29.10.2003 - 29.11.2003r., Paryż

29.10.2003r., Francja, Paryż, Avenue Elisée Reclus 7

   Po niemalże tygodniu wychowywania dwójki dzieci doszedłem do wniosku, że może to dobrze, iż Ellery i Iliani dawno temu odeszli do wieczności, bo mogłem mieć w końcu czwórkę pociech, które weszłyby mi na głowę i tam zamieszkały, urządzając sobie z mojej artystycznie ułożonej fryzury ptasie gniazdo i to autorstwa jakiegoś pijanego ptaszora, który w dodatku zmieszał alkohol z narkotykami, czyniąc swój dom jeszcze większą meliną niż powinna być.

   Dwoje absolutnie mi starczyło, zwłaszcza, że okazało się, iż praca nad dwójką maluchów była znacznie trudniejsza niż mi się wydawało. Pomijając ciągłe stawanie do nich w nocy, przez co wyglądałem jak wampir na odwyku oraz karmienie, przewijanie, mycie i usypianie, dochodził do tego wszystkiego ich płacz... Ich ciągły, nieprzerwany płacz, który praktycznie nie miał końca. Gdy jedna przestawała łkać nad mym losem, zaczynała druga, napędzając ten smutny spektakl wyczerpywania moich nerwów, a Jocelyne zamiast mi pomóc, ze złośliwym uśmiechem wychodziła z domu, całując mnie w policzek i mówiąc "Wrócę późno, kochanie. Baw się dobrze". Akurat... Baw się dobrze... Te dzieci w pół godziny wykończyłyby komandosa, a ja byłem na nie skazany przez bity tydzień, po którym powinienem zostać nominowany do Pokojowej Nagrody Nobla za sam fakt, że przez siedem dni udało mi się powstrzymać przed uduszeniem którejś poduszką. Cudem było, że nie osiwiałem od opieki nad nimi, dlatego z ulgą przyjąłem pomysł Jocelyne, aby zatrudnić kolejną opiekunkę.

   Tym razem wybór miał być naszą wspólną decyzją. Oboje mieliśmy prześledzić życiorysy naszych kandydatów, postawić ich w krzyżowym ogniu pytań i wyłonić najbardziej godną jednostkę, dla której wychowywanie naszych córek stałoby się misją i celem całego żywota. Na szczęście ( albo na nieszczęście Jocelyne, której praca na Sorbonie, a potem badania w domu zajmowały większość czasu ) po umieszczeniu w gazecie ogłoszenia napisanego przez Sally, zgłosiło się do nas kilkanaście osób chętnych oddać się sprawie naszych pociech. Sam też nie wiedziałem, co skłoniło tych biednych ludzi do podjęcia tak szalonej decyzji: ich miłość do dzieci, duże zarobki, które im oferowaliśmy czy może zwyczajnie pomylili numery telefonów i adresy, a teraz głupio im było się wycofać?

   Niemniej, wybraliśmy, mimo iż nie obyło się bez darcia kotów, zwłaszcza w momencie, gdy Jocé odkryła, że zamierzałem zatrudnić kogoś w taki sam sposób jak wcześniej Elenę, gdzie kluczowe pytanie stanowiło: "Gdybyś mógł być ptakiem, to jakim i dlaczego?". Jocelyne była tak zdumiona moją oryginalnością, a następnie wściekła na to, że natura poskąpiła jej takiej kreatywności, że z tego wszystkiego przyłożyła mi podręcznikiem od oceanologii, wypominając, jak skończyła się sprawa z pracą Eleny, która "porzuciła mnie w chwili największej próby". Ja zaś przypomniałem jej, co się wydarzyło, gdy to ona wybrała opiekunkę, po czym zapadła niezręczna cisza. 

   Jocé nie mogła w końcu zaprzeczyć temu, że z jej powodu madame Aza popełniła samobójstwo albo uległa śmiertelnemu wypadkowi, jak kto wolał. Tak czy siak skończyło się to śmiercią kobiety, która spoczęła niedaleko grobu pana Bruela, dzięki czemu mogli sobie co noc wspólnie spacerować po Montrouge, plotkując na temat pomników i zniczy. 

   Nasz wybór ostatecznie padł na Anne Grimault - przemiłą, ciemnowłosą kobietę noszącą tak nienaganny kok, że królowa Elżbieta II mogłaby dostać kompleksów, zwłaszcza, gdyby jeszcze przyjrzała się jej garderobie. Pani Grimault nosiła garsonki w kolorach maskujących figurę, której w sumie nie należało maskować, ponieważ jak na swój wiek i tak była dość szczupła. Do tego wszystkiego zakładała spódnice za kolano, cieliste pończoszki, buty na małym obcasiku, zaś do piersi przyczepiała broszki w najróżniejszych wzorach i kolorach, stając się tym samym inspiracją dla przyszłego pokolenia żeńskich polityków. Jej język i sposób wyrażania się był tak samo nienaganny jak jej wygląd. Anne mówiła wszystko spokojnie, głośno i wyraźnie, odpowiednio akcentując słowa, przez co nie było mowy, aby ktoś jej nie zrozumiał, nawet takie brzdące w kołyskach, które trzymaliśmy pod naszym dachem. Dodatkowym atutem osoby madame Grimault był fakt, że miała już odchowanego syna, którego nikt jej nie odebrał i który dobrze funkcjonował w społeczeństwie, co dawało szansę naszym córkom na wyrośnięcie w odpowiedniej atmosferze.

   Po przeprowadzaniu rozmowy kwalifikacyjnej Anne sama postawiła nam warunki, na jakich mieliśmy współpracować. Po wzięciu wszystkich za i przeciw, w końcu ją zatrudniliśmy, mimo iż Jocé na samym początku kręciła noskiem, nie mogąc znieść, że ktoś stawiał jej jakieś wymagania, ale udało mi się ją przekonać, że jeśli padnę na zawał serca przy dzieciakach, to ona nie dostanie po mnie spadku, ponieważ jeszcze nie zamieniłem się w Tolkiena i nikt nie tworzył mi tablic pamiątkowych, aby przypominać ludowi, że Tristan d'Violon-Violin w tym oto miejscu spożywał kanapkę. 

   Jak się później miało okazać, nie było nikogo lepszego na to stanowisko od Anne Grimault. Jedna pani, każąca tytułować się mademoiselle Lenoire była za stara jak na mój gust, druga - kobieta nosząca wdzięczne imię Marianne, z kolei nie podobała się Jocelyne, ponieważ nosiła taką samą torebkę na ramieniu, co ma małżonka, a chłopaczek z niebieskimi włosami odpadł już na samym początku przez wzgląd na swe uczesanie. Na szczęście, praktycznie wszyscy byli zadowoleni z zatrudnienia madame Grimault - ja, ponieważ wreszcie mogłem się wyspać, Jocelyne, ponieważ opiekunka nie przyćmiewała jej urodą, no i Anne, która za pensję od nas na spokojnie mogłaby kupić jacht i pływać nim po Sekwanie, popijając martini. Straszliwa rozpacz ogarnęła jedynie tych, co nie załapali się do oferowanej przez nas pracy. 

31.10.2003r., Francja, Paryż,  Avenue Elisée Reclus 7

   Nadal wspominając traumatyczne wydarzenia, które nastąpiły siedemnastego października roku pańskiego dwa tysiące trzy, postanowiłem wcielić swoje plany w życie i powiększyć grono naszych pracowników o ochroniarza, który pilnowałby mnie na każdym kroku, chroniąc przed ewentualnymi atakami przeciwników mej twórczości, gniewem mego wydawcy, którego kwintesencję życia stanowiło narzekanie na opóźnienia w dostarczaniu próbek tekstów, fanatykami chcącymi wprowadzić w realne życie pomysły z moich książek, a także przed zazdrosnymi mężami/żonami innych zatrudnionych przeze mnie ludzi. O tym, że ci ostatni byli szczególnie niebezpieczni, zdążył się już przekonać mój nos, na którym bielił się jeszcze bandaż jako pamiątka po tragicznie zmarłym Basilu Bruelu i jego pięści. 

   Trzymając to wszystko w pamięci, a także mając na uwadze, że Aphélie była już po ślubie, co mogło stanowić potencjalne niebezpieczeństwo dla mojego zdrowia, z radością zatrudniłem Clœliusa d'Aureville, przedstawiając mu listę jego ewentualnych obowiązków, gdyby zgodził się dla mnie pracować. Właściwie nie żądałem dużo. Pragnąłem jedynie, aby trzymał się kilka metrów za mną zawsze, gdy naszłaby mnie ochota, aby skoczyć do sklepu i kupić sobie paczkę papierosów na awaryjne sytuacje w postaci napadów złości mojej żony albo załamania nerwowego, które mogłoby nastąpić w przypadku spotkania całej Familii, jak to bywało kilka razy do roku w Tivoli. Na swoje nieszczęście, tego właśnie dnia miałem samolot do Włoszech, który powinien dostarczyć mnie do posiadłości pod stopami Monte Catillo, więc zakup fajek dobrze by mi zrobił. 

   Innych wydarzeń wymagających interwencji ochroniarza jakoś nie przewidywałem. Nie miałem specjalnych przygód w swoim życiu, a przynajmniej nie obecnie. Kiedyś, co prawda, gdy byłem małym dzieckiem, mój własny wujek z Wielkiej Brytanii próbował mnie otruć herbatą, aby dać do zrozumienia mojej matce, że pomysł, iż to ja mógłbym w przyszłości odziedziczyć tron Familii, bardzo mu się nie podobał. Ów krewny musiał być tak załamany spadkiem pozycji Boleynów, że całkowicie zapomniał o grze "Kto odziedziczy moje pieniądze?", która trwała już od stuleci i robiła się najbardziej ekscytująca w momencie, kiedy obecny przywódca łaskawie postanawiał odejść z tego świata. 

   Wtedy następował miesiąc przygotowawczy, w trakcie którego najstarsi przedstawiciele wszystkich gałęzi spotykali się na naradach, podliczali majątek każdego członka Familii i wzajemnie przekonywali się do tego, dlaczego to akurat ich odnoga powinna rządzić światem, bawiąc się w cesarza. Jakby tak na to spojrzeć, to faktycznie fucha Wielkiego Ojca lub równie Wielkiej Matki przypominała trochę stanowisko cara czy innego faraona. Taka osoba nie dość, że miała masę spraw na głowie, jak kontrolowanie własnej rodziny, pociąganie za sznurki polityki i wyrażanie własnej woli tak, aby nikt nie zorientował się, że pomysły na podwyżkę  cen ropy lub zamykanie fabryk imitujących duże ilości dwutlenku węgla w celu minimalnego oczyszczenia powietrza pochodziły od niej. Niby własna wyspa, duży dom, masa służby i niezliczone pokłady pieniędzy, które nie miały prawa się skończyć stanowiły jakąś tam osłodę, ale równocześnie mogły stać się przyczyną upadku. Nie raz i nie dwa zdarzało się już, że reszta Familii spiskowała przeciwko swemu "rodzicielowi", który trzymał ją za rękę i prowadził naprzód. 

   Ja, jako syn Wielkiej Matki Sandrine Désirée, teoretycznie byłem zagrożony atakami ze strony innych gałęzi, ale do tej pory tylko jeden nieszczęsny Boleyn postanowił zamachnąć się na moje życie i to w dość nieudolny sposób, ponieważ po odkryciu spisku moja wściekła mama kazała wypić pechowcowi za karę własną truciznę. Z tego, co pamiętałem, nikt więcej nie żywił chęci pozbawienia mnie życia i chwała niech ludzkości za to będzie, bo obawiałem się, że marny to byłby trud. Jako pisarz miałem niesamowity dar potykania się o wszystko, o co tylko można było się potknąć, a nawet o to, o co w zwykłych warunkach potknąć by się nie dało, ranienia się gałęziami, wpadania w pajęczyny itd. Raz nawet udało mi się wylać napój z pustej butelki. Nie ważne, co by się działo, to i tak wychodziłem z opresji szczęśliwie, bez większych uszczerbków na zdrowiu, dlatego poważnie zacząłem się zastanawiać, czy praca Clœliusa d'Aurevilla nie będzie nudna niczym obserwowanie świeżo pomalowanej ściany i oczekiwanie na jej wyschnięcie, ale tak na wszelki wypadek obecność ochroniarza mogłaby odstraszyć ewentualnych napastników czyhających na mój niezbyt ciekawy żywot. 

   Trochę się jednak wahałem, czy powinienem wydawać pieniądze na pensję dla kolejnego pracownika, a także na opłacanie czynszu w mieszkaniu, które bym mu wynajął, ale po tym, jak wyszedłem na paryskie ulice w celu zakupienia papierosów, prawie rozjechało mnie zbyt szybko jadące auto. Mój lekarz miał rację... Palenie zabijało, a ja po tej sytuacji nie miałem już żadnych wątpliwości, co do tego, czy warto dawać d'Aurevillowi pracę. 

07.11.2003r., Francja, Paryż, Avenue Elisée Reclus 7

   Zatrudnianie ochroniarza nie było jednak aż tak dobrym pomysłem jak sądziłem. Nie chodziło wcale o to, że Clœlius d'Aureville źle wykonywał swoje obowiązki. Pod tym względem nie miałem do niego żadnych pretensji.

   Podczas naszego tygodniowego pobytu w Tivoli mającemu służyć uczczeniu pamięci zmarłych członków Familii poprzez ścinanie włosów i palenie ich w ognisku, nad czym szczególnie ubolewały kobiety z pięknymi, długimi fryzurami, a także brudzeniu podziemi wilii Silvestrich kwiatami, kąskami najlepszego jedzenia i plamami przedniego wina, d'Aureville nie odstępował mnie ani na krok ( to znaczy w tych miejscach, gdzie jego obecność była dozwolona ), wzbudzając tym samym olbrzymie zainteresowanie Jocelyne. Sam nie wiedziałem, czy tak uważnie obserwowała mojego ochroniarza, ponieważ pociągali ją mężczyźni wystrojeni jak dzieci na komunię czy też podejrzewała, że po zakończeniu znajomości z Eleną, postanowiłem znaleźć sobie utrzymanka i wozić go po całym świecie jak rasowego pieska w torebce.

   Tak czy siak, po naszym powrocie do Paryża i dowiedzeniu się, że Clœlius nie był ani moim kochankiem, ani zaginionym krewnym z nieistniejącej gałęzi, postanowiła, że również chciałaby mieć własną ochronę, ponieważ "od dłuższego czasu czuła się zagrożona". Ciekawe, czym niby czuła się tak zagrożona? Tym, że urażony niezaliczonym kolokwium student przebije jej opony w limuzynie, której nie stawiała na uniwersyteckim parkingu, ponieważ była przywożona i odwożona przez Matthiasa? A może jednak obawiała się, że jakiś lokalny gang porwałby ją i porzucił w metrze, aby skonała, dusząc się niemiłosiernym smrodem? Naprawdę, nie miałem pojęcia, co też jej chodziło po głowie, ale wiedziałem jedno. Gdy Jocelyne już się na coś uparła, nie było siły, która odciągnęłaby ją od tego pomysłu, dlatego chcąc, nie chcąc, pozwoliłem jej poszukać sobie kogoś, kto spełniłby jej oczekiwania.

   Tym kimś okazał się być Arzur Dufort - młodzieniec bretońskiego pochodzenia tak przystojny, że musiał zakrywać twarz ciemnymi okularami, aby nie przysłaniać swoją urodą Brada Pitta i Johny'ego Deppa, tak wysoki, że musiał wchodzić do apartamentu zgięty w pół, aby nie wybić swoich idealnie białych zębów o sufit i tak przymilający się wszystkim dookoła, że nawet Sally zaczęła rumienić się w jego obecności, co było już zjawiskiem samo w sobie niecodziennym, ponieważ kwami nie mogły się podobno zakochać. Jeśli o mnie chodziło i o moje zdanie na temat Duforta, to najchętniej założyłbym mu worek na głowę, aby nie wpędzał w kompleksy przechodniów na ulicach, a potem wcisnął go całego do tego wora i złożył w ofierze Sekwanie, żeby chociaż trochę oczyścił jej wody. Ani chybi, to musiała być zemsta Jocé za moją znajomość z Eleną... Cwana bestia postanowiła zatrudnić kogoś takiego po to, aby albo obniżyć moją samoocenę, albo wywołać we mnie zazdrość. Nie mogła się jednak spodziewać, że zamiast przywdziać zbroję rycerza, wskoczyć na białego konia i wyzwać ochroniarza na pojedynek o serce mojej lubej, zaszyłem się w gabinecie z zeszytami i laptopem, ciesząc się, że moja żona była pod doskonałą opieką.

09.11.2003r., Francja, Paryż, Avenue Elisée Reclus 7

   Jak tak dalej pójdzie, to przebijemy każdy dwór królewski w Europie pod względem ilości ochroniarzy. Po zatrudnieniu Arzura Duforta i zachwycaniu się nad jego wdziękiem, szlachectwem i innymi cechami, którymi nie mógłby się pochwalić nawet sam sułtan Sulejman, Jocelyne postanowiła poszerzyć liczbę naszej ochrony dwukrotnie, dochodząc do wniosku, że skoro Léa i Clarisse miały takiego ojca jak ja, który wkładał je do piekarnika, zamiast do kołyski, to ochrona przed takimi psychopatami mojego rodzaju przydałaby się im już w pierwszych miesiącach życia. 

   Z tego też powodu do wesołej ekipy naszej prywatnej gwardii szwajcarskiej dołączyli Edmond Chastain i Jean Marc du Tertre. Jeden miał stać się ochroniarzem Léi, drugi Clarisse i w gruncie rzeczy mało obchodziło mnie, komu kogo przydzieli Jocé, ponieważ czteromiesięczne dzieci nie potrzebowały prywatnych bodyguardów. Przed czym oni niby mieli je chronić? Przed zalaniem się mlekiem z butelki, a może przed zbyt cicho śpiewaną przez nianię piosenką na dobranoc? 

   Oczywiście, moje zdanie w tej kwestii się nie liczyło i tłumaczenie, że jeden ochroniarz wystarczyłby na całą naszą czwórkę okazało się tak samo skuteczne jak zamachy na Hitlera. Jocelyne bowiem doszła do wniosku, że Clœlius d'Aureville jako osoba służąca mi musi być za mało skuteczny, aby ocalić życie niemowlęciu, natomiast Arzur Dufort był zbyt idealny, aby miała się nim dzielić z własnymi potomkiniami. Zatrudnienie jednego ochroniarza dla bliźniaczek też okazałoby się być błędem dekady, ponieważ według rozumowania mojej żony, która widziała, co nasze córki zrobiły ze mną w tydzień, samotny mężczyzna w życiu nie zdołałby upilnować dwójki szkrabów, a zwłaszcza takich, które posiadały moje geny. Cóż więc miałem zrobić? Musiałem się zgodzić na przygarnięcie do grona naszych pracowników Chastaina i du Tertre'a.

12.11.2003r., Francja, Paryż, Avenue Elisée Reclus 7

   Szaleństwo Jocelyne trwa dalej i obawiam się, że nigdy się nie skończy. Obserwując jej poczynania, zacząłem trzymać kciuki za tym, aby jej stan był spowodowany jakąś chorobą psychiczną, dzięki czemu mógłbym poprosić matkę o rozwód i wybrać sobie lepszą żonę. 

   Po zatrudnieniu Duforta, Chastaina i du Tertre'a, nadszedł czas na nowe ofiary Jocelyne, której zamarzył się osobisty kierowca, asystent, stylistka ( ta obecna, której imię zawsze myliło mi się z nazwiskiem naszej pokojówki, nie spełniła jej oczekiwań po pomyleniu białych szpilek z tymi w kolorze alabastru ), kucharz, a także ktoś, kto zająłby się w przyszłości wizerunkiem naszych dzieci. Słysząc jej absurdalne pomysły i wyobrażając sobie koszty jej fanaberii, które musiałbym ponieść, po prostu zamknąłem się w gabinecie i oburzony głupotą własnej małżonki postanowiłem umówić się na spotkanie z Matthiasem, aby przekazać mu wiadomość o tym, że niedługo nie będzie naszym jedynym i niezastąpionym kierowcą, ponieważ Jocé od początku naszego związku miała pretensję o to, że ja, Matt i Sambirano byliśmy paczką wiernych sobie przyjaciół, trzymających się jeszcze w czasach, gdy miałem widoki na madagaskarski tron. 

   Bez wahania chwyciłem za mój nowy telefon i wykręciłem numer Matthiasa, umawiając się z nim na za godzinę. 

   Matt przyszedł dokładnie w momencie, gdy Jocelyne wyrzucała przez drzwi swoją stylistkę. Domyślałem się, że pewnie byłaby to naprawdę smutna scena, gdyby nie pytające spojrzenie Matta, na którego wpadła zapłakana z powodu zwolnienia dziewczyna. Widząc taki obrazek, w głębi duszy zacząłem już sobie wyobrażać ślub Matthiasa z wyrzuconą na bruk panienką, zastanawiając się przy okazji nad nazwą ich shipu, ale ich związek skończył się jeszcze przed rozpoczęciem przez absolutnie aromantyczny gest Matta, który odsunął od siebie dziewczę, każąc jej przy okazji uważać na to, jak chodzi. 

- Miłego dnia, madame d'Violon-Violin - mruknął mechanicznie Matthias, zginając się w pół przed mą żoną, jakby co najmniej była krewną carycy Katarzyny. 

- Monsieur Laveenye - skinęła głową Jocé - Co pana sprowadza w nasze skromne progi? Czyżby zapomniał pan, że dzisiaj nie wybieram się na Sorbonę?

- Ależ nie, madame - Matt dalej chyląc się w pokłonach, które powinny złamać mu kręgosłup, ucałował delikatnie dłoń Jocé, która uśmiechnęła się z wyższością - Nie śmiałbym zapomnieć, jednak przybyłem nie do ciebie, a do Tristana - oznajmił, prostując się jak struna z uśmieszkiem, mówiącym, że co jak co, ale ja byłem ważniejszą personą od niej. 

- Do Tristana? - zdziwiła się Jocelyne, zerkając na mnie oczami wielkimi jak spodki z takim zdumieniem, jakby dopiero teraz do niej doszło, że dzieliła ze mną apartament. 

- Tak, do Tristana - mruknąłem, ujmując Matta pod ramię - Bądź łaskawa poprosić Sambirano o przygotowanie jakiegoś deseru i niech przyniesie nam do mojego gabinetu butelkę wina. 

- Ja? - spytała Jocé, wskazując palcem na siebie albo na bardzo drogi wisiorek zdobiący jej szyję, co było zachowaniem bardzo nieeleganckim.

- Masz rację, ty nie podołasz - bąknąłem z przekąsem - Sally! - zawołałem, sprawiając, że z mojego gabinetu dobiegł jęk rozdzierający serce, a następnie przez drzwi wychynęła czarna główka mojej "asystentki" - Poproś Sama o deser i wino! - zarządziłem, ciągnąc za sobą Matta do mojego prywatnego pokoju.

   Oboje zostaliśmy odprowadzeni przez rychłą zapowiedź sztormu i gromy ciskane granatowymi oczami poddenerwowanej Jocelyne.

- Czyli mówisz, że Jocelyne próbuje się nas pozbyć? - spytał Matthias, mieszając powolnymi ruchami ręki wino w kieliszku niczym wytrwany koneser. 

- Może nie do końca pozbyć, ale jestem wręcz pewien, że obetnie wam pensję i coraz bardziej będzie wam zmniejszać liczbę obowiązków - wyjaśniłem, bawiąc się wiecznym piórem, które naprawdę było niezniszczalne, patrząc na to, ile razy je przygryzałem, ściskałem, gubiłem i rzucałem nim w przypływie nagłej inspiracji. 

- Ale dlaczego? - zapytał bojaźliwie Sambirano, siedząc na komicznie małym krzesełeczku służącym skrzatom za podest do wygłaszania mów motywacyjnych - Zrobiliśmy coś nie tak, panie?

- Oczywiście, że nie - prychnęła Sally, wprowadzając chaos w tacce z serami, które nie wiedzieć czemu, uznała za idealny deser dla naszego doborowego towarzystwa - Jesteśmy po drugiej stronie barykady i zostaliśmy wybrani przez Tris, a nie przez nią. To chyba logiczne, że dlatego nas nie lubi.

- To żona rexa... - zauważył roztropnie Sambirano, patrząc z niepokojem na rewolucję, którą Sally przeprowadzała w ułożeniu kawałków sera.

- Wyjątkowo jędzowata żona - mruknął Matt, biorąc potężny łyk wina - Nie myślałeś nigdy nad tym, aby zepchnąć ją z balkonu i upozorować wypadek? 

- Myślałem... - przyznałem niechętnie - Niestety, nic z tego.

- Jeżeli chcesz, to mogę się rozbić z nią w samochodzie - zaproponował Matthias, odkładając na biurko kieliszek, po czym nalał sobie do niego czerwone wino - Musiałbyś tylko potem gdzieś mnie ukryć.

- Niech cię bronią wszelkie moce, Matt - skrzywiła się Sally, biorąc w dwa palce kawałek cheddara - Rozbijesz ją, a ona stanie się drugą księżną Dianą i zatriumfuje nad nami w życiu pozagrobowym. 

- Przynajmniej nie będziemy musieli jej widzieć... - mruknąłem, obracając w dłoniach wieczne pióro.

- Masz jakiś lepszy pomysł? - spytał z przekąsem Matt, zerkając na Sally.

- Znajdźmy jej sobowtóra, a oryginał wrzućmy do Sekwany - odparła, wzruszając ramionami i wsadzając sobie do ust kawałek sera - Ymm... Jakie to pyszne - westchnęła, oblizując usta - Jesteś prawdziwym czarodziejem, Sam! - powiedziała z zachwytem do kucharza, który pokraśniał jak dojrzała jarzębina. 

- Jak ją wrzucimy do Sekwany, to doprowadzimy do zatrucia całego ekosystemu - prychnął Laveenye.

- Sam, a ty masz jakiś pomysł? - spytałem, zerkając na Sambirano, który po komplemencie Sally przetransformował się we władcę buraków. 

   Mój kucharz spojrzał na mnie niepewnym wzrokiem, poprawił białą czapkę szefa kuchni, a następnie samego siebie na krześle, po czym wymruczał coś pod nosem.

- Mów głośniej, nie słychać cię - odrzekłem.

- Mówiłem, że powinniśmy pracować ciężej - szepnął tak cicho, że mogłem z oddali usłyszeć cykanie świerszczy, a także gwałtowne wdechy Mattiasa i Sally, którzy na dźwięk tego jednego zdania zakrztusili się jednocześnie serem i winem. 

- Jak to "pracować ciężej"? - spytała oburzona Sally, wypluwając na rękę cząstkę sera obrażoną na to, że jej epicki zamach jednak się nie powiódł - Czy my nie pracujemy już wystarczająco ciężko?!

- Sally ma rację. Jesteśmy na każde zawołanie tej jędzy, a ona jeszcze chce nas za to zwolnić! - dodał Laveenye z miną urażonej nauczycielki matematyki, której dawny uczeń po latach napluł w twarz.

- Rheny są wymagające - zauważył Sambirano - W historii mojego kraju nikt nie zadzierał z władczyniami, które jednym rozkazem potrafiły burzyć góry... Pani Jocelyne jest bardzo... - tutaj Sam zatrzymał się, poszukując słowa, które brzmiałoby we francuskim języku.

- Jest... - zaczął Matthias, jednak nie było dane mu dokończyć, ponieważ Sally w porę zasłoniła mężczyźnie usta, powstrzymując go przed użyciem wyrazów, których w grzecznym towarzystwie nie należało wypowiadać. 

- Pani Inis była inna... - westchnął smutno Sam - Ale to nie zmienia faktu, że powinniśmy pokazać rhenie, że jesteśmy lojalni także wobec niej.

- Nawet jakbyś skoczył w ogień z jej polecenia, to nie będziesz wystarczająco lojalny - prychnęła Sally, zakładając ręce na piersiach - Ona was zwolni i już. Nie będzie się zastanawiać nad tym, czy ją lubicie, czy nie, a jak jej się postawicie, to skończycie jak Manon i Elena.

- Chciałbym zauważyć, że ciebie też może zwolnić - powiedział Matthias, wprawiając wino w ruch.

- Nie może. Jestem wyjątkowa - uśmiechnęła się uroczo kobieta, zaś Sam i Matt spojrzeli na mnie pytająco, wyobrażając sobie zapewne Sally w roli mojej kochanki, zaginionej siostry lub innej nieślubnej córki, co sprawiało, że była nie do ruszenia przez żądne krwi łapki Jocé. Z drugiej jednak strony Jocelyne wcale nie przeszkadzało pozbawienie życia Iliani, która była właśnie moją córką i to w dodatku całkowicie legalną. 

- Wy też jesteście wyjątkowi - powiedziałem uspokajająco.

- To dlaczego jej zwolnić nie może, a nas tak? - zapytał Laveenye.

- Was też nie zwolni i ja się o to postaram - uśmiechnąłem się łobuzersko, na co reszta spojrzała po sobie i odpowiedziała mi takim samym uśmiechem.

28.11.2003r., Francja, Paryż, Avenue Elisée Reclus 7

   Musiałem przyznać, że denerwowanie Jocelyne sprawiało mi naprawdę dużo radości i powoli zacząłem zastanawiać się, czy nie uczynić z tego swojego hobby. Odkąd we czwórkę ( ja, Matthias, Sambirano i Sally ) doszliśmy do wniosku, iż nie możemy pozwolić Jocelyne na taką samowolkę w rządzeniu się i rozstawianiu wszystkich po kątach, wiele zaczęło się zmieniać. 

   Sambirano pracował jeszcze ciężej niż zwykle, starając się spełniać wszystkie żądania Jocé, jakby ta była prawdziwą królową, czego Jocelyne nawet nie zauważyła, sądząc zapewne, że takie traktowanie było jej należne przez wzgląd na jej pozycję i złośliwy charakter. Mężczyzna nie protestował, gdy rozzuchwalona jego poczynaniami Jocé zaczęła wprowadzać najróżniejsze fanaberie do kuchni jak choćby to, że postanowiła wyrzucić przez okno wszystkie talerze, zamieniając je na filiżanki, ponieważ, jak twierdziła, pożywienie mieszczące się wewnątrz tego naczynia zawierało tyle samo miejsca, co żołądek. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, ile mógł zmieścić mój żołądek, ale zawsze wydawało mi się, że był w stanie pochłonąć więcej niż przeciętna filiżanka... 

   Matthias z kolei postanowił wypróbować ideę strajku włoskiego, polegającą na tym, że zawsze, gdy Jocelyne szczególnie śpieszyła się na Sorbonę, wjeżdżał w największe korki i roboty drogowe, próbując wmówić mojej żonie, że innej drogi po prostu nie było i nie powinna się denerwować na niego tylko na ministra infrastruktury lub innego polityka zarządzającego rozbudową ulic. Raz nawet zaproponował jej samodzielny spacer po Paryżu, gdy ta zagroziła mu zwolnieniem, ponieważ według opinii Matta drogi były nieprzejezdne i skoro on nie był w stanie pokonać ich w wyznaczonym czasie, to nikt inny nie mógł. Legenda głosiła, że Jocé faktycznie wysiadła z limuzyny, ale wróciła do niej po pięciu minutach, zdając sobie sprawę, że chodzenie to coś dobrego dla plebsu, a nie matrony z jej klasy społecznej, w efekcie czego, spóźniła się na wykład ku zadowoleniu swoich studentów. 

   Najlepsza jednak była Sally, której pomysł drażnienia Jocelyne szczególnie się podobał. Dzięki mocy wyobraźni mogła czynić ze swoim wyglądem wszystko, co chciała, dlatego z zamiłowaniem stroiła się jak arabska księżniczka, obwieszając się złotem, srebrem i kolorowymi diamentami, eksponując drogimi ubraniami nienaganną figurę i układając włosy tak fantastycznie, że ludzie zaczęli się zastanawiać, czy czasem Lady Gaga nie przyjechała do Paryża na kręcenie nowego teledysku. W dodatku Sally miała dostęp do wszystkich naszych maili i telefonów, a także znała na pamięć rozkład dnia mój, jak i Jocé, co sprytnie pozwalało wprowadzać jej zmiany do kalendarza Jocelyne w taki sposób, że przez nią Jocé wychodziła na osobę niezorganizowaną, zapominalską i roztrzepaną. 

   Po pewnym czasie rozwścieczona Jocelyne wreszcie przyszła do mnie, żądając zwolnienia krnąbrnych pomocników w postaci kucharza pozbawionego smaku, kierowcy zmuszającego ją do chodzenia, a także sekretarki, która nie potrafiła niczego załatwić. Delikatnie dałem jej do rozumienia, że sama się o to prosiła i że jeśli zwolni moich przyjaciół, to ja postąpię tak samo z nią.

   Jocé początkowo prychnęła, twierdząc, że to absolutnie niemożliwe, ponieważ moja matka samodzielnie wybrała ją na moją żonę, jednak nagle pobladła i dziwnie zamilkła, prawdopodobnie przypominając sobie los, jaki spotkał Inis, tak samo wybraną i niezastąpioną jak ona.

29.11.2003r., Francja, Paryż, Avenue Elisée Reclus 7

   Jocelyne ostatecznie dała za wygraną, rezygnując z pomysłu zatrudnienia nowego kucharza i kierowcy, co szczególnie ucieszyło Matta, jak i Sambirano, którzy dla uczczenia swego triumfu wyszli wspólnie do kawiarni na ciastko i lampkę wina. Jocé nie zrezygnowała jednak z zatrudnienia własnego asystenta, co początkowo mnie zaniepokoiło, ale po konsultacji z Sally, która odetchnęła z ulgą na wieść, iż będzie mieć mniej obowiązków za wykonywanie których i tak nikt jej nie płacił, uspokoiłem się i zgodziłem na to jedno żądanie żony.

   Tak więc do grona naszych pracowników dołączyły kolejne osoby: 

- Margh Dubois - męski odpowiednik Sally i całkowite jej przeciwieństwo. Nie wiem, co podkusiło Jocelyne do zatrudnienia kogoś takiego, ale może w okolicy nie było żadnego innego Bretończyka poza nim, a Jocé jako rodowita Bretonka czuła się zobowiązana do zapewnienia mu środków na utrzymanie? Tak czy siak, nie musiałem martwić się o Margha i traktować go jak potencjalnego konkurenta, który po kryjomu w środku nocy spiskowałby z moją żoną, myśląc nad najlepszym sposobem pozbycia się mnie i przejęcia mojego majątku. Pan Dubois prezentował się bowiem jak prymus z podstawówki, którego mamusia cały dzień przygotowywała na uroczysty obiad z okazji urodzin cioci. Fryzurę, jaką nosił, a którą zapewne zrobił mu fryzjer żądny zemsty na rodzaju ludzkim, widywałem jedynie na zdjęciach ojca z lat osiemdziesiątych. No i ten jego ponury wyraz twarzy... Oglądałem pomniki bardziej uśmiechnięte od tego człowieka. 

- Esyld Fourniere - nowa stylistka Jocelyne, podobno krewna samej Coco Chanel i była asystentka Gabriela Agresta. Po jej przechwałkach doszedłem do wniosku, że taka z niej krewna Chanel jak ze mnie syn króla Juliana XIII. Trzeba jej to jednak było przyznać, że znała się na swoim fachu, przez co Jocelyne prezentowała się... Dla mnie tak samo jak zawsze, ale Jocé była zdania, że w jej włosach nagle pojawiły się świetliste refleksy, a biżuteria pasowała do koloru oczu. 

- Carla Larue - stylistka jednej z moich córek, której zatrudnienie było tak samo potrzebne jak zakaz hodowania sów dla fanów Harry'ego Pottera.

- Apollonia Beamount - kolejna stylistka dla kolejnej córki, a także kolejne pieniądze wydane w błoto.

- Aaron Cartier - człowiek, który zajął najważniejsze stanowisko stworzone wyjątkowo przeze mnie. Otóż, Aaron został odźwiernym, w nagrodę otrzymując stołeczek i plik gazet, a także krzyżówek, które mógł rozwiązywać w ciągu dnia, oczekując na przybycie ewentualnych gości.

   Pomyśleć, że wszystko zaczęło się od tego, iż zapragnąłem mieć własnego ochroniarza...







Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top