29.09.2006 - 30.09.2006r., Atlantyk - Orly
29.09.2006r., Gdzieś nad Atlantykiem
Długo siedziałem wpatrzony w widok ciemnych mas wody za maleńkim, okrągłym okienkiem samolotu, nie mogąc nacieszyć się tym, co widziałem. Każdego innego nieskończone połacie granatowej, bezdennej przestrzeni mieniące się bielejącą pianą wzburzaną przez powiewy wiatru lub nagłe pachnięcie delfiniego ogona znudziłyby po kilku minutach, ale nie mnie. Nigdy nie sądziłem, że tak będę rozczulał się obserwowaniem Oceanu Atlantyckiego, który widziałem już wielokrotnie i który mi obrzydł po ślubie z Jocelyne, ale teraz... Odkąd znowu zacząłem widzieć, dzięki pomocy ofiarowanej przez Ninę Wills, świat na nowo nabrał kolorów i piękna.
- Tristan, mogę już mówić czy... - zapytała z podirytowaną miną Sally, której ponownie przerwała moja wystawiona ręka zwana przeze mnie Xavierem. Skoro już wszyscy mówili do mnie Tristan, a ja miałem te dwa imiona, to przynajmniej niech moja "mów do ręki" dłoń nazywa się Xavier.
- Cały czas mogłaś mówić - odparłem z uśmiechem, odwracając się do kobiety z błędnym uśmiechem. Nadal nie mogłem się nadziwić jej lśniącym złotem oczom, kruczoczarnej sukience w plamy barwą przypominające słoneczniki i zwężonym ustom żądnym pisarskiej krwi, najlepiej rozpryśniętej na ścianach samolotu.
Sally wzięła głęboki wdech i powoli wypuściła z sykiem powietrze. Mimo ludzkiej postaci musiałem pamiętać, że nadal była potężnym kwami wyobraźni, będącym w stanie wywrócić świat do góry nogami, a oprócz tego była także symbolem salamandry, a jak wszystkim wiadomo, salamandra to jadowity płaz. Chyba tylko cud sprawiał, że jeszcze nie zrobiła mi krzywdy.
- No więc... Co wydarzyło się do tej pory w Familli? - zagadnąłem nieśmiało, poprawiając się w fotelu. Nadal wszystkie zmysły miałem wyostrzone, ale podejrzewałem, że stan ten minie za jakiś czas, gdy przyzwyczaję się do odzyskanego wzroku. Sally już otworzyła usta, aby móc przeczytać wieści, gdy znowu jej bezczelnie przerwałem, przez co na kartce pojawiły się delikatne zagniecenia - Zacznij może od zgonów. Niech złe wieści będą na początek, abym mógł zakończyć dzień w pełni szczęścia - poprosiłem.
- Miesiąc temu zmarł lord Ezekiel Boleyn, a jego syn został głową angielskiej gałęzi - zaczęła.
- Dobry Boże! - krzyknąłem - Ile on miał lat?! On chodził po tej ziemi jeszcze przed przejęciem władzy przez Elżbietę II!
- Równo 100 - odparła beznamiętnie Sally niezadowolona z ciągłego przerywania - Oprócz niego zmarł także Johannes Diderik Junior van der Waals-Weels-Wiils, Alessandro Silvestri i Olivia Wills, ale o śmierci Olivii pewnie wiesz.
Oczywiście, że wiedziałem. Wiedziałem nawet, jak do niej doszło. Po moim przylocie do USA, Logan wtajemniczył mnie w plan pozbycia się matki na zlecenie babki, która obawiała się, że jej szalona córka będzie próbowała rozwalić Familię od środka, wykorzystując moją ślepotę, więc wszyscy zgodnie i z pewną ulgą pozwolili sobie na uszkodzenie hamulców w aucie Olivii, która później wybrała się samochodem do Detroit i po drodze straciła kontrolę nad kierownicą, spadając nieszczęśliwie do rzeki. Gdy wracałem do Francji, kobieta nadal żyła, ale nie miałem wątpliwości, że zmęczona Olivią rodzina dokończy dzieła.
- To przykre, była taka młoda... - westchnąłem z goryczą - Świeć Panie nad jej nieszczęśliwą duszą, a także świeć Diderikowi i Alessandro. Świat nauki stracił wybitnego fizyka, a cała ziemia człowieka, który umarł prawie dekadę wcześniej... Moment... Wcieliłaś się w moją matkę, że wiesz o Alessandro?
- Istnieje taka możliwość... - bąknęła pod nosem Sally z figlarnym uśmiechem w oku, potwierdzając tylko moje domysły.
- Oh, Sally, Sally... - zaśmiałem się - Ktoś jeszcze opuścił ten padół łez?
- Canillo la Vella - oświadczyła, unosząc do góry kącik ust.
- Nie gadaj... - szepnąłem, podnosząc się z fotela - Naprawdę?!
Canillo la Vella był jednym z najgorszych członków Familli. Znaczy się, w moich oczach był okropny, zaś w oczach mojej matki lśnił jak lekko przybrudzony zaschniętą krwią swoich ofiar diament. Ziemia nosiła już na swojej powierzchni prawdziwych zbrodniarzy, ale Canillo dzierżył na głowie płonącą żywym ogniem koronę władcy żmij, zimnych, bezwzględnych brutalów, szuj, chamów i najgorszego pokroju rzezimieszków. Nigdy nie wnikałem w trupy, które pozostawiał za sobą, ale nie wierzyłem, że zawał Jeana Cauvina czy wypadek Kalwarii - pierwszej żony Canilla - były tylko serią nieszczęśliwych zdarzeń. Po prawdzie, nie chciałem się w to mieszać, sprawy Familii nigdy nie interesowały mnie na tyle, aby ryzykować dla nich życiem, ale gdy la Vella siłą zabrali mi moje własne szczęście, obiecałem sobie nienawidzić ich do końca własnych dni, stworzyć na ich podstawie postacie i brutalnie zamordować w jakiejś książce.
- To wspaniała wiadomość! - zawołałem, przytulając gwałtownie Sally.
- A podobno zgony to te smutne wieści - zaśmiała się kobieta.
- Śmierć takiej gnidy to prawdziwy dar od losu! Jeszcze tylko Rico padnie i będziemy mogli żyć spokojnie!
- Właściwie to... - mruknęła nagle niepewnie moja pseudo-sekretarka.
- Co? Rico też nie żyje? - zapytałem z uśmiechem.
- Tak właściwie, to oboje żyją, tak mi się wydaje... - bąknęła zakłopotana, chowając nerwowo za uchem kosmyk czarnych włosów.
- Sally... Nie zasmucaj mnie... Sama przed chwilą powiedziałaś, że Canillo zginął.
- Nie zginął, a zaginął - szepnęła - Nikt nie wie, gdzie on jest, Vienna wręcz odchodzi od zmysłów, więc możemy przypuszczać, że spotkało go coś strasznego. Poczekajmy tak z 10 lat i jak nie wróci, to będziemy mieć pewność, że zmarł i nikogo więcej nie będzie niepokoił.
- No dobrze... - mruknąłem niechętnie, wypuszczając z objęć Sally - A co ze ślubami? Mamy jakiś nowych członków?
- Tak, lord Arthur Boleyn wziął za żonę Emily Scott, brytyjską sędzinę, natomiast Niklas Granath ożenił się z guwernantką Fridą Eriksson.
- Ta Frida musiała być nieźle nadziana, skoro wkręciła się do naszej rodziny - szepnąłem pod nosem. Co prawda, Niklas mógł się też w niej zakochać bez pamięci albo to rodzice wybrali mu żonę. Wszak Jocelyne nie miała grosza przy duszy, gdy stawała na ślubnym kobiercu - Yhm... - skinąłem głową - Zgaduję, że Boleynowie w międzyczasie doczekali się też dzieci.
- Twoja intuicja cię nie pomyliła - powiedziała Sally - W istocie, lady Seline urodziła trojaczki: Howarda, Evelyne i Richarda, Annabeth doczekała się córeczki Hope, a pewnie niedługo urodzi też Vienna.
- Ta lepiej niech nie rodzi - żachnąłem się - Za dużo la Vella już krąży po świecie?
- Tristan... Pomyśl, co ona biedna musi przeżywać - rzekła nieśmiało Sally - Przecież wiesz, jak ona kocha swojego męża. Postaw się w jej sytuacji. Jak ty się czułeś po śmierci Inis?
Okropnie. Czułem się okropnie... Cały świat mi się zawalił, serce mi pękło trzykrotnie, wypłakałem oczy za moją biedną Inis, która odeszła za wcześnie i całkowicie niesprawiedliwie. Nic nie pomogło mi na ten smutek. Próbowałem wypalić żal papierosami, chciałem go zatopić w butelce, ale Matthias rąbnął mi gazetą w tył głowy, na próżno darłem szaty i szlochałem całymi dniami, nie mogąc uwierzyć, że mimo mojego nieszczęścia świeciło słońce, a po niebie nie przepłynęła ani jedna chmurka.
- Żal mi jej, ale jej mąż to drań... - mruknąłem ze skwaszoną miną - No nic... A co się dzieje pod moim dachem?
Powiedzenie, że nie widziałem się z własną rodziną od prawie dwóch lat nie było w najmniejszym stopniu przesadą, bo... No nie miałem jak ich widzieć, mimo iż Jocelyne przysyłała w wakacje córki na Wyspę Elektry, aby nie zapominały, że jednak gdzieś tam mają tego ojca i nie jest on tylko wymysłem. Byłem w pełnym podziwie dla Jocé, że nie stworzyła bajeczki o tym, jaką to jest silną i niezależną kobietą, idealną matką i żoną, która musi pracować na utrzymanie rodziny i zajmować się całym domem, podczas gdy jej zły mąż uciekł do matki i chował się pod jej spódnicą.
- Istny koszmar... - szepnęła Sally, przykładając palce do skroni - Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki horror przeżyłam, musząc sobie wyobrażać, jak to jest być nią. Po godzinie zaczęłam gardzić ludźmi, a po dwóch miałam ochotę kogoś otruć.
- To musiało być straszne... - mruknąłem, uśmiechając się przepraszająco i poklepałem kobietę po ramieniu - Nie było to jednak bezcelowe. Sama o tym wiesz.
- Wiem, ale nie sądziłam, że tak to będzie wyglądać. Twoja matka jest mniej destrukcyjna od Jocelyne - powiedziała ze słabym uśmiechem.
- No dobrze, więc co Jocelyne zrobiła, że aż doprowadziła moją śliczną Sally do depresji? - zaśmiałem się, wyjmując z wazonu kwiatka, którego podałem asystentce.
- Tak po prawdzie, to nic specjalnego - westchnęła Sally - Ma jednak takie pomysły, że...
- ... bój się Boga, tak, wiem, ale co się tam takiego dzieje?
- Wpaja im milion języków obcych, jedzenie serwuje w filiżankach, oczywiście bezwartościowe papki z jakiś zielonych liści, którymi nikt by się nie najadł, wymaga od nich czytania jakiś nudnych ksiąg spisanych w starożytności, pół dnia każe im trenować - wyliczyła, odginając palce. Już miałem coś powiedzieć, gdy syknęła, kładąc mi na ustach palec - Shhh! Nie przerywaj mi, bo to nie wszystko. Ma dla nich przygotowany komplet strojów, których osoba w moim wieku by nie założyła, a przypominam ci, że jestem bardzo stara, kąpie je w jakiś arszenikach i wilczych jagodach, wiąże jakimiś bandażami, jakby były chińskimi księżniczkami, a jak któraś zrobi coś nie tak, to drze się głośniej od wyjców.
Nie śmiałem się odezwać, zwłaszcza, że chciałem stanąć w obronie Jocelyne. Tak, też w to nie wierzyłem... Jednak rozumiałem po części jej zachowanie i te wszystkie fanaberie, które wydziwiała. W Familii istniał szereg zasad i reguł, których nikt nie śmiał łamać. Kobiety od stuleci kąpały się w arszeniku, aby nadać swojej skórze odpowiednią gładkość i jasność, tak jak zakraplały oczy wilczą jagodą, żeby były bardziej błyszczące i nosiły gorsety, by zyskać odpowiednią figurę. Pod tym względem Familia jeszcze nie wyszła z epoki wiktoriańskiej... Moje zdanie nie miało jednak tu nic do rzeczy, kobietą wszak nie byłem i nie wtrącałem się do ich urodowych spraw, chociaż zawsze dziwiło mnie, jak można się truć dla osiągnięcia piękna. Co zaś się tyczyło języków obcych... Członkowie La Volpe musieli znać te języki obce, którymi posługiwały się inne gałęzie. Z tego też powodu kładłem kres stereotypowi mówiącego tylko po francusku Francuza. Sam znałem ( oprócz francuskiego ) bretoński, angielski, portugalski, szwedzki, brazylijski, niderlandzki, kataloński, polski, włoski, niemiecki, rosyjski i malgaski. Z tego, co wiedziałem, obecne pokolenia miały obowiązek nauki także japońskiego przez głupi wymysł Hadamardów, którzy wyemigrowali do Japonii, ale za to nie musiały się uczyć polskiego, niemieckiego i rosyjskiego, po tym jak od Familii odłączyli się Czartoryscy, Romanowowie i Lotringernowie. Pamiętałem, jak płakałem i marudziłem matce, że nie mam ochoty uczyć się tylu języków, ale po latach zrozumiałem, że ich znajomość bardzo mi się przydała, dzięki czemu nie byłem głupim Francuzem jeżdżącym po świecie bez mapy i próbującym wytłumaczyć na migi lokalnej ludności, że chciałbym się znaleźć w Taborecie, mając na myśli Tybet. Za trenowaniem różnych rzeczy też się opowiadałem. Nie zaszkodzi im, a może pomoże. Zresztą... U Clarisse już było widać efekty, więc możliwe, że jak zostanie słynną skrzypaczką, to moje imię nawet pojawi się w encyklopedii, informując, że pewien Tristan był jej ojcem. Żeby jednak nie było tak różowo... To serio nie rozumiałem tych innowacyjnych diet Jocelyne, którymi wymieniała się z Giovanną. Królik by tego nie zjadł, a co dopiero 3-letnie dziecko.
- Może dzięki temu o... - zacząłem, ale palec Sally ponownie znalazł się na moich ustach. Zmarszczyłem brwi. Jeżeli kwami chciało mi pokazać, że takie ciągłe przerywanie nie było fajne, to już to zrozumiałem.
- Jeszcze jedna sprawa... Pod twoją nieobecność Jocelyne zaczęła swatać ci dzieci.
- Z kim niby? - żachnąłem się.
- W kwestii Léi dogadała się już z jakimś d'Este. Coltem czy innym Celtem. W każdym razie to włoski miliarder mieszkający z rodziną w Wielkiej Brytanii, więc twoja matka poparła ten związek i właściwie wszystko jest już załatwione, a Clarisse chce wydać Agrestom. Wiesz, temu projektantowi i tej aktoreczce za pięć dwunasta. Nie jestem jednak pewna, czy już to zrobiła czy czeka z tym na ciebie.
- Raczej na mnie nie czekała. To nie w jej stylu... - westchnąłem, stukając palcami w stolik - Będę musiał z nią poważnie pogadać, jak tylko wrócę do Paryża - oświadczyłem.
30.09.2006r., Francja, Orly, Port lotniczy Paryż-Orly
Wziąłem głęboki wdech i rozkasłałem się na dobre. Mogłem się spodziewać, że francuskie powietrze nie będzie pachnieć lawendą, jak pewnie pisano w podręcznikach.
- Wszystko w porządku, Tristan? - zapytała Sally, przyglądając mi się z uwagą - Jesteś jakiś blady...
- Tak, w porządku - odparłem, uspokajając oddech - Trochę za dużo wypaliłem. Wiesz, nerwy.
- To zrozumiałe. Minęły prawie dwa lata od waszego ostatniego spotkania - mruknęła, odkładając na ziemię moją walizkę - Spóźniają się... Powinni już tu być.
- Zaraz będą. Pan Laveenye pisał, że na mieście są korki - oznajmił mój osobisty ochroniarz - Clœlius d'Aureville - chodzący za mną krok w krok w takim tempie, że mój cień zaczął się obawiać o fuchę. On też niósł moje torby, żeby nie było, że do takiej roboty wykorzystywałem tylko Sally.
Po kilku minutach z piskiem opon na lotnisko ( nie na właściwie lotnisko, rzecz jasna, w życiu by chyba tam nie pozwolili na drifty Matthiasa. Po ślubie z Jocelyne, gdy wiedziałem już, że będę mieszkał we Francji, dofinansowałem port lotniczy w Orly, dzięki czemu wydano mi zezwolenie na dorobienie oddzielnego pasa startowego dla mojego samolotu ) wjechała czarna limuzyna, która zatrzymała się przede mną, Sally i Clœliusem z piskiem opon. Po chwili z samochodu wytoczył się zapłakany Sambirano, sztywny jak moje pierwsze wiersze Aaron Cartier i Matthias ze swoim sarkastycznym uśmieszkiem na ustach.
Sam, nie zwracając uwagi na żadne etykiety obowiązujące przy powitaniu ani formy grzecznościowe, podbiegł do mnie ze łzami w oczach, jakby zobaczył dawno zaginionego syna i zamknął w potężnym, niedźwiedzim uścisku, unosząc mnie kilka centymetrów nad ziemią. W jednej chwili poczułem dojmujący brak tchu.
- Von... jeo... - zdołałem wykrztusić.
Nie od razu dotarło to do Sama, który tulił mnie i ściskał, jakbyśmy nie widzieli się 20 lat, a nie raptem 2. Mężczyzna puścił mnie dopiero, gdy zacząłem w myślach składać rachunek sumienia, a Sally widząc, jak przybieram papierową barwę, poklepała Sambirano po ramieniu, dając mu znać, że jeszcze sekunda, a będę wymagał pomocy medycznej.
- Miala tsiny! - zawołał uniżenie Sam, przyglądając mi się z potężnym wzruszeniem, które łamało mu głos.
- Tsy misy fisaorana - uśmiechnąłem się blado do przyjaciela, czując jak płuca powoli wracają mi do normalnego kształtu - Też się cieszę, że cię widzę. Cieszę się, że widzę was wszystkich - oświadczyłem, wodząc wzrokiem po zebranych, aż sam poczułem łzy pod powiekami.
Wszyscy otoczyli mnie ciasnym kółeczkiem. Moje kochane kwami, które teraz robiło za sekretarkę, Clœlius wystrojony jak chłopiec na komunię i z fryzurą na Zenka Martyniuka, Aaron w wykrochmalonych ubraniach, które utrudniały mu poruszanie się, ciemnoskóry Sambirano w nieskazitelnie białym płaszczu, który miał mu chyba zastępować fartuch kucharski, jasnowłosy Matthias z kilkudniowym zarostem i koszulką, którą chyba wyciągnął własnemu psu z gardła, a nawet moi piloci - Jean-Claude Garros i Hilaire Giraud - dzięki których wysiłkom i latom doświadczenia nie rozbiliśmy się w wodach Atlantyku. Szybko zamrugałem oczami, starając się nie popłakać, gdy wszyscy dali mi grupowego przytulasa.
- Jesteście wspaniali - szepnąłem - Nawet nie umiecie sobie wyobrazić, jak bardzo was kocham.
- Też cię kochamy, ale jak znowu odwalisz nam taką manianę, to cię zwiążemy i wrzucimy do garnka Sama na potrawkę z pisarza - mruknął mi do ucha Matthias.
- Postaram się więcej nie tracić was z oczu - zaśmiałeś się słabo, gdy wszyscy mnie już puścili i dali mi strefę wypełnioną tlenem. Dyskretnie otarłem łzę, która spłynęła mi po policzku. Tristan, na miłość boską, facetowi w twoim wieku nie wypadało już płakać.
- Panowie, zanieście te bagaże do samochodu - poleciła klaśnięciem Sally, wyjmując z torebki portmonetkę, zapewne z zamiarem zapłacenia wyczerpanym długim lotem pilotom.
Aaron i Clœlius bez gadania złapali za walizkę i torby, Sambirano stał z boku, obserwując mnie uważnie i przecierając, co i raz zapłakaną twarz chusteczką, która była już mokra od jego łez. Matthias przyglądał się temu wszystkiemu z tym swoim wrednym uśmieszkiem, opierając się ręką o moje ramię.
- Dobrze, że wróciłeś - powiedział Matthias, patrząc gdzieś w dal.
- Myślałem, że będziesz się cieszył z urlopu ode mnie - zaśmiałem się.
- Urlop od najlepszego przyjaciela... - mruknął cicho Laveenye - Nie poszedłbym na to, gdybym wiedział, że wzrok ci kiedyś wykorkuje. Dlaczego nas nie uprzedziłeś, Tris? - zapytał z wyrzutem, spoglądając mi w twarz - Wszyscy byśmy się z tobą spakowali i wynieśli na tę przeklętą wyspę twoich starych.
- Myślisz, że spodziewałem się tego, że tak to się skończy? To zdarzyło się tak - pstryknąłem palcami - nagle! Wstałem i puf! Nie było światła! Ciemno jak w...
- Lepiej nie kończ, wierzę ci przecież - powiedział z rozbawieniem - Szkoda tylko, że nikomu nie mówiłeś o tym przez tyle czasu...
- Specyfika mojego rodu, sam rozumiesz - odparłem, wzruszając ramionami.
- No właśnie nie, nie rozumiem. Oni powinni ci pomóc, a nie grozić ci śmiercią - żachnął się - Przecież nie chciałeś być chorym!
- Spokojnie, Matt. Pomogli mi w końcu. Gdyby nie dobroduszność mojej ciotki, to możliwe, że byśmy tu dzisiaj nie stali i nie gawędzili - powiedziałem, kładąc przyjacielowi dłoń na ramieniu. Kątem oka obserwowałem też Sama, który cichutko lamentował nad moim żałosnym losem, wylewając nowe łzy. To niezwykłe jak ten człowiek był do mnie przywiązany. Bardziej się trząsł nade mną niż właśni rodzice lub którakolwiek z żon - Ona załatwiła mi operację i dzięki niej wszystko jest w porządku. Tak prawie, ale będę żył.
Nie chciałem wszystkim dookoła mówić, że raz dziennie powinienem zażywać leki obniżające poziom manganianu, aby mój mózg się nie zbuntował i nie strzelił samobója. Oczywiście, wiedziałem, że o wszystkim będę musiał poinformować Sama, aby pilnował, czy faktycznie te lekarstwa biorę, ale uznałem, że warto będzie mu powiedzieć wtedy, gdy już się trochę uspokoi. Inaczej znowu łkałby nad nieszczęściem, które mnie spotkało,
- Właśnie widzę... - mruknął Matthias, patrząc mi uważnie w oczy - Ślepia ci lśnią jak mojemu psu, gdy go namierzę latarką.
Cóż miałem powiedzieć? Nie moją było to winą, że lekarze nie umieli zniwelować tego efektu lśniącego fioletu, który błyszczał jak aleksandryt oświetlony blaskiem ogniska. Jedyne, co mogłem zrobić, to uśmiechnąć się głupkowato.
- Jestem ciekaw miny tej jędzy, gdy cię zobaczy - zaśmiał się Matt, klepiąc mnie po ramieniu.
- Ja też... - powiedziałem z delikatnym uśmiechem.
Wiedziałem, że prędzej czy później nadejdzie dzień, że wrócę do domu i będę musiał spojrzeć w oczy żonie, wysłuchując jej tyrady na temat tego, jaki to byłem podły, zostawiając ją z dziećmi na dwa lata. Wiedziałem też jednak, że w domu czekały na mnie moje dwa małe skarby, za którymi tęskniłem jeszcze mocniej niż Sambirano za mną.
- Jedźmy do Paryża, Matt - szepnąłem uroczyście - Tylko postaraj się nie dostać po drodze żadnego mandatu - zaśmiałem się, ruszając w stronę limuzyny. Wracałem do domu. Nareszcie wracałem do domu...
Witam Was serdecznie w tym nowym rozdziale. Nie będę mówić o tym, że miał być dłuższy, bo każdy tę wiedzę posiadł już dawno i nie muszę jej na nowo powtarzać. Może gdyby było tak z 10 stopni mniej na termometrze, to bym się rozpisywała jak Mickiewicz przy swoich improwizacjach, ale z racji tego, że dzisiaj było 47... Ciężko jest wytrzymać w tej spiekocie nawet w otoczeniu lodów i wentylatorów. Co mogę powiedzieć więcej? Widzimy się niedługo i serdecznie Was pozdrawiam! Trzymajcie się!
♥ M ♥
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top