesz?

- Ale ten instrument był jeden - zauważył chłopak.

- Tak, ale nazywa się skrzypce. Bo skrzypi.

- To nie mogli go nazwać "skrzyp"?

- Nie, skrzyp to taka roślina. Najwidoczniej może być tylko jeden skrzyp, więc wymyślili skrzypce! - wytłumaczyła rozbawiona.

   Tak! Clarisse zdecydowała. Lubiła Adriena i chciała być jego narzeczoną. Chciała z nim coś zagrać i zobaczyć, czy naprawdę był takim dobrym muzykiem jak twierdziła pani Agreste. Od czegoś trzeba było zacząć, a ona chciała zacząć właśnie od tego.

- Poczekaj tu na mnie! - pisnęła roześmiana, biegnąc z dziecięcą radością w stronę drzwi. 

   Miała zamiar pobiec po swoje skrzypce i stworzyć z Adrienem duet. Może jeśli okaże się dobry, zabierze go ze sobą do teatru i wspólnie będą grać dla publiczności? Tak, to byłaby świetna zabawa, a ludzie pokochaliby Adriena. Rzucaliby w nich różami i tulipanami. Byłoby wspaniale... 

Ufff, ale się rozpisałam! Chciałam zamknąć to spotkanie w jednym rozdziale, ale nie sądziłam, że wyjdzie mi aż tyle słów. Mam nadzieję, że nikt się nie znudził i dotrwaliście do końca :D Jestem ciekawa Waszych opinii, a najbardziej chyba mi zależy, abyście powiedzieli, czy taka forma perspektywy Clarisse Wam pasuje. Do wyboru jest jeszcze opisywanie jej życia pierwszoosobowo albo robienie to jako Tristan, ale nie oszukujmy. Tristan i tak jest już tu narratorem. Czekam na Wasze zdanie, a tymczasem życzę Wam miłego dnia lub miłej nocy. Pozdrawiam!

                                                                                                                         ♥ M ♥

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top